wtorek, 26 lipca 2016

Wielki skok na kasę w Dzień Niepodległości!


Will Smith o Independence Day: Resurgence, powiedział że “nie zagra w tym filmie ponieważ nie wierzy w możliwość jego sukcesu”. Niestety, miał rację i próba kontynuacji hitu kinowego sprzed dwudziestu lat, to absolutna porażka. Historia jest pisana na kolanie, brak w tym wszystkim głównego bohatera, bo każdy pcha się na główny plan i na siłę ciągnie swój wątek. Zestawienie starszych aktorów z młodszymi wprowadza dziwny dysonans, a niektóre postaci z pierwszej części, które wracają w kontynuacji po prostu oszpecono: na przykład postać dra Okuna(Brent Spiner) – ten szalony naukowiec z długimi włosami, którego rozpozna każdy kto oglądał pierwszą część – w Resurgence, z poczciwego wariata zrobiono dodatkowo podstarzałego geja, którego na dodatek uśmierca się w mało smaczny i przerażająco komiczny sposób. To już nie było nawet śmieszne, bo humor w tym żałosnym skoku na kasę jest na możliwie najniższym poziomie i raczej żenuje niż bawi.
W Independence Day z 1996 roku, ludzkość walczyła z kosmitami za pomocą dostępnych sobie aktualnie narzędzi i to sprawiało, że nasze zwycięstwo coś znaczyło i było ważne dla widza. Postaci w tamtym filmie były o niebo lepiej zarysowane i można było się z nimi minimalnie identyfikować. Humor pojawiał się dla odprężenia widza, a nie jak w tegorocznym gniocie w celu sztucznego go rozbawienia, a koniec końców zażenowania. W tej tragicznej kontynuacji mamy dostęp do technologii obcych, ale nikt przez tych śmiesznych kilka lat nie pomyślał nawet o zbudowaniu porządnych tarcz ochronnych. Spotykamy za to wesołe plemię, które szlachtuje kosmitów maczetami(czyżby jakieś nawiązanie do wyczekiwanej trzeciej części Machete kills again… in space! ?).
To co mogłoby działać na korzyść filmu, to wygląd obcych(pomijając naszego wybawcę, który wygląda jak niedomalowany, gadający pokeball – zero wyobraźni ze strony twórców). Obcych natomiast było więcej, byli lepiej pokazani i wreszcie „walczyli bardziej”, co było efektowne i miłe dla oka. Jeśli już mowa o efektach miłych dla oka, to właśnie one są drugim i ostatnim moim zdaniem atutem tego miernego obrazu. Dla wielu jednak efekty specjalne zastosowane w Resurgence będą oczywistością, standardem, a więc należy się tak naprawdę zastanowić czy istotnie są czymś co mogłoby przekonywać do obejrzenia filmu. Aktorów nie potępiam, ale współczuję tego, że dali się uwikłać w ten cyrk. Scenariusz i reżyseria zostawiają natomiast wiele do życzenia. Twórców zjadła chciwość i chęć pokazania zbyt wielu wątków jednocześnie. Jednym słowem serwują nam bardzo bogate danie, które nie ma żadnego smaku.
W skrócie Independence Day: Resurgence, to nic innego jak tylko kolejna gigantyczna próba wyłudzenia pieniędzy od widzów, bazująca na nostalgii i sławie hitu sprzed lat. Takich oszustw – bo inaczej tego nazwać nie można – było i będzie jeszcze wiele, dlatego strzeżcie się kochani i dobierajcie repertuar po przejrzeniu kilku recenzji. Inaczej wasze oczy mogą stanąć w płomieniach jak moje kiedy musiałem oglądać to żenujące widowisko.

