środa, 29 października 2014

Przerażające odkrycie. W krainie Pana Babadooka



SŁYSZY TWÓJ GŁOS,
ZNA KAŻDY KROK
GDZIEKOLWIEK SPOJRZYSZ
JEST BABADOOK

            Zacznę od niecodziennego wyznania, które może podkreślić jak dobry obraz mam przyjemność dla Was recenzować. Już od bardzo wielu lat nie trafił się horror, który sprawiał mi problemy z zaśnięciem po obejrzeniu go. Dawniej filmem, który wzbudzał we mnie strach był Bad Moon(1996)[1], opowiadający o wilkołaku. Dziś gdy wyobraźnia płata mi figle i noc staje się zbyt straszna żeby zasnąć, powtarzam sobie: dorosłeś i nie masz się czego bać, nie rób z siebie cykora. Do niedawna zdawało to egzamin. A konkretnie do czasu gdy nie zobaczyłem filmu mało znanej australijskiej reżyser i scenarzystki, Jennifer Kent o tajemniczej nazwie The Babadook(2014). Film miał swoją odsłonę na tegorocznym festiwalu Sundance, a jego autorka w nielicznym gronie krytyków znana była z krótkometrażowego obrazu noszącego nazwę Monster(2005)[2].
The Babadook opowiada historię Amelii(Essie Davis), która samotnie wychowuje synka, Samuela(Noah Wiseman). Oboje nie mogą pogodzić się z utratą męża i ojca, Oskara(Ben Winspear), który zmarł tragicznie sześć lat wcześniej. Świat Amelii i Samuela nie funkcjonuje normalnie gdyż śmierć bliskiej osoby stała się dla nich piętnem nie do zniesienia. Ich nastroje i podejście do życia sygnalizuje doskonale skonstruowana scenografia, która szarością oraz swoimi funeralnymi barwami(pokój Samuela; schody na przyjęciu; ubrania ludzi z którymi główni bohaterowie wchodzą w interakcję – oddają również stosunek otoczenia do nich samych; róże, które rosną w ogrodzie Amelii) w sposób bardzo subtelny jak się okazuje, wprawia widza w odpowiedni nastrój i sprawia, że nie sposób doszukać się w filmie radości życia. Zupełnie tak jakby dla tej dwójki czas stanął w miejscu i nic nie miało już większego znaczenia. Samuel[3] panicznie boi się potworów(konstruuje nawet wynalazki, które mają mu pomóc w walce z nimi), co noc wraz z matką odprawia specyficzny rytuał, który ma polegać na sprawdzeniu czy nie ma ich pod łóżkiem, w szafie etc. Dziecko jest wyraźnie rozbite wewnętrznie i podobnie jak jego matka nie może znaleźć dla siebie miejsca na świecie. Zarówno Samuel jak i Amelia są odrzucani przez środowisko - uważa się ich za dziwaków, a ludzie odsuwają się od nich. Wszystkie te traumy potęgują napięcie, jakie wytwarzając się między nimi, przenosi się również na widza. Co noc Amelia czyta swojemu synkowi bajkę na dobranoc. Właściwy horror zaczyna się właśnie w momencie gdy Samuel sięga po niepozorną, czerwoną książkę o tytule Mister Babadook i prosi matkę o przeczytanie jej przed snem:

Więc jeśli bystry z ciebie zuch,
I szukasz gwiazdki z nieba,
To przyjaciela we mnie masz,
Gdy wiesz jak patrzeć trzeba.
Nazywam się pan Pan Babadook.
Czekam. Wpuść mnie za próg.
Upiorny dźwięk. Do drzwi twych stuk,
ba-ba DOOK! DOOK! DOOK!
Wysil się trochę mały leniu,
A on pojawi się w oka mgnieniu.
Tak ubiera się nasz gość.
Zabawny jest, czyż nie?
Kiedy w nocy ujrzysz go,
Zapomnisz wnet o śnie.
Przebranie wkrótce zdejmę sam,
I w główkę sobie wwierć,
Kiedy zobaczysz co tam mam,
Czeka cię tylko śmierć.

