czwartek, 31 grudnia 2015

Przebudzenie mocy nową nadzieją fanów Star Wars



            25 maja 1977 roku to data znamienna dla całej historii kinematografii, i to nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale jak sądzę na całym Świecie(choć może w nieco większym odstępie czasu). Oto bowiem w środę poprzedzającą święto Memorial, w Amerykańskich kinach zagościł film Star Wars[1]. Od tamtej pamiętnej premiery wszystko miało ulec zmianie. Nie będę się jednak rozpisywał o praźródłach kultowej sagi[2], ani o jej pierwotnym twórcy, cudownym dziecku Hollywood’u, które zmieniło oblicze kinematografii swoich czasów i pomogło w dużej mierze stanąć Fabryce Snów na nogi[3]. Pewne jest, że ludzie na wspomnianej premierze byli niewątpliwie świadkami pewnego rodzaju kinematograficznego cudu, przewrotu, rewolucji w postrzeganiu kina, lub jak ktokolwiek by tego nie nazwał po prostu czegoś jedynego w swoim rodzaju. Gdy później okazało się, że można to powtórzyć, rozwinąć i stworzyć z pojedynczego filmu całe uniwersum, o którym on opowiada świat oszalał. Pierwsza fala tego szaleństwa swoją kulminację osiągnęła w sześć lat po premierze czwartego epizodu, gdy w kinach ukazał się, mający kończyć całą historię epizod szósty Return of the Jedi. Do tego czasu Star Wars zyskało sobie tak ogromną liczbę fanów, że nawet w kilka lat po premierze ostatniej jakby się mogło wydawać części, popularność fascynującego uniwersum nie malała. Przechodziła ona na kolejne pokolenia fanów, którzy zaczynali zachodzić w głowę czy dane im będzie powrócić jeszcze do ukochanej galaktyki. I to nie tylko w książkach czy komiksach, ale w filmach[4]. Niezliczone tworzone przez fanów filmiki nie dawały rzecz jasna tego samego efektu, jaki Star Wars nadała ręka ich twórcy[5]. Wreszcie w roku 1997 LucasArts w celu uczczenia dwudziestolecia kultowej już wtedy trylogii wydało jej usprawnioną wizualnie edycję. Kina znów zatrzęsły się w posadach ponieważ rzesze fanów powiększyły się kilkukrotnie od roku 1977, a po premierach w 1997 miały zostać wzmocnione o nowe pokolenia miłośników odległej galaktyki – w tym choćby mój rocznik[6]. W niedługim okresie czasu rozeszło się, że Lucas planuje wielki powrót do swojej kosmicznej sagi, którą uzupełni o brakujące trzy epizody. Reżyser dotrzymał słowa, a plotki okazały się prawdą i tak oto w 1999 świat Star Wars wybuchnął na nowo z pełną mocą. Gry, komiksy, książki i cała otoczka Star Wars były na nowo dostępne na wyciągnięcie ręki, a co najważniejsze wraz z nową trylogią powróciły wszystkie elementy dawnego uroku Star Wars, zarówno pod względem estetycznym jak i marketingowym. Nie było to może to samo szaleństwo co po 1977, ale z pewnością wróciło życie w odległe zakątki galaktyki dając fanom możliwość ponownego przeżycia cudownej przygody. I nawet pomimo tego, że ostatni epizod „nowej trylogii” (jak przyjęło się mówić o częściach I-III), w dużej mierze zawiódł, to wierni fani nie odeszli od tego uniwersum i czekali…



            Wreszcie po długich szesnastu latach (licząc od premiery The Phantom Menace) doczekaliśmy się kolejnej części kosmicznej sagi. I to wszystko po szokującej informacji od samego Lucasa, który złożył już poniekąd broń i oddał swoje magiczne imperium w ręce Disneya.