Ocena: 1/6
Recenzję można przeczytać także na portalu Grabarz Polski

sobota, 25 czerwca 2016

22 lata... ludzie, orki i legendy




Dwadzieścia dwa lata temu miała miejsce premiera gry Warcraft: Orcs and Humans. Od tamtej pory wyszło już czternaście gier z tej serii(z dodatkami), włączając w to RTS’y, MMORPG oraz karciankę Hearthstone. Blizzard ma to do siebie, że determinuje z łatwością pewien rynek zbytu i nadaje mu, sobie tylko osiągalną estetykę i jakość. Stało się tak w przypadku gier, których wygląd i grywalność zmienili na zawsze zaledwie kilkoma swoimi tytułami. Czy jest jednak szansa, że stanie się tak w przypadku medium jakim jest kino? Szczerze wątpię. Komputerowe efekty jeszcze długo nie mają realnych szans na wyparcie prawdziwych aktorów i planów. Jeśli jednak przenosimy na ekran coś co prawdziwe nigdy nie było i nadajemy temu nową szatę graficzną, to trzeba przyznać, że cudowne dziecko Blizzarda jakim jest marka Warcraft, ma duże szansę na stanie się jedną z niewielu tak idealnych filmowych adaptacji gier komputerowych.
Aktorzy zostali dobrani całkiem trafnie, choć Travis Fimmel w roli Lothara niewiele się dla mnie różnił od granego przez siebie Ragnara Lothbroka z serialu Vikings. Jest przekonujący, ale szczerze mówiąc wypada słabo na tle reszty ekipy. A szkoda, bo Anduin Lothar to postać, która zasłużyła na nieco solidniejszą prezentację. Ben Foster rewelacyjnie odegrał postać Medivh’a, zaś Paula Patton sprawiła, że nawet Garona Halforcen zyskała na uroku osobistym. Wesoło było również obserwować młodego Khadgara w wykonaniu Bena Schnetzera. Miałem wrażenie jakbym oglądał nieco mniej rozgarniętego i o wiele młodszego Gandalfa, po prostu urocze. Wszyscy orkowie są przedstawieni po mistrzowsku: wodzowie są charakterystyczni i rozpoznawalni, a sama horda dzięki misternym efektom CGI połączonym z pracą charakteryzatorów robi ogromne wrażenie i wydaje się równie realna co walczący z nią ludzie. Wszelkie magiczne istoty także zostały ukazane nad wyraz realistycznie, może poza golemem, ale o tym sami już musicie się przekonać i ocenić, moim zdaniem mogło być lepiej.
Historia z jaką się spotykamy nie musi walczyć o nic, ona wygrała już swoje dwadzieścia dwa lata temu, po premierze i sukcesie Warcraft: Orcs and Humans. Szkoda, że tak wielu zapomina o tym przy wystawianiu swojej oceny temu obrazowi. Halo! Macie do czynienia z czymś co zdominowało świat fantasy na wielu płaszczyznach, nie tylko gier komputerowych! Od prostych karcianek i klasycznych sesji RPG, poprzez książki i komiksy, na cosplay i wszelkiej maści eventach związanych z marką kończąc. To świadectwo, którego nie zmażecie swoją ignorancją, na całe szczęście. Film bezbłędnie ukazuje wydarzenia, które dotąd mogliśmy śledzić grając w Warcrafta. Opowieść jest spójna, logiczna, a co najważniejsze nie wymaga od nikogo wcześniejszej znajomości świata czy postaci. Historia potrafi nas więc wciągnąć, a nawet zaskoczyć i wzruszyć. Bez różnicy na to czy graliśmy w Warcrafta, czy tylko o nim słyszeliśmy, mamy szansę obserwować jedne z najdonioślejszych wydarzeń na arenie jego dziejów w zupełnie nowej odsłonie(stylistycznie ma się rozumieć, nie ma bowiem mowy o nieścisłościach czy różnicach w opowieści).
Niektórzy krytycy starają się równać film z grą(w warstwie estetycznej), myślę jednak, że to najgorsze co można zrobić. Oba media mają różny sposób wyrazu i nawet pomimo tego, że bazują na sztuce wizualnego przekazu, to przecież angażują odbiorcę w zupełnie inny sposób. Należy zatem pamiętać, że film Warcraft będzie się starał powtórzyć i opowiedzieć znaną historię, jednakże w swój unikatowy sposób, narzędziami jakie dane są sztuce filmowej nie zaś przemysłowi gier komputerowych. Znak równości można tutaj postawić jedynie gdy mówimy o fabule, która jak pisałem została przedstawiona w bardzo dobry i przystępny dla każdego sposób. Przyrównywanie więc filmu do poszerzonego intra mija się dla mnie w tym wypadku z celem, podobnie jak twierdzenie, że jest on tylko eksperymentem, który ma na celu usprawnianie grafiki filmików w samej grze.



Jest również kwestia znaczeniowa czy wartościująca ten obraz. Nie jest to z pewnością film, który będziemy mogli porównywać jakościowo z Lord of the Rings(do pięt mu nie dorasta szczerze mówiąc, więc na razie o tym zapomnijcie), ale jeśli nie będziemy na siłę starali się zrobić z niego monumentalnego obrazu, to czeka nas doskonała przygoda, która na pewno na jednym filmie się nie skończy. W zasadzie to już nie mogę się doczekać żeby obejrzeć pojedynek na szczycie Mroźnej Iglicy...
            Jak pisałem wcześniej na blogu chciałbym dorzucić jeszcze parę słów od siebie. Dla znawców, którzy przecież film już i tak obejrzeli (być może jak ja, po raz enty), dodam tylko, że chronologicznie każda postać staje się legendą i legendą umiera w momencie, w którym trzeba. Są tam nieznaczne wahania fabuły, ale pamiętajmy, że przetworzenie tej historii na taśmę filmową wymagało pewnych szybszych, lub nieco logiczniejszych rozwiązań – tym bardziej, że Blizzard nigdy nie potwierdził do końca informacji o pewnych postaciach. Zdajemy się więc na fantazję i logikę twórców, które moim zdaniem nie zawiodły.
Czemu aż 5/6? Otóż ten film traktuję niemal identycznie jak najnowszą serię Gwiezdnych Wojen – po prostu poczekajmy i dajmy tej marce szansę. Ocenimy to surowiej po drugim, trzecim, filmie z rzędu. Na razie nieco zbyt mało tego jest, ale początek jest mega obiecujący.




            To na co chciałbym dodatkowo zwrócić uwagę, to muzyka. Ramin Djawadi może być słabo znanym twórcą, ale gdy wczytać się w jego dokonania, to od razu widać, że ma doświadczenie zarówno w komponowaniu muzyki do gier, serialów i filmów pełnometrażowych. W tle usłyszymy oczywiście „Nolan’owskie trąby”, ale ten film bez tego uderzenia chyba by się nie obszedł. Do tego znane motywy z gry, które nie są o dziwo nadużywane, ale zręcznie wplecione w całość obrazu. Dzięki temu muzyka może spodobać się zarówno zdobywcom Azeroth, jak i zupełnie nowym gościom świata Warcrafta. Nie jest tak ilustrująca jak podkład do wspomnianego The Lord of the Rings, ale wyraźnie podkreśla każdy istotny wątek filmu.