Już po pierwszych kilku stronach przerzuconych przez Amelię, widz orientuje się, że nie jest to zwyczajna książka dla dzieci. Ilustracje są co prawda w nieco Burtonowskim klimacie, jednak brakuje tutaj klasycznego hamulca jaki umożliwia młodszym widzom oglądanie filmów Tima Burtona[4], tutaj potwór jest „na serio”. W późniejszym fragmencie filmu Amelia jeszcze raz otworzy tajemniczą książkę, wówczas, gdy ujrzy potworne wizje mordu, nie będzie już mowy o przekazie „do poduszki”. Warto zauważyć, że tekst i oprawa graficzna samej "książeczki" są dość przerażające, wprowadzają one jednak element tajemnicy, groźnej tajemnicy. Zasadza ona w umysłach bohaterów ziarno strachu - postać Pana Babadooka.
Nie chciałbym zdradzać fabuły zanim obejrzycie filmu, dlatego skupię się na tym co sprawiło, że uznałem ten horror za najlepszy jaki widziałem od czasów wspomnianego przeze mnie Bad Moon.
The Babadook nie straszy w ten pospolity i prymitywny sposób, do którego przyzwyczaiło nas współczesne kino amerykańskie(głównie). Tutaj obraz sięga do naszych koszmarów z dzieciństwa[5], do niepewności i strachu przed ciemnością, przed nieznanym; sugestywnie i tylko w paru momentach gwałtownie wywołuje dreszcze, a następnie przerażenie, które w bardzo umiejętny sposób narasta wraz z napięciem związanym z rozwojem wypadków. Wizja reżyserska, jaką wcześniej w filmie Monster, ukazała nam pani Kent, w jej pełnometrażowym dziele została pięknie rozwinięta i doskonale zgrała się ze zdjęciami Radka Ladczuka, który wprowadza nas w mroczny świat Babadooka: lękliwie i powoli, nie tracąc jednak istotnych z punktu widzenia kamery szczegółów.
Samego Babadooka mamy okazję ujrzeć w pełni, przez krótki moment filmu. Jednoznacznie(jak dla mnie) kojarzy się on z ciemnymi charakterami rodem z filmów Roberta Wiene czy Friedricha Wilhelma Murnaua. Skoro już o legendarnych reżyserach mowa, to moją uwagę przykuł również fragment filmu w którym Amelia ogląda na ekranie swojego telewizora filmy Georges Meliesa np. Zaćmienie(1907), Segundo de Chomona Nawiedzony dwór(1908)[6], czy Mario Bavy Czarne święto(1963). To naprawdę wiekowe filmy, których pojawienie się ma ukryte znaczenie(oddziaływanie, przekaz samego Babadooka jako potwora w filmie bezpośrednio się z nimi wiąże i naśladuje je po trosze – pojawia się on również jako ich bohater w niektórych miejscach). Czerpanie z tak wiekowej klasyki gatunku sytuuje również film w kanonie gatunkowym horroru, podkreśla jego jednoznaczność i bez wątpienia w pewien sposób oddaje także hołd tej formie kinematografii.  Co do samej postaci Babadooka również nie można się do końca pozbyć skojarzeń z filmowymi bohaterami Tima Burtona, choć zachowują one swą zasadność tylko w warstwie obrazu, czy fizyczności. Jeśli chodzi o przesłanie tych charakterystycznych elementów groteski i grozy, to jest ono zgoła inne jak wcześniej zauważyłem.
Obraz Jennifer Kent odwołuje się do klasyki horrorów nie tylko tym, że z nimi koreluje, ale również poprzez pojawienie się pewnych charakterystycznych postaci. W horrorach często stara się tłumaczyć niezwykłe zjawiska i zachowania nauką, w The Babadook obserwujemy podobną scenę, gdy Amelia zabiera Samuela do lekarza, a on stara się wyjaśnić wszystko logicznie. To może nadinterpretacja z mojej strony, ale widzę to właśnie jako charakterystyczny i powtarzalny element, który jednak gra na korzyść filmu. Postacią, która ma wskazać dobrą drogę, lub zamącić widzowi w głowie okazuje się w tym przypadku sąsiadka bohaterów, pani Roach(Barbara West), która wypowiada niezwykle istotne słowa dające nam szansę refleksji nad bieżącym stanem fabuły: Samuel widzi wszystko jasno, takim jakie to jest i mówi o tym wszystkim wprost. Jej słowa w odniesieniu do popisów Samuela nadają mistycyzmu atmosferze jaka zagęszcza się w filmie z minuty na minutę.
Wreszcie finałowe starcie ze Babadookiem, które bardzo przypomina zmagania bohaterów z filmu Egzorcysta(1973). To porównanie nasuwa się samo, ale pomimo, że czerpie ze wzorca słynnego obrazu Williama Friedkina, to wyraźnie podkreśla własny charakter walki ze złem: miłość między matką a synem. Może zdradzę nieco zbyt wiele, ale bez tego mój tekst nie byłby pełny: Babadook… czym właściwie jest? Klątwą? Demonem? Diabłem? Ciężko jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, choć sam obraz nasuwa dość proste skojarzenia. Poza tymi oczywistymi pomyślałem jednak – z uwagi na zakończenie filmu – że tytułowy Babadook może być niczym innym jak zaczajonymi w sercach Amelii i Samuela uczuciami, które bezpośrednio wiążą się z utratą męża i ojca: tęsknota, złość, niespełnienie, poczucie pustki i samotności, strach. Te wszystkie uczucia grają w filmie nie mniejszą rolę niż aktorzy i to między innymi dlatego The Babadook jest taki przejmujący. Nimi również zdaje się posilać i na nich umacniać tytułowy Pan Babadook. Więc uważaj drogi czytelniku, bo:

GDY JUŻ DO TWOICH DRZWI ZAPUKA,
NIE POZBĘDZIESZ SIĘ BABDOOKA.

Ocena: 5/6




[1] Do tej pory nikt według mnie nie stworzył lepszej postaci wilkołaka w filmie. Horror jest adaptacją równie świetnej jak film, książki Thor, autorstwa Wayne’a Smith’a.
[2] Monster to zarazem protoplasta omawianego przeze mnie The Babadook. Gorąco zachęcam do obejrzenia i podsyłam link z filmem: http://vimeo.com/39042148
[3] Postać Samuela została zagrana rewelacyjnie. Mały Noah Wiseman ma niepokojącą fizjonomię, potrafi krzyczeć w ten przerażający sposób w jaki tylko dzieci potrafią. Jest niekwestionowaną gwiazdą tego filmu i życzę mu dalszych sukcesów. Podczas trwania filmu kilkukrotnie zmylał mnie swoją grą, jak i tym co sugerował rozwój wypadków. Raz kojarzył mi się z Henrym Evansem(Macaulay Culkin) z filmu Synalek(1993), innym razem z Cole Sear’em(Haley Osment) widzącym zmarłych w filmie Szósty Zmysł(1999), czy też z obdarzonym darem „lśnienia” Dannym Torrace(Danny Lloyd) ze słynnego filmu Kubricka Lśnienie(1980).
[4] Twórczość Tima Burtona ma na celu raczej oswajanie potworów i idącej za tym inności. Jego potwory nie zabijają. Tymczasem potwór Jennifer Kent wprost mówi widzowi: chodź do mnie a czeka cię tylko śmierć.
[5] To niezwykła scena gdy Babadook pojawia się po raz pierwszy, a Amelia skula się na łóżku i po prostu nakrywa się kołdrą. Niczym małe przestraszone dziecko – pomimo, że jest dorosłą kobietą.
[6] Film Bavy może być mało znany, nawet wielbicielom horrorów, załączam więc link:
http://www.youtube.com/watch?v=EqvtRPFnEMo