The Force Awakens, było wyczekiwane przez widzów i fanów jak mało która premiera 2015 roku. Już na wstępie podkreślę, że ogromne nadzieje jakie były pokładane w tej nowej odsłonie Star Wars nie zawiodły, a obawy, które mieliśmy chyba wszyscy, zniknęły po premierze równie szybko jak flota Imperium po bitwie nad Endorem. J. J. Abrams uniósł ciężar jaki spoczął na jego barkach. Dzięki jego energicznemu stylowi kręcenia filmów, oraz nawykowi stwarzania ich według swojej wizji de novo[7](Star Trek; Mission Impossible) również Star Wars po wielu latach mogły ponownie nabrać rumieńców i stać się interesujące dla widzów. Nowe Star Wars to zupełnie świeża idea, stylizacja, można by powiedzieć, że to nowa jakość[8], której dał nam posmakować Abrams. Mam nadzieję, że to tylko próbka, a nie szczyt jego możliwości, lub kogokolwiek, kto zasiądzie na miejscu reżysera przy kolejnych epizodach.
Niektórych odrzuca fakt, że Disney zdecydował się zerwać z wcześniejszymi chronologiami i ustaleniami i budować uniwersum Star Wars zupełnie inaczej niż przewidywaliśmy po lekturach książek czy encyklopedii i podręczników[9]. Uważam, że dzięki temu uniwersum może rozwinąć się na nowo, nie tylko dla weteranów odległej galaktyki, ale przede wszystkim dla nowych poszukiwaczy kosmicznych przygód. Jest to naturalnie pewnego rodzaju policzek dla wszystkich, którzy zainwestowali ogromne fortuny we wszechświat Star Wars, jednak należy go przyjąć ze spokojem Jedi i poczekać na rozwój wypadków.
Pomimo nowej jakości jaką wprowadza Abrams znajdziemy naturalnie w epizodzie siódmym nawiązania, jak i rozwinięcia niektórych elementów z wcześniejszych części. Także o spójność całości nikt nie musi się martwić ponieważ zostało to połączone logicznie i w sposób w miarę płynny. Jedyne czego można się przyczepić w tej mierze jest wprowadzanie tych klasycznych elementów do nowego układu. Sokół Millenium, Han, Chewie i wiele innych mniejszych wątków i postaci zostaje w The Force Awakens wprowadzonych nieco na zasadzie deus ex machina. Rozumiem, że wiąże się to z tempem narzuconym na naszą filmową opowieść, ale przez to nie wyszło tak jakby tego oczekiwali twórcy – moim zdaniem. Zamiast zaskoczenia rodziło się we mnie raczej nieco zawiedzione przeczucie, że zrobiono to w dużej mierze na siłę.
To co mógł zauważyć każdy fan, to fakt, że epizod siódmy jest w ogromnej mierze wzorowany na epizodzie czwartym. W istocie plenery, akcje, postaci i ich wprowadzanie w odpowiednim czasie filmu, pojedynki, a nawet główna linia fabularna na której opiera się oś całości jest ogromną kalką New Hope. Generalnie The Force Awakens to dobrze wykonana kopia klasycznych Star Wars, podkreślam jednak – dobrze wykonana, bo w końcu jeśli już kogoś naśladować, to tylko najlepszych prawda? Abrams napompował galaktykę energią jakiej jej wcześniej brakowało. Zrobił to jednak nie bezmyślnie, ale z wyczuciem i ostrożnością jakiej brakowało już samemu Lucasowi przy kręceniu drugiego i trzeciego epizodu.
Część siódma w dodatku fenomenalnie przewraca o 180° pewne bardzo dobrze znane sceny z klasycznej trylogii[10]. Te proste zabiegi powodują bardzo przyjemne urozmaicenie – banalne, fakt, ale nie głupie, jak pospolite kalkowanie cudzych pomysłów.



            Nieco zaskoczyła mnie warstwa muzyczna. John Williams w tym wypadku stworzył muzykę o wiele spokojniejszą, cichszą zdawałoby się i mniej ilustrującą niż zazwyczaj[11]. Nie mam tego za złe, ale na pewno było to zaskoczenie. W ścieżce dźwiękowej The Force Awakens pojawiają się silne, klasyczne motywy, jak i zupełnie nowe brzmienia. Nie ma jednak w niej żadnego elementu, który by silnie zapadał w pamięć jak wcześniejszy Imperial March czy choćby Victory Celebration. Sprowadzam to jednak do faktu, że to dopiero pierwszy epizod nowej trylogii i musi się zwyczajnie rozkręcić[12].