Ocena: 5/6
Recenzję możecie przeczytać także na portalu Grabarz Polski

poniedziałek, 6 czerwca 2016

Apocalypse Now!



Wybierając się na X-Men: Apocalypse miałem spore wątpliwości. Oto bowiem kolejny napompowany efektami film Marvela, w tym tylko roku! Czy tego już nie za wiele? Z tyłu głowy miałem również myśl, że niespecjalnie lubię serię X-Men. Moje zdanie o niej zmieniły na lepsze dwa poprzednie filmy z 2011 i 2014, które nadały cyklowi nowy styl i odświeżyły podupadającą markę X-Men w świecie filmu. Okrzyknięte już mianem blockbusterowego fenomenu najnowsze dzieło ze stajni Marvela okazało się być dla mnie sporym, pozytywnym zaskoczeniem, które utwierdziło mnie w przekonaniu, że współczesne filmy z tej kategorii(kina superbohaterskiego w ogóle) nie mają wielkich szans na stanie się klasykami kina. Mają za to niewyczerpaną moc dostarczenia widzowi przedniej rozrywki i choćby na chwilę spełnienia marzeń z dzieciństwa o zobaczeniu swoich ulubionych bohaterów „na żywo”. Pisałem już w recenzji Captain America: Civil War, że wszystkie te obrazy pomału zaczynają przypominać serial, w którym wymieniamy jedynie aktorów i od czasu do czasu potrząsamy światem żeby nie dać się monotonii. Podobnie ma się sprawa w przypadku serii X-Men i nawet jeśli okrasimy to kilkoma żartami i scenkami rodzajowymi z życia postaci, to po czasie dojdziemy do wniosku, że całość zaczyna nam się rozmywać z resztą filmów z tego gatunku. Z jednej strony tworzymy dzięki temu spójność uniwersum, z drugiej obraz, który tak naprawdę niczym się nie wyróżnia, no może poza imieniem tego złego, którego trzeba pokonać żeby znów nastał chwilowy spokój. To smutna prawda… ale kto myśli o takich sprawach oglądając te filmy? Nikt – na czas seansu zostajemy porwani bez pamięci przez magię ich świata i to właśnie jest największa, choć tak ulotna, siła jaka drzemie w tych obrazach. Co więc zostało dla mnie po obejrzeniu X-Men: Apocalypse? Finalnie, zadowolenie ze świetnie spędzonego czasu i mały niedosyt, który się czuje gdy fajna wyprawa zbyt szybko dobiega końca i trzeba znów wracać do rzeczywistości. No i może jeszcze tylko małe pytanie, które można sobie równie dobrze zadać po obejrzeniu kolejnego odcinka Gry o Tron: co będzie dalej?



            Czas pokarze, gdyż Bryan Singer, reżyser odpowiedzialny za cztery filmy serii waha się czy przy niej pozostać. Nowy styl, o którym pisałem nadał X-Men co prawda w 2011 roku Matthew Vaughn(Kick-Ass; Kingsman: The Secret Service), ale to Singer utrzymał go i kto wie czy nie wyeksploatował na dobre właśnie w swoim najnowszym filmie. Apocalypse trzeba oddać, że stawia wszystko na jedną kartę i jak widać po wynikach sprzedaży wychodzi to jego twórcom na dobre. Widowiskowy od początku do końca jest wypełniony akcją prowadzoną z umiarem i rozłożoną dobrze na cały czas trwania filmu. Postaci są wprowadzane równomiernie i mamy chwilę czasu żeby zapoznać się z każdym z bohaterów. Wiele osób zdążyło już wyśmiać silenie się aktorów na mówienie po polsku(wstawki z życia Erika-Magneto), ale ja uważam, że Fassbenderowi wychodziło to naprawdę uroczo i przynajmniej dało się zauważyć, że się starał. Przesadą były dla mnie łuki, ale to akurat będziecie mogli wyśmiać sami gdy tylko zobaczycie ową scenę.
Scena, o której już zapewne słyszeliście i która robi furorę w sieci to naturalnie pojawienie się Quicksilvera(Peter Maximoff). Poza wycinkami z walk istotnie jest to jedna z fajniejszych jakie ostatnio widziałem w kinie, a podkład Eurythmics robi przy tym niesamowite wrażenie. Tak właśnie powinny wyglądać porządne CGI.
Wrażenie robi również sam Apocalypse(Oscar Isaac), który mimo że nie jest tak wielki jakim się ukazuje w komiksach, to został zagrany bardzo wyraziście, a do tego pokazał, że jest wyjątkowym przeciwnikiem, którego nie da się łatwo pokonać… o ile w ogóle się da.




            Podejrzewam więc, że nie skłamię jeśli napiszę, że jest to obowiązkowa pozycja dla wszystkich fanów X-Men, i nie mniej interesująca propozycja dla tych, którzy chcą obejrzeć dobre kino akcji i dobrze się przy tym bawić. Jeśli macie podobne nastawienie, to nie zawiedziecie się na X-Men: Apocalypse.