wtorek, 21 października 2014

Alien: Isolation. Czyli sentymentalna podróż do koszmaru


            „Ta gra sprawia, że budzisz się w środku nocy drżąc z przerażenia.” – tak o grze Aliens versus Predator w 1999 roku pisał The Times. Dziś można tę opinię śmiało powtórzyć w odniesieniu do najnowszej produkcji osadzonej w tym uniwersum. Chodzi oczywiście o grę Alien: Isolation.
Akcja gry rozpoczyna się w roku 2137 (15 lat po wydarzeniach z filmu Obcy – 8 pasażer Nostromo). Wcielamy się w córkę Ellen Ripley, Amandę, której celem jest dowiedzenie się co stało się z jej matką. W tym celu zgadza się wyruszyć na stację Sevastopol, na której pokładzie znajduje się odratowana ze statku Nostromo, czarna skrzynka. Niestety życie nigdy nie jest tak piękne jakbyśmy sobie tego życzyli i Amanda bardzo szybko staje się zakładniczką tajemniczego statku, na którym walczyć będzie o przetrwanie. W grze pojawiają się zarówno ludzie(chociażby członkowie naszej rozbitej załogi), jak i androidy, no i oczywiście sam Obcy. Nie oznacza to, że wyłącznie stwór jest zagrożeniem dla gracza. Stacja Sevastopol ogarnięta jest bowiem psychozą wywołaną działalnością żądnego krwi kosmity oraz androidów, które obróciły się przeciwko swoim panom i sieją zniszczenie. Tyle z rysu fabularnego ponieważ nie chciałbym popsuć zabawy tym, którzy nie mieli jeszcze okazji zagrać. Tym, którzy już zdążyli stwierdzić, że fabuła jest słaba pragnę tylko przypomnieć, że to przetrwanie, napięcie i strach jest w tym przypadku najważniejsze.
Pominę formalności związane z tym kto, co, w grze zrobił i za co był odpowiedzialny, skupię się na tym co spodobało mi się najbardziej i co moim zdaniem sprawia, że ta produkcja ma szansę być najlepszą grą tego roku. Od pierwszego momentu widać wyraźnie, że twórcy sugerowali się wspomnianym już przeze mnie filmem Ridleya Scotta z 1979[1] roku, a więc pierwszym pomysłem na Obcego, który tak cudownie wsparł swoją wizją Hans Rudolf Giger[2]. Ujawnia się to nie tylko w wyglądzie pomieszczeń i wszelkich znajdujących się w nich elementów, ale również w wyglądzie ludzi(ubiory, narzędzia etc.) oraz samego potwora, który jest wierną kopią tego z filmu. Również dzięki temu rzucającemu się w oczy nałożeniu na siebie elementów z filmu z roku 1979 i elementów z gry możemy wykluczyć inspiracje filmami Jamesa Camerona czy Davida Finchera – twórcy stanowczo postawili na pierwowzór i moim zdaniem trafili w samo sedno(podobnie jak niegdyś zrobił to Scott)[3].
To wierne oddanie wyglądu sprawia, że Alien: Isolation możemy potraktować niemalże jak interfejs do filmu Scotta. Dzięki doskonale oddanej grafice gracz może zapomnieć, że ma do czynienia z grą i zatracić się w filmowym uniwersum. Ten niesamowity, silnie odczuwalny przeze mnie efekt dał mi możliwość jeszcze lepszego współgrania z programem. Dzięki temu sama sugestia, że gdzieś w pobliżu może być Obcy (dźwięki statku, odgłosy kroków, plamy krwi, cienie etc.) sprawiała że włosy stawały mi dęba i nieruchomiałem w fotelu. Psychoza o której wcześniej pisałem udziela się nie tylko przy konfrontacji z głównym przeciwnikiem Amandy, ale również przy spotkaniach z ludźmi i androidami. Czasem bardzo ciężko się domyśleć kto chce nam pomóc, a kto po prostu zabić. Tytułowy Obcy porusza się szybko i doskonale wtapia się w scenerię statku. Potrafi zaatakować będąc o krok od niczego nie świadomego gracza. Zdarzyło mi się, że złapał mnie w trakcie zapisywania gry, co tym bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że na Sevastopolu nie ma bezpiecznych pomieszczeń. W tej grze strach ma wiele oblicz, a śmierć przychodzi szybko, brutalnie i niespodziewanie. Takie zmasowanie przeciwieństw jakie musimy pokonać – warto zauważyć, że nie koniecznie trzeba przy tym używać przemocy[4] – sprawia, że przed graczem otwiera się sporo losowych możliwości wybrnięcia z zagrożenia. Nie sposób dzięki temu zapomnieć, że mamy do czynienia z grą typu survival – horror na naprawdę wysokim poziomie. Niczym w dobrym filmie: elementów wytchnienia nie będzie zbyt wiele, a napięcie będzie stale rosło.
Gracze i krytycy spierają się na temat tego, czy gra jest liniowa i czy pojawienie się Obcego jest związane z losowością, czy z góry zaplanowane. Nie chcę nikomu psuć radości z gry i dlatego przemilczę ten temat. Pragnę zauważyć tylko, że jeżeli czekaliście na tę grę tak długo jak ja(to znaczy od premiery ostatniej dobrej gry w tym uniwersum: Aliens versus Predator), to tego typu dywagacje w żaden sposób nie są w stanie zepsuć wam zabawy…nie radzę jednak zbyt swobodnie biegać po korytarzach Sevastopolu. Niepewność, strach, ciemność i świadomość, że "w kosmosie nikt nie usłyszy twojego krzyku", a mama najwyraźniej kłamała mówiąc, że potworów nie ma, sprawiają, że Alien: Isolation będzie pozycją numer jeden dla każdego fana Obcego.