            Dobór aktorów (poza tymi już doskonale nam znanymi rzecz jasna) był dość trafny, choć miałem nieodparte wrażenie, że nieco przegina się z ich brakiem doświadczenia i młodzieńczą naiwnością. W dodatku ich zachowania często były bardzo radykalnie skontrastowane. Czasem wydawało mi się, że postaci zachowują się przez chwile jak dzieci we mgle, by w następnej scenie podejść do problemu jak prawdziwi profesjonaliści. Coś w tej układance zwyczajnie bije w oczy. I tak dla przykładu rozbudzanie się mocy w Rey(Daisy Ridley) w wielu momentach wyglądało znów jak działanie spod znaku deus ex machina. Kylo Ren(Adam Driver) zachowywał się jak rozwydrzony bachor, a co najlepsze miał problemy w walce na miecze z Finn’em(John Boyega), który w siódmej części wydaje się pełnić rolę kultowego już i obśmianego ze wszech miar Jar Jar Binksa – nie, nie martwcie się Jar Jar nie pojawia się w tej części i nie jest lordem sithów J. Można to wszystko tłumaczyć młodym wiekiem wszystkich nowych głównych bohaterów, pamiętajmy jednak, że Luke też kiedyś zaczynał i w cale nie musiał z siebie robić głupka[13]. Wszystko to sprowadza się jednak do faktu, że nie mogę się doczekać kiedy ci bohaterowie nieco wydorośleją i stoczą prawdziwą walkę, a żywię ogromną nadzieję, że tak właśnie będzie.
            Star Wars The Force Awakens to jak już pisałem nowa jakość, w której dość zręcznie przemycono wiele klasycznych elementów, pielęgnując je i rozwijając; pozwalając im na nowo ożyć dla wszystkich fanów uniwersum Lucasa. Ten film to nowa nadzieja dla wszystkich, którzy chcieli wrócić do czasów swojego dzieciństwa i nie ukrywam, że w tej recenzji obiektywny zwyczajnie być nie mogę. Zawsze mawiam, że Star Wars, to tylko Star Wars, albo aż Star Wars. Niektórzy filmoznawcy twierdzą, że to tylko komercja, puste kino atrakcji, które ma za główny cel oskubać widza i napompować kiesy twórców. Być może w pewniej mierze tak jest, jednak nie wolno ulegać podobnym twierdzeniom ignorantów, którzy widocznie zapomnieli jak wiele mocy kulturotwórczej przyniosło ze sobą uniwersum Star Wars. Poza tym nie można obarczać twórców za ich sukces. Ludzie dobrowolnie chcieli tworzyć kolejne, własne opowieści, nawet jeśli Star Wars działa silnie uzależniająco. Pisali książki i kręcili krótkometrażowe filmy i animacje. Dla wielu film stał się prawdziwym dekalogiem zachowań jak i galerią ludzkich osobowości. To nie słowa fanatyka, ale uważnego obserwatora, który również przez wiele lat był i jest nadal częścią tego wszystkiego. Nowego epizodu czepiać się naturalnie będą niektórzy zatwardziali weterani starego porządku, lub zwyczajnie hejterzy, moim zdaniem należy jednak poczekać bo The Force Awakens będzie można finalnie ocenić dopiero po ukazaniu się kolejnego epizodu, a kto wie, czy nie dopiero wówczas gdy zbierzemy już pełną nową trylogię? Na dzień dzisiejszy otrzymaliśmy dzieło, które było warte oczekiwania i które wskrzesiło żywą dyskusję i zainteresowanie Star Wars. Kolejnych kilka lat w atmosferze domysłów, oczekiwania i kolekcjonowania nowinek rysuje się bardzo malowniczo. I tak jak młodym bohaterom, którzy godnie zastępują swoich wielkich poprzedników, tak Star Wars The Force Awakens należy dać czas na udowodnienie pewnych pokładanych w nim nadziei.

Ocena: 6/6

Na zakończenie tego roku chciałbym Wam wszystkim bardzo serdecznie podziękować za zaglądanie tutaj i czytanie moich recenzji. W nadchodzącym roku 2016 życzę Wam wszystkim kochani, zdrowia, szczęścia i spełnienia postanowień noworocznych! Szmpańskiej zabawy i niech moc będzie z Wami!