Ocena: 4/6
Recenzja ukazała się również na portalu Grabarz Polski

piątek, 13 maja 2016

Rogers vs Stark, czyli o ego, które rozpętało wojnę bohaterów




Na pytanie „czy jesteśmy gotowi na superbohaterów?” starało się odpowiedzieć już mnóstwo ludzi, którzy skrupulatnie analizowali wszelkie komiksowe uniwersa, a także sami ich twórcy. Z problemem odpowiedzialności za swoje czyny i konsekwencji jakie one niosą zetknęli się już niemal wszyscy Marvelowscy, i nie tylko, bohaterowie. Temat ten przerabiała już Fantastyczna 4, X-Men, ostatnio także Batman i Superman. Wreszcie przyszedł czas by przed tą ważką kwestią stanęła ekipa Avengers. W najnowszym filmie braci Russo doświadczymy boleśnie konfliktu jaki zawsze ma miejsce gdy niepewna swojej przyszłości ludzkość musi nauczyć się żyć z innością superbohaterów na własnym podwórku, zwłaszcza gdy sytuacja zaczyna się komplikować i sami już nie wiemy czy rzekomi półbogowie bardziej nam pomagają, czy szkodzą?. Jak mawiał wujek Ben: z ogromną siłą wiąże się ogromna odpowiedzialność. To motto mogłoby stać się motywem przewodnim dla filmu Captain America: Civil War, jednakże kryje się za nim coś jeszcze – poważne podejście do kwestii granicy po której przekroczeniu superbohater, może z łatwością stać się superzłoczyńcą. Do tych fundamentalnych motywów jakie pojawiają się w filmie dołączyłbym jeszcze przemyślenia o tym, czy nasi idole są naprawdę zdolni krwawić, a jeśli tak to czy jest to cecha, która ich osłabia, czy wzmacnia w oczach przeciętnego człowieka, któremu nie dane było otrzymać super mocy? Jeśli bowiem spojrzymy na herosów jako na naszą ostatnią nadzieję w momencie światowego kryzysu, to fakt, że krwawią – co za tym idzie, można ich zabić – nie poprawia naszej pewności w obliczu końca świata. To tytułem wstępu są jedne z ważniejszych rzeczy, które w ferworze wybuchów, bijatyk i zapierających dech w piersiach popisów kaskaderskich mogą umknąć widzowi podczas oglądania Civil War.
Najnowsza superprodukcja sięgająca po jedne z najważniejszych wydarzeń w świecie Marvel Universe przebiła epickością i efektywnością wcześniejsze filmy z tej kategorii. Widzowie będą mieli szansę zobaczyć walki o jakich zapewne myśleli „jakby to było gdyby…”. Do załóg żelaźniaka i pakera dojdzie paru nowych-starych znajomych przez co cały obraz nabierze miłego w odbiorze polotu i lekkości. Żarty Spider-Mana(Tom Holland) i Ant-Mana(Scott Lang) rozładowują nieco napięcie, jednak nie do tego stopnia żeby Stark(Robert Downey Jr.) i Rogers(Chris Evans) nie mieli chęci i okazji do sprawdzenia swojej siły na sobie. Miło również popatrzeć na prężenie się Czarnej Wdowy(Scarlett Johansson), czy triki Scarlet Witch(Elizabeth Olsen). Do tej wesołej gromadki dojdzie także samotny mściciel - Czarna Pantera(Chadwick Boseman), który sądząc po dotychczasowych dokonaniach duetu Disney-Marvel, doczeka się pewnie w przyszłości własnego filmu. Położono w końcu nacisk na przyjaźnie i pogłębiono relacje między postaciami, co tylko dobitniej podkreśla konflikt jaki stanie się ich udziałem. Avengers w końcu dostaną solidny wycisk i staną przed dorosłymi decyzjami, ale czy to wystarczy żeby wykrzesać z dość oklepanego schematu coś więcej niżeli starcie monstrualnych ego?



Captain America: Civil War to naładowane wartką akcją i świetną zabawą, 146 minut porządnego superbohaterskiego kina, które powinno zadowolić zarówno tych znających się na temacie widzów, jak i laików. Nie byłbym jednak sobą gdybym nie wspomniał o tym co zaczyna boleśnie sprowadzać tego typu filmu na ziemię. Przykry fakt jakiego ciężko nie odczuwać, stanowiący o tym, że sama forma tych filmów zaczyna już pomału przypominać bardziej sitcom niż poważną produkcję. Jeśli do tego dodać fakt, że ich poziom „intelektualnego zaangażowania widza” nie wykracza wiele poza proste kino atrakcji, otrzymujemy w gruncie rzeczy niezwykle kosztowny, efekciarski – w złego tego słowa znaczeniu – i pusty w sensie znaczeniowym obraz, który może zostać dobrze zapamiętany jedynie przez najbardziej zagorzałych fanów: a i tu rodzi się pytanie, czy fanów komiksów, czy wyłącznie filmów?
Niemniej jeśli do tej pory nie nużą Was te kosztowne, efekciarskie fikołki produkowane już niemal na Fordowską skalę przez Fabrykę Snów, to gorąco polecam obejrzenie Captain America: Civil War.