Ocena: 6/6



[1] Film Obcy – 8 pasażer Nostromo był przełomem w odniesieniu do gatunków horroru i science fiction. Wcześniej filmowcy ukazywali przyszłość lotów kosmicznych jako coś w miarę bezpiecznego, sterylnego wręcz – wnętrza statków chociażby. W Obcym, Scott i Giger rzucają swoich bohaterów w ciemne, wilgotne, często brudne pomieszczenia. Demoniczność tego nowego, mrocznego świata doskonale oddają wielkie kosmiczne ładownie skonstruowane na podobieństwo budowli z gotyckich horrorów. Kosmos nie jest już bezpiecznym miejscem, ale czymś nieznanym i nie pewnym; staje domeną, w której człowiek nie znajduje siebie jako odkrywcy, ale rozbitka walczącego o życie.
[2] Hans Rudolf Giger, ur. 5 lutego 1940 w Chur(Szwajcaria), zm. 12 maja 2014 w Zurychu. To dzieki temu wyjątkowemu twórcy możemy podziwiać postać Obcego(ksenomorfa). Polecam również oficjalne linki z pracami artysty:
http://www.hrgiger.com/
https://giger.com/gigerframeset.php
[3] Myślę, że twórcom Alien: Isolation udało się powtórzyć sukces odbioru Obcego przez widza – w przypadku gry, gracza. Do wywołania poczucia strachu u gracza wystarczy dzięki temu sama świadomość tego, że kultowy stwór czaić się może za każdymi zamkniętymi drzwiami, śluzami i za każdym rogiem pokręconych korytarzy statku Sevastopol, który doskonale zastępuje filmowego Nostromo.
[4] Gracz ma do wyboru kilka rodzajów broni i niekonwencjonalnych wynalazków na które znajdujemy patenty, ale pamiętać trzeba, że nie służą one do anihilacji Obcego. Mogą go jedynie spowolnić dając czas na ukrycie się, lub odstraszyć(nie zdarzyło mi się). Fakt, że nie mamy szans na zniszczenie naszego głównego przeciwnika tylko napędza grozę jaka towarzyszy nam od pierwszych minut pojawienia się na Sevastopolu.