Recenzja ukazała się również w skróconej wersji na portalu Grabarz Polski





[1] Lucas spodziewał się zysków rzędu 16 milionów dolarów, ale film przerósł jego najśmielsze oczekiwania zarabiając już w osiem tygodni później sumę 54 milionów dolarów, a po pierwszym okresie dystrybucji kinowej, bagatela 125 milionów dolarów! Środę przed Memorial Day nazwano później Dniem George’a Lucasa.
[2] Jeśli Chcecie lepiej poznać klasyczną trylogię i wszystkie jej techniczne oraz realizatorskie niuanse, to gorąco polecam Wam książkę Olivera Denkera Gwiezdne Wojny. Jak powstawała kosmiczna trylogia. To naprawdę bezcenne źródło wszelkich informacji z planu przed, w trakcie oraz po zakończeniu zdjęć do każdego z klasycznych epizodów Star Wars.
[3] Lucas nie był oczywiście jedynym, który przyczynił się do ukształtowania New Hollywood. Należy pamiętać słowa Orsona Wellesa, który stwierdził, że Hollywood lat siedemdziesiątych to „starsza znerwicowana dama, koniecznie potrzebująca kogoś, kto by ją podtrzymywał”. Tym kimś mieli być młodzi reżyserzy, autorzy scenariuszy filmowych i realizatorzy, szkoleni dla Hollywood w amerykańskich akademiach filmowych. Drogę utorował im Easy Rider Dennisa Hooppera. Grupa, którą później okrzyknięto mianem New Hollywood, to przede wszystkim: Francis Ford Coppola (Deszczowi ludzie; Ojciec chrzestny), Paul Mazursky (Alicja w krainie czarów), Peter Bogdanovich (Ostatni seans filmowy), Bob Rafelson (Pięć łatwych kawałków), Steven Spielberg (Sugarland Express), Martin Scorsese (Mean Streets), John Milius (The Wind and the Lion), Terrence Malick (Badlands), Brian de Palma (Phantom of the Paradise), John Hancock (Bang the Drum Slowly), Michael Richie (Smile), i wreszcie George Lucas (American Graffiti).
Piszę o tym żeby silniej podkreślić zamieszanie jakie miało miejsce po premierze i przeliczeniu zysków z Gwiezdnych Wojen. Przemysł filmowy zaczął sobie zdawać sprawę, że na gadżetach i zabawkach również można zbić majątek, a co najważniejsze do lamusa odeszło przekonanie, że z filmem s-f nie można odnieść sukcesu. To było prawdziwe przewartościowanie systemowe w Hollywood.
[4] Wychodziły naturalnie telewizyjne i kinowe serie z Ewokami, rewie na lodzie, animacje i kreskówki etc., ale nie było to jednak to samo co pełnometrażowy film skupiony na nowych przygodach ulubionych bohaterów, lub po prostu rozwijający jakieś nowe tematy. Ukazywały się chronologie i opisy postaci, statków, planet, które w znacznym stopniu przyczyniły się do ugruntowania wiedzy i poszerzenia uniwersum Star Wars. Wszyscy jednak czekali na kolejny film ze stajni LucasArts. Tym bardziej, że trwał zagorzały wyścig między fanami Star Wars a Star Trek. Każdy chciał mieć swój film. Nowy film.
[5] Fan-movies w dużej mierze były napędzane przez ukazujące się z dużą częstotliwością gry komputerowe. Wprowadzały one na ekrany nowe postaci, lub nadawały filmowe życie tym o których mowa była w niezliczonej ilości literatury jaka ukazywała się pod marką Star Wars. Polscy fani również nie marnowali czasu. Pamiętam różne krótkie filmy nakręcone w klimatach Star Wars właśnie przez naszych rodaków. Jedne śmieszne, inne poważne. To doskonały dowód na to jak oryginalne filmy wpływały na ludzi – byli oni nie tylko biernymi widzami, chcieli mieć swój jak największy udział w świecie, który pokochali.