Ocena: 4/6
Recenzja ukazała się również na portalu Grabarz Polski

Oceny filmów

   W związku z tym, że pomału zaczynam publikować swoje recenzje w portalu Grabarz Polski powracam do skali oceniania 1-6. Chcę żeby między recenzjami na portalu, a tymi na blogu była spójność. Dodatkowo warto zwrócić uwagę, że recenzje z portalu będą czasem krótsze i nie będzie w nich odnośników. Tak więc skala oceniania filmów, która już raczej nie ulegnie zmianie rysuje się następująco:

1 katastrofa
2 zły
3 średni
4 dobry
5 bardzo dobry
6 wybitny

Pozdrawiam,
Michał :-)

czwartek, 12 maja 2016

Stary Howard farmę miał... czyli o tym co się wydarzyło na 10 Cloverfield Lane




10 Cloverfield Lane ma szansę zostać jednym z najlepszych filmów tego roku. Robi piorunujące wrażenie, i zaskakuje równie przyjemnie jak dwa lata temu udało się to Whiplash, a rok temu Ex Machina. Czemu o tym piszę? Te trzy jakże różne filmy łączy świeżość w podejściu i niesamowita siła przebicia ich twórców zarówno na poziomie obrazu jak i opowiedzianej historii. I nawet jeśli wysiłki marketingowe Abramsa w roli producenta, które skłaniały nas do myślenia, że mamy do czynienia z kolejną odsłoną słynnego Cloverfielda(2008)[1] były nieco zbyt na pokaz, to pieniądze z reklamy na pewno się zwrócą, bo na ten film opłacało się wydać każdego centa.



Reżyserski debiut Dana Trachtenberga, okraszony fenomenalnym scenariuszem Matthew Stueckena, Josha Campbella i Damiena Chazelle(jego wyróżniłbym najbardziej) zrobi wrażenie zarówno na miłośnikach kina grozy, jak i na fanach dobrego thrilleru czy wreszcie amatorach kina w którym prym wiedzie psychologia postaci i napięcie jakie się między nimi wytwarza. Oglądając ten film ma się wrażenie, że to kolejne rewelacyjnie zekranizowane opowiadanie[2] Stephena Kinga. Chodzi mi oczywiście o oddziaływanie przestrzeni na bohaterów dramatu, które zostało tutaj perfekcyjnie zespojone z ich charakterami. Mało tego film idealnie wpisuje się w słynne powiedzenie mistrza suspensu, Alfreda Hitchcocka, który mawiał że: film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć. To porzekadło wzięli sobie chyba aż nadto do serca twórcy 10 Cloverfield Lane, ponieważ ich film to nieprzerwana fala wstrząsów opartych na emocjach, podejrzeniach i tarciach między bohaterami. Nawet jeśli większość filmu dzieje się w niewielkim schronie, a akcji jest tutaj niewiele, to podobnie jak we wspomnianej Ex Machinie atmosfera dzieła Trachtenberga zagęszcza się z minuty na minutę nie pozostawiając czasu na nudę. Co prawda w połowie filmu następuje swojego rodzaju rozładowanie napięcia, to jednak wciąż czujemy, że pod powierzchnią pozornie gładkiego jak lustro jeziora czai się wir, który może nas w mgnieniu oka wciągnąć z powrotem w otchłań szaleństwa. Takie chwilowe odprężenia, są bowiem w idealnym momencie przełamywane nowymi szokującymi odkryciami czy sytuacjami jakie wyniknęły między bohaterami. Całą elektryzującą widza atmosferę jaka płynie z obrazu wypełnia prosta, aczkolwiek utrzymująca nas w niepewności muzyka Bear McCreary’ego, znanego z komponowania muzyki do znanych seriali jak Battlestar Galactica, czy The Walking Dead.



            Kolejną mocną stroną 10 Cloverfield Lane jest bez wątpienia obsada. I bez tego, że postaci dramatu są po prostu świetnie napisane, cała nasza shelter’owa rodzinka z Johnem Goodman’em(Howard) na czele zagrała fenomenalnie. Mary Elizabeth Winstead(Michelle) oraz John Gallagher Junior(Emmet) stworzyli kreacje do których widz bardzo szybko się przywiązuje i których emocje może odczuć niemalże na własnej skórze. Stary, dobry John Goodman przypominał mi natomiast swoją rolę z filmu braci Cohen, Barton Fink(1991), w którym zagrał równie pokręconego co Howard, Charlie’go Meadows[3]. W 10 Cloverfield Lane, Goodman daje z siebie naprawdę wszystko(a może ta rola po prostu na niego czekała?), a jego gra potrafi skutecznie zwieźć widza, sprawiając, że nawet najczujniejszy z Was w końcu zacznie zadawać sobie pytanie: czy to wszystko w ogóle może się dziać?
I to właśnie prawdopodobieństwo wszystkich przedstawionych zdarzeń staje kluczem do całej tej historii – nawet do jej niezwykłego zakończenia[4]. Pogmatwanej, utrzymującej nas w ciągłej niepewności, ale w jakichś niewytłumaczalny sposób prawdopodobnej. Bowiem na dziesiątej alei Cloverfield, wszystko jest możliwe…

Ocena: 6/6
Recenzja ukazała się również na portalu Grabarz Polski









[1] Nie jest to oczywiście do końca przekłamany chwyt marketingowy, tak więc ci z Was, którzy liczą na mały powrót do tematu nie będą czuli się zawiedzeni.
[2] Celowo odnoszę się do opowiadań, nie do powieści Kinga. Były one bowiem rzadko kiedy porządnie przenoszone na ekran.
[3] Do końca życia nie zapomnę sceny, w której Goodman biegnie przez płonący hotelowy korytarz krzycząc „I will show You the life of the mind!”, aby w następnej scenie wypalić facetowi z obrzyna w twarz.
[4] Samo zakończenie filmu nieco burzyło mi całą jego koncepcję, ale rozumiem, że zabiegi marketingowe, oraz „3 grosze” Abramsa jako producenta musiały zrobić tutaj swoje. Samo w sobie zakończenie nie jest złe, wytrąca jednak nieco z równowagi i może zostawiać mały niesmak dla niektórych widzów. Gwarantuję jednak, że tym z Was, którzy słusznie dopatrują się czegoś w tytule Cloverfield, znajdą w końcówce filmu Trachtenberga coś dla siebie.

czwartek, 4 lutego 2016

Nienawistna Ósemka, czyli o gwoździach, szkatułkach i macguffinach według Quentina Tarantino.