poniedziałek, 20 października 2014

Powrót Godzilli


Od momentu gdy ujrzałem pierwszy zwiastun nowej Godzilli byłem przekonany, że w końcu doczekaliśmy się efektywnej współpracy Japończyków z Amerykanami w kwestii ukazania króla potworów z właściwą dla tej legendy kina, pompą. Przeczucia mnie nie myliły i tuż po premierze mogłem z czystym sumieniem przyznać, że Godzilla narodziła się na nowo…choć może nie do końca tak jakbym tego chciał.
Obraz wyreżyserował Gareth Edwards, który dał się poznać jako twórca filmów science fiction osadzonych w klimatach końca świata. Publiczność przyjęła ciepło jego poprzednie dzieło, Monsters(2010), które okazało się trzymającym w napięciu połączeniem sci-fi, thrillera i filmu drogi[1]. W odniesieniu do Godzilli: zachował cześć – jak udało mi się zasłyszeć po projekcji, a później również wyczytać w kilku miejscach. Z tą opinią się zgodzę, gdyż film jest przyjemny w odbiorze, a to co może w nim razić odnajduję dopiero na poziomie scenariusza. Edwards jako dość świeży reżyser dobrze wykonał swoje zadanie i przekuł swoje fascynacje na miły dla oka film, który przypomina w pełnej krasie o legendarnym potworze. Nie zrobił również błędu jaki amerykanie popełnili przy swojej pierwszej próbie zekranizowania Godzilli i nie zamienił potwora w dinozaura, czym zyskał sobie przychylny głos zarówno krytyków jak i fanów. Reżyser mówił, że wraz ze specjalistami od efektów specjalnych obejrzał ponad 28 filmów o Godzilli. Studiowali je godzinami żeby wyciągnąć z nich to co najlepsze i móc ożywić stwora jak najbardziej autentycznie, tak aby wpisywał się we współczesne efekty jakie oferuje sztuka filmowa.
Scenariusz, który można uznać za autorski debiut na dużym ekranie, był dziełem mało znanego dotąd Maxa Borensteina, któremu pomagał Dave Callaham. To właśnie scenariusz uważam za najsłabszą część tego przedsięwzięcia, a winą za zepsucie całokształtu obarczyłbym Callahama, ponieważ już kilkukrotnie udowodnił, że lepiej by było gdyby zmienił branżę: Doom(2005), Niezniszczalni(2010). Spotkałem się z opinią, że: bohaterowie, są przedstawieni bardzo pobieżnie i  zdają się być do bólu tragiczni. Postępują lekkomyślnie i ciężko się z nimi utożsamiać, czy choćby mieć czas na polubienie któregokolwiek. Na dodatek część postaci jest zwyczajnie zbędna i niczego nie wprowadza. Zgodziłbym się z tym stwierdzeniem gdyby nie fakt, że za głównego bohatera tego filmu uważam wyłącznie Godzillę. Przy takim podejściu argument dotyczący reszty postaci jest bezpodstawny, choć w przytoczonej przeze mnie wypowiedzi jest wiele prawdy. W scenariuszu widzę jednak inny problem niż konstrukcja postaci. Uważam, że film jest zwyczajnie chaotyczny fabularnie – jeśli założyć, że jakaś spójna fabuła w ogóle w nim występuje. Momentami czułem się tak jakbym oglądał zbitek przypadkowo zmontowanych materiałów, które przeskakiwały do kolejnych wątków z prędkością błyskawicy. Nawet gdy udało mi się pochwycić sens fabuły, to szybko znikał mi on z przed oczu wprowadzając jakieś udziwnione obrazki z życia postaci, która nie odgrywa nawet istotnej roli w filmie. Zawiodłem się tym bardziej, że liczyłem na trzymający w napięciu i przerażający wizją zagłady horror – takich scen w filmie było niestety niewiele. Były również do bólu ugrzecznione, więc o strachu nie było mowy.
Napięcie budowała całkiem nieźle muzyka, którą skomponował zasłużony już dla sztuki filmowej francuski kompozytor, Alexandre Desplat: Syriana(2005), Jak zostać królem(2010). To jednak nie uratowało miałkości na jakiej zasadzała się opowieść. Samemu Desplatowi natomiast trzeba przyznać, że odnalazł się w temacie Godzilli. Muzyka jest obecna, ale nie za głośna. Dobrze wpisuje się zarówno w momenty napięcia jak wytchnienia w filmie. Jeśli fabuła się tutaj gubi, to muzyka pozwala widzowi na poczucie ciągłości projekcji.
Jeśli chodzi o grę aktorów to była po prostu do przyjęcia. Po śmierci Joe Brody’ego (Bryan Cranston) nie było już za bardzo kogo oceniać, bo same role nie były wymagające i tak też zostały zagrane. Poza jedną, rolą tytułową: Godzillą. I to właśnie dla niej warto ten film obejrzeć.
Za wygląd tytułowego stwora odpowiadali Jim Rygiel i Andy Serkis. Oboje dali się poznać współpracując z Peterem Jacksonem na planie trylogii Władca Pierścieni. Rygiel zadbał o to aby protagonistka publiczności była wiarygodna wizualnie zaś Serkis wcielił się w nią dzięki technologii motion capture. Godzilla ożyła dla współczesnego widza równie sprawnie co dinozaury Spielberga. Pod skórą, a raczej łuską, widać prężące się mięśnie, fotele w kinie trzęsą się od jej ryku i nie ma już żadnych wątpliwości kto jest królem potworów. Twórcy oddali boskiego gada pieczołowicie, zachowując przy tym jego oryginalną postać z debiutanckiego filmu Godzilla: Król potworów(1954). Położyli również nacisk na to aby przekaz kulturowy związany z postacią potwora pozostał nienaruszony[2]: Godzilla to niepowstrzymana siła natury, która pilnuje równowagi w naszym świecie. Sam reżyser dodaje: Potwory zawsze były metaforami czegoś innego. Symbolizują ciemne aspekty naszej natury i naszych obaw w stosunku do tego, czego nie możemy kontrolować. Godzilla na swój sposób uosabia niemal gniew boży, ale nie w sensie religijnym. Symbolizuje raczej naturę, która wraca, by nas ukarać za to, co zrobiliśmy ze światem. W naszym filmie zdecydowanie odwołujemy się do tych przemyśleń […] często zastanawialiśmy się na przykład, kim by był ten stwór, gdyby był osobą. Po pewnym czasie doszliśmy do wniosku, że przypominał ostatniego samuraja - samotnego, starego wojownika, który wolałby nie być już częścią tego świata, ale pewne wydarzenia zmuszają go do powrotu.
Wiarygodność ukazania postaci Godzilli to niewątpliwie najmocniejsza strona filmu, która ma swoje odbicie również na poziomie scenariusza: Naszą ambicją było, aby potraktować tę historię jak przerażające autentyczne zdarzenie dziejące się w teraźniejszości, z całą powagą prawdziwej katastrofy, a jednocześnie stworzyć spektakularny film o potworach, który dobrze się ogląda. Oryginalny film to niesamowita opowieść o niewielkim znaczeniu ludzkości w obliczu natury, ale również o ludzkiej sile i odporności, która pozwala przetrwać nawet tak wielką katastrofę(Max Borenstein – scenarzysta).
Niestety przeciwnicy Godzilli (Muto) są zupełnie nieprzekonywujący. Przypominają raczej groteskowe patyczaki niżeli wielkie przedwieczne monstrum. Odniosłem wrażenie, że budżet przeznaczony na efekty związane z filmowymi stworami zjadła tytułowa jaszczurka, a dla biednych oponentów nic już nie zostało. To co należy im oddać, to fakt, że walczyli zaciekle i ku uciesze publiczności dość spektakularnie zeszli z tego świata.
            Jak napisałem na początku swojego wywodu, przeczucia co do tego filmu bardzo mnie nie myliły. Obejrzałem Godzillę w nowej, wspaniałej odsłonie. Trochę żałuje, że poza nią niczego specjalnego w tym filmie nie widziałem, uważam jednak, że jest to film warty obejrzenia. Zapewne minie trochę czasu nim ktoś jeszcze poważniej zabierze się za króla potworów i spełni do końca oczekiwania z nim związane. Tymczasem pozostaje nam czekać na kolejną część.


Ocena: 4/6



[1] W Polsce film przeszedł bez echa, a szkoda bo jest ciekawym studium tego w jaki sposób podchodzimy do tematów inności. Poprzez swoją formę porusza również motyw związany z zachowaniem człowieka w obliczu zagrożenia.
[2] Należy pamiętać, że Godzilla jako jeden z najsłynniejszych wytworów japońskiej kultury masowej stała się pewnego rodzaju dyskursem odwołującym się do zagrożeń wynikających z użycia atomu. Po 6 sierpnia 1945 roku (zbombardowanie Hiroszimy) nic już miało nie być takie samo. Film Godzilla: Król potworów, który powstał w dziewięć lat po tych tragicznych wydarzeniach był sugestywną odpowiedzią na to co może przynieść nowa era. Wyrażał również wiarę Japończyków w to, że świat jest w stanie sam przywrócić sobie równowagę, ale ludzkość poniesie cenę za jej naruszenie.

czwartek, 16 października 2014

Horrorstory


„Jedyne czego musimy się bać, to strach”
 Franklin Delano Roosevelt

  • Horror w klasycznym rozumieniu gatunku.
Podstawą horroru jako gatunku jest przerażenie widza.[…]Tym co wyróżnia horrory jest obecność czynnika nadprzyrodzonego, najczęściej w postaci potwora lub ducha, który w jakiś sposób narusza porządek natury.[1]
Powyższy, nieco pobieżnie napisany cytat, zaczerpnąłem z akademickiego wręcz podręcznika dla filmoznawców. Formułuje on zagadnienie horroru być może niezbyt precyzyjnie, aczkolwiek wystarczająco jak na okres kina niemego(nieliczne wyjątki w zasadzie jedynie potwierdzają regułę). W innym podręczniku czytamy(w cale nie precyzyjniej):