[6] Może gdybym jako pierwszy film obejrzał Star Trek moje myślenie dzisiaj byłoby zupełnie inne? Może wówczas studiowałbym nauki ścisłe, a nie humanistyczne? Kto wie? Jedno jest pewne, jako dziecko nie miałem najmniejszych szans żeby obronić się przed magią Star Wars, ale w cale tego nie żałuję. Te filmy pomogły mi ukształtować część siebie i za to je kocham. W cudowny sposób wpłynęły na dzieciństwo nie tylko moje, ale również moich najbliższych przyjaciół. Po tylu latach nadal udowadniają mi, że kino to istotnie forma magicznego wehikułu, który może nas w mgnieniu oka zabrać w najlepsze dla nas chwile.
[7] Żeby nie powtarzać tego co zostało już powiedziane, w dodatku nieco bardziej profesjonalnie niż bym mógł to sam ująć, polecę Wam film, który mówi nieco o tym w jaki sposób styl J. J. Abramsa mógł, i jak się okazało po premierze wpłynął, na nowe Star Wars
https://www.youtube.com/watch?v=fsp6fTtsey4
[8] Do tworzonego na nowo uniwersum Star Wars ma co roku dochodzić jeden film, który będzie opowiadał o wydarzeniach i postaciach z sagi. I tak oto mamy mieć możliwość śledzenia losów Dartha Vadera, Hana Solo czy choćby ekipy Rogue Squadron. Nie biorę tego wszystkiego za pewniak, bo wiem, że Disney może nas jeszcze zaskoczyć, ale skoro do tej pory dali radę, to zyskali moje zaufanie w tej kwestii. Pozostaje tylko cierpliwie czekać na nowe filmy, których tak bardzo nam wszystkim brakowało.
[9] Tym z Was, którzy mają podobne obawy przypomnę pewien spór jaki toczył się między Tolkienem i C. S. Lewisem. Otóż Tolkien(gorliwy katolik, mąż i ojciec) zdumiał się ogromnie gdy dowiedział się, że jego kolega po fachu w swojej książce umieścił na raz postaci pewnego Lwa, Czarownicy i Świętego Mikołaja, a na dodatek całą swoją fantastyczną opowieść okrasił wątkami religijnymi. Tolkien nie mógł pojąć jak można wypisywać podobne kalumnie i tak nadużywać wiary w Boga. Lewis odparł mu krótko: przypuśćmy, że. Ta odpowiedź po latach staje się nie tylko odpowiedzią na istnienie fantastyki, ale może być równie dobrą odpowiedzią na istnienie Boga. Bo przecież wiara, to również pewien zbiór domysłów i przypuszczalnych faktów, w które jeśli wierzymy, umacniają nas. Skoro Tolkien nie miał po tym nic do powiedzenia(a przyjął to jako dobrą odpowiedź), to ja również nie wątpię w podobne podejście do tematu. Przypuśćmy więc, że w odległej galaktyce jest miejsce na nowe, swobodnie się rozwijające uniwersum, które tchnie życie w jej skostniała strukturę i stanie się wartościową pożywką zarówno dla weteranów Star Wars, jak i dla zupełnie nowych zainteresowanych.
[10] Nie mogę chwilowo napisać dokładnie o jakie sceny chodzi, bo wiem, że część z Was jeszcze nie oglądała The Force Awakens i nie chciałbym zepsuć Wam zabawy. Dodam jednak wpis o tych ekranowych fikołkach pod koniec stycznia żeby nie zostać gołosłownym.
[11] Nikomu chyba nie trzeba przedstawiać tak wybitnego kompozytora muzyki filmowej jak Williams. W przypadku siódmej części Star Wars, artysta zdecydował się jednak na nieco inne rozwiązania. Muzyka nie jest już tak silnie podkreślona jak w pozostałych częściach. Jest mroczniejsza, spokojniejsza i przede wszystkim bardzo cicha. W niektórych scenach niemal niewykrywalna. Subtelnie prowadzi widza przez obraz, i nasyca go powodując napięcie.
[12] To się tyczy wielu elementów nowego filmu. Żywię nadzieję, że moje przeczucia są prawidłowe i ta chwilowa stagnacja niektórych elementów, lub ich zbyt wolny rozwój wynika wyłącznie z rozpędzania się fabuły i napięcia, jakie mają być rozłożone na trzy, a nie jeden film.
[13] Humor w części siódmej wraca do łask i znów nadaje rumieńców całości. Nie jest przesadzony, a niektóre zachowania postaci cudownie balansują na krawędzi śmiechu i powagi.