            Zacznę nietypowo jak dla recenzji filmu, bo od zwrócenia uwagi na jego ścieżkę dźwiękową. W The Hateful Eight(2015), najnowszym filmie Quentina Tarantino[1] - który ma szansę pozostać w pamięci fanów reżysera, jako perełka w jego filmowej koronie - po raz kolejny, po burzliwym artystycznym rozstaniu się obu panów[2], mamy okazję słuchać wirtuozyjnych utworów Ennio Morricone. To właśnie one, wespół z fenomenalnym umysłem reżysera takich filmów jak Reservoir Dogs(1992) oraz Pulp Fiction(1994), a także olśniewającymi zdjęciami Roberta Richardsona JFK(1991), Aviator(2004), prowadzą nas przez paranoiczny, elektryzujący obraz. Morricone perfekcyjnie ujmuje zmieniające się stany bohaterów, przy czym nie pozwala nam zapomnieć, że są oni o krok od rzucenia się sobie do gardeł. Warto zauważyć, że to swojego rodzaju powrót mistrza, który komponuje muzykę do westernu po raz kolejny od przeszło trzydziestu lat! Swoją muzyką[3] podtrzymuje napięcie i ilustruje to co dla widza niewidzialne gołym okiem, a samą już uwerturą zapowiada niezwykłe przedstawienie jakiego ten będzie mógł doświadczyć.
The Hateful Eight, uderza mistrzowskim połączeniem westernu z suspensem na poziomie, którego nie powstydziłby się sam Alfred Hitchock. Nie zabrakło tutaj niczego z charakterystycznego stylu Tarantino: brutalność słowna i fizyczna; absolutne ignorowanie poprawności politycznej; charakterystyczni bohaterowie o podwójnej moralności; motywy zemsty i naturalnie silnie zarysowany pastisz wszelkich odmian, który sięga od samej promocji filmu po jego ostatnie sekundy na taśmie na której został uwieczniony. Słowem, wszystko na swoim miejscu – wszystko to za co kochamy pana Tarantino. Bardzo podobała mi się forma, zapożyczona(niemal dokładnie) z westernów dyliżansowych, a jednak nieco rozwinięta. Akcja takich westernów miała formę szkatułkową i w The Hateful Eight, bardzo wyraźnie można to dostrzec: najpierw bohaterów zamyka się dosłownie w dyliżansie, a później w niewielkiej przestrzeni jaką staje się w tym przypadku pasmanteria Minnie[4](Dana Gourrier). Pikanterii temu zabiegowi daje każda scena, w której bohaterowie muszą dobijać zepsute drzwi gwoźdźmi, co skojarzyło mi się jednoznacznie z powiedzeniem „dobić ostatnią deskę do trumny”. Jak się okazało niewiele się w tej kwestii pomyliłem, choć w przypadku Tarantino było to do przewidzenia. Nie znaczy to oczywiście, że sam film jest przewidywalny. Gwarantuję, że w The Hateful Eight nie musicie się martwić o brak zaskoczenia czy nudę. Dzięki tempu akcji, oraz rozłożeniu napięcia, które nie słabnie od początku do końca filmu, mamy do czynienia z dziełem bardzo podobnym do The Rope(1948), Hitchocka – przynajmniej pod kątem wspomnianego tempa akcji oraz suspensu i napięcia, które prześladuje nas przez cały czas projekcji filmu. Ponadto, zarówno The Rope, jak The Hateful Eight, są bardzo teatralne[5]: pamiętajmy, że Hitchock[6] kręcił swój film z zamiarem pokazania go w jednym długim ujęciu; Tarantino natomiast poważnie rozważa przełożenie swojego obrazu na deski teatru.