Horror ma szokować, wstrząsać, wzbudzać obrzydzenie, czyli mówiąc krótko – przerażać. Ta nadrzędna zasada kształtuje wszystkie pozostałe konwencje gatunku.[…]W horrorze(straszy)niebezpieczny wybryk natury, coś co pogwałca nasze zwyczajne wyobrażenie o normalności, co wydaje się niemożliwe.[2]
Napisałbym, że obie definicje są poprawne, ale jedynie jeśli chodzi o ramy czasowe w jakich powstały. Tak właśnie bywa z horrorem, że podobnie jak w przypadku innych gatunków filmowych, a może nawet znacznie bardziej, ulegał on na przestrzeni lat znacznym przemianom i ewolucjom, zarówno technicznym jak i ideowym. Pomimo formy i tematyki, która jest bardzo często nieumiejętnie przywracana przez współczesnych twórców, horror jaki znamy z naszych multipleksów różni się znacznie od swoich audiowizualnych początków. Filmowy horror swoje początki bierze z literatury, aczkolwiek nie jest to jego jedyne źródło, o czym przekonamy się w dalszej części mojego wywodu. Przyjmijmy więc chwilowo te dwie definicje za właściwe i podążajmy dalej w poszukiwaniu prawdy o tym czym był horror w kinie niemym, a czym jest dla nas dziś?

  • Pierwsze straszenie.

Za pierwszy Europejski film grozy uważa się dwuminutowe dzieło Georges’a Melies’a Rezydencja diabła(1986), w którym przeistoczony z formy nietoperza diabeł, Mefistofeles wyczarowuje z ogromnego kotła sługi ciemności. Melies w swojej późniejszej twórczości będzie się jeszcze nie raz uciekał do wszelakich monstrów(chociażby jego księżycowi ludzie), lecz nie będą one dominowały obrazu na tyle, aby można go zaklasyfikować jako horror. Filmy grozy nie były dla kina tamtego okresu zbyt atrakcyjne, koncentrowano się na prostej rozrywce i dokumentacji życia codziennego, dopiero w późniejszym etapie rozwoju kina niemego ekspresjoniści niemieccy i producenci amerykańscy wypromowali nieco ten gatunek. Wiele lat później, za oceanem, na gruncie Amerykańskim pojawia się tajemniczy Frankenstein(1910) w reżyserii J. Searle Dawley’a-wyprodukowany przez New York Film Studio of Thomas Edison. Szesnastominutowy film poniósł porażkę, należy jednak wziąć pod uwagę fakt, że rok jego produkcji, w filmowym uniwersum Ameryki zdominowany był przez Griffith’a(aż 7 filmów!), z którym mało kto mógł konkurować.
Dwa kontynenty, dwadzieścia lat różnicy i intrygująco obca jak dla amerykańskiej kultury tematyka na pierwszy film grozy. Postarajmy się dociec co było skutkiem powstania tak zaskakujących obrazów i jakie były ich następstwa… dlaczego w ogóle horror przeniknął do estetyki filmu?

  • Ta wielka, straszna Ameryka.

Zasadniczo nie powinienem pisać o horrorze, jako „amerykańskim”, gdyż większość wczesnych pomysłów na obrazy tego gatunku w Nowym Świecie, przywędrowała ze starego lądu. Gdy niezliczone rzesze imigrantów wyruszały na podbój Ameryki w nadziej na dostatnie i wolne życie, przywoziły ze sobą także lęki i koszmary Starego Świata. Być może więc pierwszy amerykański horror był w istocie pomysłem imigranta, który przybył do ameryki wcześniej? Bardzo możliwe, bo dzieło Shelly nie było z początku aż tak rozpowszechnione jak się uważa. W ten sposób powstały najbardziej monumentalne dzieła gatunku, jak Dracula(1931) czy Frankenstein(1931) z niezapomnianymi kreacjami Bela Lugosi’ego i Borisa Karloffa(oba filmy były już udźwiękowione, warto jednak o nich pamiętać jako o produkcjach przełomowych, wieńczących dorobek kina niemego w tej dziedzinie).
Naturalnie Ameryka posiadała własne demony skryte w ciemnościach(te właściwe amerykańskim podwórkom wyciągnął na światło dzienne dopiero Alfred Hitchcock, ja wskażę na te nieco mniej znane), o których przez wiele lat milczano, lecz które biją wyraźnie z obrazów filmowych. Otóż gdy Europę ogarnęła wojenna zawierucha, Nowy Świat rozwijał się pozornie spokojnie. Do czasu gdy z frontów pierwszej wojny światowej nie zaczęli powracać odmienieni, zdeformowani, okaleczeni i zmasakrowani synowie, ojcowie, mężowie. Ludzie bez kończyn, chorzy psychicznie, całkowicie inni od obowiązującej normy-dziwadła, potwory. Na fali takiej inności uformowała się pozycja jednego z pierwszych i zarazem najlepszych amerykańskich aktorów kina grozy, Lon’a Chaney’a.

