poniedziałek, 21 września 2015

Mission: Possible



Dla wszystkich fanów Mission: Impossible niestety nie będę miał dobrych wieści. Seria upada! Może nie z wielkim hukiem, bo akurat najnowsza odsłona przygód agentów IMF daje się oglądać z niekrytą przyjemnością, to jednak coś tu jest nie tak. Rogue Nation, okazuje się bowiem być wydmuszką, której brak polotu poprzedniczek(pomijając w tym korowodzie może wyłącznie trzecią część, której nie dało się już bardziej spartolić). Po seansie byłem co prawda usatysfakcjonowany, bawiłem się na tym filmie nieźle, ale szybko przyszło mi na myśl, że bawiłbym się jeszcze lepiej gdybym mógł wyłączyć myślenie, lub chociaż obejrzeć ten film będąc o jakieś dwadzieścia lat młodszym. Może wówczas dałbym się bardziej nabrać na absurdy jakie widziałem na ekranie, a które dorosłemu człowiekowi zwyczajnie odbiorą radość z oglądania filmu. Tak więc, już na wstępie, muszę zaznaczyć, że Mission: Impossible – Rogue Nation, to atrakcyjna i miła oku wydmuszka kina szpiegowskiego, którego tutaj zabrakło i to na boleśnie dużą jak dla tak znamiennej serii skalę.
Tym co najbardziej przykuwa uwagę są heroiczne wręcz popisy Cruise’a, które zasługują na wielkie brawa. Nie da się ukryć. Po raz kolejny złote dziecko Hollywoodu nie zawiodło publiczności i pokazało, że nie da się go łatwo zastąpić ani przez podstawionych kaskaderów, ani tym bardziej przez tak bardzo gaszone ostatnimi czasy CGI. To bez wątpienia mocna strona filmu, która sprawia, że widzowi skacze adrenalina, a samemu obrazowi oglądalność i to w najlepszym tego słowa znaczeniu. Opiewają to wszyscy krytycy i recenzenci robiąc z tego faktu niebywałe halo. Halo! Cruise zawsze wolał sam wykonywać popisy kaskaderskie niczym Jackie, więc czym się tutaj podniecać? Normalka, chciałoby się powiedzieć. Wielka szkoda, że ta największa zaleta najnowszej odsłony Mission: Impossible wydaje się być jedyną zaletą po bliższym przyjrzeniu się faktom.



Nie zabrakło w filmie standardowych elementów, które zapoczątkowała pierwsza, a na dobre wpisała w serię druga część Mission: Impossible. Te charakterystyczne, powtórzone elementy grają naturalnie na korzyść filmu. Szczegół, który obciążą tę część, to sposób w jaki te elementy zostały uchwycone w najnowszej przygodzie Ethana Hunta. Mamy więc: wartką i dobrze prowadzoną (zarówno z uwagi na fabułę jak pracę kamer) akcję obfitującą w wybuchy i popisy kaskaderskie – naprawdę przyjemnie się na to patrzy; rozładowujący, znikome niestety, napięcie humor sytuacyjny; czarującego Toma Cruise’a w towarzystwie przygłupich kumpli i pięknej dziewczyny; wielkiego złego, który niestety w tej części zupełnie moim zdaniem traci na atencji widza w miarę oglądania filmu – gość jest po prostu śmieszny i wygląda jak przerysowana wersja schwartz charakterów z komedii; no i oczywiście sekwencję rozpracowywania tytułowej „niewykonalnej misji”. Nie wiedzieć czemu, ale akurat na te sceny zawszę daję się nabrać. Poza tym po raz kolejny planowanie i omawianie jak ciężko jest się gdzieś dostać i ile przy tym trzeba obejść zabezpieczeń sprawia frajdę porównywalną do oglądania najnowszych odcinków Myth Busters(piszę to bez zbędnej ironii, poważnie).
O postaciach nawet nie chcę się rozpisywać, bo są okrutnie jałowe, a poza Cruisem nikt się tam niczym nie wyróżnia. Tom starał się chociaż reanimować film swoimi popisami, polot reszty można zrównać grą aktorską i wpisaną w film rolą do stołków kuchennych. Najgorsze, że to nawet nie wina aktorów, tylko tego jak ich postaci muszą się zachowywać w filmie. Scenariusz, ziemia, powietrze, hemoglobina? Przyczyn może być wiele. Przyjemnie ogląda się Rebecce Ferguson(Ilsa) czy Ving’a Rhamesa(weteran M:I już od pierwszej części grający Luthera), ale cała reszta stanowi tło, które z pewnością nie zapadnie nikomu na dłużej w pamięć.
Podsumowując tę część mojego wywodu, przedstawia się to tak, że widzimy pięknie pomalowaną wedle wcześniejszego wzorca skorupkę, która jednak w środku jest całkowicie pusta. Nie wiem czy starania twórców rozbiły się o chęć zarobienia na najmłodszych i dlatego film jest komicznie pacyfistyczny, czy może poszło o potrzebę podtrzymania gatunku(filmowego rzecz jasna, bo nie da się ukryć, że Mission: Impossible, to jednak ikona; szargana od kilku ładnych lat, ale jednak), ale otrzymujemy właśnie to: wydmuszkę. Miało być pięknie, wyszło przeciętnie i do bólu naiwnie.



W jednej ze scen Ethan mówi: Nie od razu Rzym zburzono. To powiedzenie wydało mi się o tyle zabawne, o ile odniosłem je raczej do tego co oglądałem niżeli do tego co mieli zamiar zrobić bohaterowie filmu. I choć nie jest to najgorsza część Mission: Impossible(za taką uważam część trzecią), a może nawet chętnie obejrzałbym ją ponownie gdy będę miał okazję, to na pewno nie jest to już ten sam poziom, który prezentowały sobą kinowe, pierwsza czy druga część przygód agenta IMF. Mocno irytująca staje się swoista, naiwna wręcz, „nieśmiertelność” bohaterów. Ethan Hunt zmienia się pomału z super agenta w super bohatera, któremu żaden typ obrażeń nie straszny i którego w żaden sposób nie można powstrzymać. Nie ima się go grawitacja ani ograniczenia, które zabiłyby nawet Jamesa Bonda. Jeśli już chcemy zbudować, bądź podtrzymać legendę, to proszę, róbmy to tak aby dorosły widz również mógł choć na chwilę w to uwierzyć i wstrzymać oddech. Do tego dochodzi nieznośna wręcz przewidywalność, która jest chyba najsłabszą, najbardziej rozczarowującą stroną filmu. Postaci wychodzą obronną ręką z każdej opresji, a czarny charakter, który pretenduje do wielkiej roli, zdaje się być nie lepszy w swoich knowaniach od pospolitego przestępcy, zdolnego co najwyżej ukraść niepostrzeżenie cukierka w supermarkecie. Przez dziwaczne rozwiązania, które wydały się po czasie wręcz kumulować w Rogue Nation, obraz częściej przyprawiał mnie o wybuch śmiechu, lub rozczarowujące westchnienie, niż nerwowe oczekiwanie na koniec którejkolwiek akcji. Po kilku takich wpadkach nie odczuwałem już żadnego napięcia, po prostu wiedziałem, że cokolwiek nie wymyślą i tak musi im się udać, choćby nie wiem jak niesamowity zwrot akcji nagle nastąpił. Niestety, jeden aktor i jego starania nie pociągną całego filmu. Nawet jeśli jest to taki słodziak jak Tom Cruise.
I tak oto Mission stał się całkowicie i w najgorszy możliwy sposób Possible.


Ocena: 3/6