Kolejnym zaskoczeniem - pomijając sam fakt, że film w ogóle został ukończony[7] - okazał się wybór nośnika dla filmu, którym stała się taśma 70mm. Nieco archaiczna, zwana „królewskim formatem”, była używana głównie do pokazywania dzieł monumentalnych, historycznych, lub mających robić większe wrażenie niż reszta obrazów (dziś jest już niewiele kin, które posiada przystosowane do niej projektory, a jeszcze mniej jest zapewne operatorów tychże urządzeń). Taśma 70mm była swojego czasu odpowiedzią na wynalezienie telewizji: należało przyciągnąć widzów do kina nowym, większym formatem, który byłby atrakcyjniejszy od domowego odbiornika. W The Hateful Eight format ten sprawdził się doskonale, pozwalając po raz kolejny rozwinąć skrzydła Richardsonowi, który zamknął i tak już ciasne filmowe przestrzenie w przepięknych krajobrazach Wyoming. Szerokie ujęcia przydały się również dla ujęć wewnątrz miejsca akcji, tak aby przy niektórych scenach widz miał lepsze rozeznanie w całym planie akcji. Brak w The Hateful Eight charakterystycznych scen pozycjonujących kręconych z góry, Tarantino zastępuje je właśnie szeroką perspektywą. Sam Tarantino podkreślał fakt, że: obraz jest dzięki temu nie tyko o wiele szerszy od tych, które oglądamy zwyczajowo w kinie, ale również uwydatnia się na nim więcej szczegółów.
Podczas publicznych odczytów powieści, na którą Quentin Tarantino miał zamiar przerobić swój scenariusz wystąpiło kilku aktorów, którzy później pojawili się finalnie w wersji filmowej. Ostateczny dobór ról okazał się bardzo trafiony, a każdej postać pojawiającej się w filmie udało się dodać do obrazu nieco rumieńców. Każdy aktor otrzymał niepowtarzalną i bardzo charakterystyczną rolę, a także starał się wybić kunsztem nad pozostałych kolegów po fachu[8]. Tarantino zestawia ze sobą bohaterów na zasadzie kontrastów, co jest również silnym elementem westernu, którego pastiszu dokonuje reżyser. I tak oto, major Marquis Warren(Samuel L. Jackson) poza oczywistym faktem tego, że jest czarnoskóry, będzie wchodził w wyraźne zatargi ze sprawiającym wrażenie przygłupa, młodym szeryfem Chrisem Mannix’em(Walton Goggins) oraz generałem Sandy Smithers’em(Bruce Dern) przez to chociażby, że podczas wojny walczyli po przeciwnych stronach barykady. Major Warren[9] mógłby uchodzić za bohatera, który gra tutaj pierwsze skrzypce, ale tak naprawdę każdy, nawet najmniejszy występ w tej całej historii jest nieodzownym elementem większej całości przez co granica między rolami pierwszo, a drugoplanowymi potrafi się skutecznie rozmywać. Nieco innym zestawieniem charakteryzuje się para: Warren – John Ruth „The Hangman”(Kurt Russell[10]), obaj panowie są łowcami nagród i mają podobne poglądy, ale każdy z nich zupełnie inaczej czyta listy gończe kończące się hasłem „żywy, lub martwy”. Takich zestawień w filmie można doliczyć się jeszcze kilku, a każde ma swoją małą, unikatową historię. Jak zwykle jednak nie opiszę wszystkiego żeby nie zepsuć nikomu zabawy. Każda para, lub grupa, która zawiązuje koalicje lub spisek podczas tej fatalistycznej schadzki elektryzuje atmosferę filmu nie pozwalając nam oderwać wzroku od ekranu nawet na chwilę. Ze wszystkich aktorów najbardziej podobała mi się jednak postać diabolicznego brytola, Oswaldo Mobray’a, zagrana przez Tim’a Rotha(czarujący, zaskakujący i przezabawny… aż do końca). Wesołym dodatkiem do całej nienawistnej ferajny okazali się być także woźnica, Ed(Lee Horsley) i signor Bob(Demian Bichir), których perypetie pozwalają widzowi na krótkie złapanie oddechu przed kolejnym zanurzeniem się w szaleństwo pozostałych bohaterów. Dopełniająca całość rola Daisy Domergue(J. J. Leigh), również była przekonująca, ale zastanawiam się czy nie aby wyłącznie przez, to że była to jedyna większa rola kobieca w filmie – nie przeceniałbym jej, ale również nie deprecjonował, gdyż jest ona swojego rodzaju kluczem do całej tej misternie skonstruowanej szkatułki. Zdecydowanie najmniej przypadły mi do gustu postaci Jody’ego(Channing Tatum), oraz Joe Gage’a(Michael Madsen), który mimo, że przewijał się przez ekran dość często nie zaprezentował sobą niczego porywającego – zupełnie nie rozumiem skąd ten brak energii. Tak czy inaczej charakteryzacja, dialogi i zachowanie postaci występujących w filmie tworzyły spójną całość i nie budziły większych wątpliwości.



Kwestii rasowych, jakie ostatnio targają Fabryką Snów nie mam zamiaru poruszać, jednak nie dopatrywałbym się w The Hateful Eight wielkich porachunków w tej materii – mimo wszystkich złośliwych uwag. W ostateczności można się tutaj dopatrzeć pewnego rodzaju rewizjonizmu historycznego[11], którego Quentin Tarantino dokonywał już w swoich wcześniejszych filmach jak Inglorious Basterds, czy Django. Nie jest to nic nowego dla reżysera, który stara się od jakiegoś czasu pokazywać nam coś więcej niżeli tylko oderwaną od rzeczywistości filmową historyjkę i na swój sposób oferuje nam zadośćuczynienie krzywd. W swoim ósmym filmie Tarantino podkreśla pewne palące kwestie, ale jakie i czy istotnie są one aż tak drażliwe, to już sami ocenicie wybierając się do kina. Film polecam wszystkim, nie tylko wiernym fanom artysty.