Urodził się w 1883 roku w Kolorado Springs w USA. Jego rodzice byli głuchoniemi, więc musiał porozumiewać się z nimi za pomocą gestów. Pewnie dlatego był tak ekspresywny na planie filmowym, co potwierdza fakt, że w tym samym filmie często grywał dwie role. Znany był jako "człowiek tysiąca twarzy"- sam projektował maski do swoich filmów. W pamięci wielu pozostanie jako gwiazda horrorów lat 20- Quasimodo, czy demoniczny wampir z London After Midnight. Współpracownicy na planie tego ostatniego potwierdzają, jak bardzo Chaney poświęcał się dla filmu- sztuczna szczęka, której używał, sprawiała mu ból, a żeby uzyskać niezwykły wytrzeszcz oczu, musiał nosić specjalne metalowe krążki.[3]
Kocham ten moment z Upiora w operze, gdy tłum zagania go nad rzekę, a on unosi dłoń tak jakby coś w niej trzymał i chciał w nich tym rzucić. Następnie otwiera dłoń i pokazuje, że jest pusta, a oni przyskakują do niego i katują na śmierć. Jednak ten moment gdy otwiera dłoń-patrzcie na jego twarz-uśmiecha się, jakby mówił: acha! wykiwałem was![4] Oto jest esencja prawdziwego horroru, czynnik o którym dziś mało który reżyser pamięta, ale o tym może na samym końcu. Chaney zazwyczaj grał rolę zwyczajnych ludzi, których los przemienia w odrażającą potworność. To tylko jedna z nielicznych przecież w kinie tamtego okresu przesłanek o tym jak nietolerancyjne dla odmienności było społeczeństwo amerykańskie. Właśnie okrucieństwo dla podobnych odmieńców, sprawiało, że stawali się oni potworami, a temat tej odmienności był wykorzystywany w amerykańskich horrorach przez bardzo długi okres czasu, zwłaszcza po przywróceniu go do łask przez film Freaks(1932).
Tak można by podsumować Nowy Świat w kwestii kina grozy: legendy i mity Europejskie, plus lęki samych amerykanów przed nowym i nieznanym, innym obliczem świata jaki tonął w wojnie i zbliżającym się kryzysie.

  • Europa-kolebka klasyki horroru.

Zatoczymy pełne koło powracając do Starego Świata. Jak już pisałem nie można pisać o klasycznym horrorze w odniesieniu do gruntu amerykańskiego, gdyż pomysły wywodziły się tak z literatury, jak wierzeń europejskich. Wampiry, wilkołaki, Frankenstein i wiele innych stereotypowych potworów narodziło się właśnie tutaj, zaś w Ameryce nasze „kochane” potwory zostały jedynie ładniej sprezentowane i bardziej dochodowo sprzedane. Nie zmienia to faktu, że amerykańscy producenci filmowi nie mogli się równać z siłą przebicia i oddziaływania, właśnie europejskich horrorów.
Pierwszym wartym uwagi dziełem europejskich(Niemieckich)twórców kina grozy jest Golem(1915) reżyserii P. Wegener’a. Film opowiadający tragiczne losy istoty ulepionej na kształt człowieka z gliny, a następnie z powodu swej inności skazanej na śmierć. Bardzo często się o nim zapomina, choć prawdopodobnie jest to drugi w historii horror! Film już w tamtych czasach miał swoje kontynuacje(1920), co świadczy o jego popularności.
Drugim monumentalnym dziełem jakie zrodziło się w umysłach niemieckich ekspresjonistów był film Gabinet doktora Caligari(1920) reżyserii Roberta Wiene. Film zdobył niesłychaną popularność, a kilka lat temu został nawet wydany w odnowionej, poprawionej jakości(pierwotny jego budżet choć nie był porażający zapewnił reżyserom szkoły ekspresjonistycznej stałe miejsce w awangardzie filmowej tamtego okresu).
Nic dziwnego, że idąc za ciosem Niemcy w dwa lata później kręcą film, który na zawsze zmieni oblicze horroru, mowa oczywiście o Nosferatu. Symfonia grozy(1922) reżyserii F. W. Murnau’a, który to film również doczekał się swojej zremasterowanej wersji. Charakterystyczne kolory odróżniające dzień od nocy, przekonywująca scenografia i naturalnie przerażająca do dziś kreacja Max’a Shreck’a w roli Nosferatu(podobno chodziły plotki o tym, że Shreck faktycznie jest wampirem-zaznaczę tylko, że ludzie w cale nie byli wówczas głupsi od nas!; oto dlaczego każdy prawdziwy fan horroru powinien zamknąć się w pokoju, zgasić światło i obejrzeć ten film sam na sam)-wyjątkowy obraz stał się prawdziwym arcydziełem i klasykiem gatunku. Pisałem wcześniej o amerykańskim Draculi z Bela Lugosi’m w roli głównej- film ten był długoterminową odpowiedzią na sukces Nesferatu, mniej udany artystycznie, ale ostatecznie również nieźle się sprzedający obraz także doczekał się współczesnej poprawionej wersji. Tytuły można by podawać jeszcze długo, gdy jednak spojrzymy na sprawę kina grozy w perspektywie lat, nie ograniczając się jedynie do okresu niemego, trop zaprowadzi nas do jasnych wniosków: horror lubi się powtarzać, lecz od epoki zależy w jaki sposób to zrobi, jakie nowe idee nałoży na swoje wypracowane formy i wreszcie, czy w ogóle jeszcze jakieś idee przekazuje?

  • Koniec podróży. Czas odpowiedzi.

Na początek odpowiem na pytania o to czemu horror przeniknął do kina i dlaczego tak dobrze, wbrew wszystkiemu się trzyma: kino jest stosunkowo młodą dziedziną i jako taka zachowuje niepohamowaną tendencję do adaptacji wszelkich innych form, zwłaszcza fabularnych. Jeśli na domiar tego są to fabularne formy, które silnie oddziałują na odbiorcę jest niemalże pewne, że kino pochwyci taką formę jako pierwszą. Obraz filmowy umożliwił nam stawienie czoła nieznanemu z bezpiecznej odległości. Możemy więc z bliska ujrzeć potwory, których wcześniej śmiertelnie się obawialiśmy, z czasem czyniąc je swoimi „ulubionymi” stworami, lub nawet bohaterami(Godzilla). Formy legend jakie zaadaptowało kino były, są i będą aktualne zawsze, zmienią się jedynie-jak już pisałem-pewne nadpisane nań treści.
Niegdyś aktor grający w horrorze musiał umieć nie tylko przestraszyć, lecz wzbudzić emocje, ukazać naturę potwora, która przecież w cale nie musiała być zła(o Frankensteinie pisze się jako o „łagodnym potworze”), musiał zaskoczyć widza swoją kreacją nie mogąc liczyć na zaawansowane efekty komputerowe, czy oddziałujące na wyobraźnię widza i tworzące napięcie efekty dźwiękowe- aktor musiał być w pewnym sensie światem horroru sam w sobie. Dziś od nikogo by się tego nie wymagało, bo szczerze powiedziawszy wątpię żeby aktorzy, którzy w naszych czasach grają w horrorach potrafili choć jedną czwartą tego co ich koledzy po fachu sprzed kilkudziesięciu lat. Dziś w wyścigu najlepszy aktor/aktorka filmów grozy chodzi nie o to ilu widzów się przestraszyło, ale o to jak szybko i boleśnie kończy się moja rola. Tłocząc w to próby poetycznej gry aktorskiej, odgrywania długich sekwencji śmierci niczym z Makbeta nie straszymy, ale śmieszymy widza, albo po prostu degustujemy.
Kolejnym ciosem jaki zadano horrorowi w naszych czasach jest oczywiście pozbawienie go treści ideowych- choć ta bolączka wyjątkowo nie dotyczy jedynie horrorów, prostactwo i rosnąca ignorancja sięga coraz to dalej. Obecnie jest niewielu reżyserów(zliczyłbym ich może na palcach jednej ręki: Romero, Carpenter, Barker...cóż), którzy chcą przez horror coś przekazać, coś więcej niż hektolitry syropu kukurydzianego barwionego na czerwono i góry mięsa walającej się po planie filmowym. Horror okresu kina niemego adaptował ważne dla ludzkości legendy, które żyły w nas od pokoleń i których się zawsze baliśmy, bądź ukazywał mroczną stronę naszej natury. W późniejszych czasach poruszano w horrorach ważne kwestie: wojny(Deathdream, 1972), patologie społeczne(Psycho, 1960), konsumpcjonizm(Dawn of the dead, 1978; The Stuff, 1985), rasizm(Night of the Living Dead, 1968), rozbuchanie seksualne(Last House of the Left, 1972), zagrożenia morlaności i religijności(Exorcist, 1973; Omen, 1976) i wiele, wiele innych istotnych kwestii. Kto dziś przejmuje się takim pojmowaniem czy kształtowaniem kina grozy, które mogłoby de novo stać się przydatne społecznie, skoro lepiej pokazać obrzydzającą masakrę, lub wystraszyć widza wyciem przeróżnych niskobudżetowych elementów dźwiękowych? Wszystko zaczęło się psuć odkąd pojawiła się niezdrowa moda na filmu klasy „gore”, gdzie rozrywką jest właśnie rozrywanie wszelkiego żywego stworzenia na kawałki w bezmyślnej orgii brutalności i nierzadko pornografii. Odpowiadając więc na pytanie, czy horror przekazuje jeszcze jakieś treści moralne, muszę z przykrością stwierdzić, że nie, a nawet jeśli to na ogół widz i tak ogłuszany jest na projekcji gołym biustem i potokiem sztucznych flaków.
Miejmy nadzieję, że w końcu jakiś porządny reżyser stworzy horror, w którym nie będzie trzeba marnować ton farby, czy kilogramów mięsa. Miejmy nadzieję, że w końcu ludzie przypomną sobie, że to czego muszą się bać, to właśnie sam strach… to coś co czai się każdej nocy w kącie waszego pokoju i nie daje wam spokojnie spać… to właśnie takie coś, co wielki Chaney dzierżył w swojej dłoni w ostatnich ujęciach Upiora z opery(1925), a wierzcie mi, że ta legendarna, zaciśnięta dłoń w cale nie była pusta…





[1] E. Nurczyńska-Fidelska, K. Klejsa, T. Kłys, P.Sitarski, Kino bez tajemnic, wydawnictwo Piotra Marciszuka Stentor, Warszawa 2009, s.48
[2] D. Bordwell, K. Thompson, Film Art. Sztuka Filmowa. Wprowadzenie., wydawnictwo Wojciech Marzec, Warszawa 2011, s.373-374
[3] Źródło: www.filmweb.pl (http://www.filmweb.pl/person/Lon+Chaney-100680)
[4] Nightmares in Red, White and Blue. The Evolution of American Horror Film. Narrated by Lance Henriksen, reż. Andrew Monument, prod. Ingo Jucht, scen. Joseph Maddrey, USA 2009, cyt. Larry Cohen(04:40-05:20)tłumaczenie własne ze słuchu

Kilka słów na początek

Witam.
Nazywam się Michał Pietrzak i jestem absolwentem Uniwersytetu Łódzkiego na kierunku Kulturoznawstwo: Filmoznawstwo i wiedza o mediach. To mój pierwszy blog i szczerze mówiąc nie mam zielonego pojęcia jak tym wszystkim zarządzać. Do publikowania skłonił mnie mój dobry przyjaciel, a także moja własna ciekawość opinii na temat swoich przemyśleń. Jest w tym tyleż samo strachu co podniecenia i na chwilę obecną mogę tylko liczyć na to, że moje sądy na tematy o których będę pisał trafią na konstruktywnych krytyków i rozumnych odbiorców.

Głównym celem tego bloga jest pisanie przeze mnie recenzji - przeważnie filmowych. To zarówno nauka jak i zabawa, ale przede wszystkim forma ćwiczenia, które jest niezbędne dla mnie jako przyszłego krytyka, czy publicysty. Czasami - dla sprawdzenia ich odbioru - będę tutaj również zamieszczał inne teksty. Przeważnie z zakresu kulturoznawstwa i szeroko pojętej teorii sztuk audiowizualnych.

Tyle ze wstępu. Pragnę podziękować B. K. za dopingowanie mnie - mam nadzieję, że tego nie pożałuję.

Zapraszam do lektury.