Ocena: 5/6




[1] To już ósmy film pana Tarantino, który zarzeka się, że stworzy ich maksymalnie dziesięć. Jeśli każdy kolejny będzie lepszy, lub nawet równy tym, które reżyser już stworzył, to należy mocno trzymać kciuki, żeby zmienił swój zamysł i kręcił do końca świata i o jeden dzień dłużej.
[2] Morricone, który znany jest z komponowania muzyki do takich klasycznych spaghetti westernów jak The Good, The Bad And The Ugly(1996), po realizacji ścieżki dźwiękowej do filmu Inglorious Basterds(2009), stwierdził, że nie chce już współpracować z Tarantino gdyż ten nie daje mu za wiele czasu na skomponowanie odpowiedniej muzyki, a tę którą już stworzył umieszcza w filmie bez żadnej konsekwencji. Podejrzewam, że sławny maestro zgodził się ułożyć muzykę do The Hateful Eight głównie ze względu na to, że po raz pierwszy użył dla Tarantino pełnej orkiestry włączając w to również chór, oraz mógł napisać pięćdziesiąt minut muzyki wyłącznie na potrzeby tego jednego filmu – należy pamiętać, że Tarantino unika jednorodnej ścieżki dźwiękowej w swoich filmach i woli raczej zapożyczenia i zbitki różnych utworów z innych produkcji. Tu również ich nie brakuje, ale zdają się one być raczej hołdem, bądź pojednawczym gestem ze strony reżysera dla wielkiego kompozytora.
[3] Polecam artykuł, który rzuca nieco światła na poszczególne utwory z The Hateful Eight, oraz pokazuje nieco wcześniejszych zapożyczeń:
http://www.flickeringmyth.com/2016/01/7-badass-tracks-from-ennio-morricones-the-hateful-eight-score.html
[4] Yohei Taneda(scenograf), o pasmanterii Minnie: https://www.youtube.com/watch?v=2USAOZ1odY8
Przestrzenie ukazane w filmie istotnie są bardzo hermetyczne, lecz nie wydają się obce dla widza poprzez stosowany przez reżysera pastisz. Są one znane, podobne, do tego co widz mógł oglądać wcześniej w podobnych produkcjach. Przez taki zabieg Tarantino uzyskuje pewien spokój, który pozwala mu grać na widzu, zaskakując go i wywołując jego podejrzenia.
[5] Ośmielę się również wtrącić, że oba filmy mogą wydać się nudne tylko osobom absolutnie zagubionym w totalnie współczesnych środkach kina mainstreamowego(które zaczyna sprowadzać swój wątpliwy kunszt w stronę prymitywnej atrakcji), lub podchodzącym do tego typu dzieł z dużą dozą ignorancji.
[6] A skoro już o moim ulubionym reżyserze mowa, to nie mogę pominąć jeszcze jednego związku Hitcha z Tarantino: w The Hateful Eight zauważyłem również macguffin’a! Nie jest to może nic dziwnego dla Tarantino, wcześniej mieliśmy bowiem katany, walizki czy diamenty. W ósmym filmie Quentina macguffin’em staje się moim zdaniem list Lincolna, który wiezie ze sobą major Marquis Warren(Samuel L. Jackson). Nie jest to może idealny przykład, moim zdaniem jednak pasuje do tego pojęcia i jego funkcjonalności dla całego filmu.
[7] W 2014 roku scenariusz filmu trafił do sieci, w skutek czego Tarantino ogłosił, że nie będzie realizował filmu na jego podstawie. Opublikował go i 29 kwietnia 2014 roku przedstawił podczas czytania w hotelu Ace w Los Angeles. W miesiąc później wrócił jednak do pomysłu realizacji filmu, którego pierwsze zdjęcia odbyły się w Kolorado 8 grudnia jeszcze tego samego roku. Jak widać dziesiąta muza potrafi być bardzo zmienną kochanką. A może to po prostu chwyt reklamowy? Sami oceńcie.
Po zatwierdzeniu, że film zostanie jednak nakręcony Tarantino zapowiedział serię roadshows z uwagi na jego promocję. Polecam oficjalny materiał: http://thehatefuleight.com/roadshow
[8] Pamiętajmy, że Jennifer Jason Leigh została nominowana do Oscara właśnie za rolę w The Hateful Eight.
Producentka Stacey Sher, o roli J.J. Leigh jako Daisy Domergue: Była nieustraszona. Starała się wszelkimi możliwymi drogami i na wszelkie możliwe sposoby wykorzystać do maksimum potencjał swojej postaci. Dzięki temu Daisy jest tak przekonująca i zaskakująca w każdej swojej scenie.
[9] Ja dopatrzyłem się w postaci Warrena, Doyle’owskiego Sherlocka Holmesa, ale podobało mi się również porównywanie go do Herkulesa Poirot, Agathy Christie. Zaiste jego spostrzegawczość i ostrożność nie zostawiają większych złudzeń co do tego czym mógł kierować się Tarantino tworząc tę postać.
[10] Nie mogę nie zgodzić się z opiniami amerykańskich filmoznawców, którzy słusznie zauważyli podobieństwo postaci Russella do kreskówkowego Yosemite Sam’a – wąsiska i szorstki charakter; trafione w dychę.
[11] Bardzo trafnie ujął ów rewizjonizm w swojej recenzji dla New York Times, Oliver Scott, którego recenzję gorąco polecam zainteresowanym: http://www.nytimes.com/2015/12/25/movies/review-quentin-tarantinos-the-hateful-eight-blends-verbiage-and-violence.html?_r=2

wtorek, 19 stycznia 2016

Z Brukseli do Raju przez pralkę. Czyli jak nasi zachodni sąsiedzi odnajdują Boga i piszą własny Zupełnie Nowy Testament



               Zupełnie Nowy Testament, Jaco Van Dormaela i Thomasa Gunziga, to gratka dla wszystkich którzy chcieliby odpocząć od sztampowych, mainstreamowych produkcji i zanurzyć się w nieco bardziej wymagające, aczkolwiek przystępne i rozwojowe kino. Będzie to również doskonała rozrywka dla każdego kto zachowuje zdrowy dystans do spraw związanych z religią oraz stanem ducha w jakim aktualnie znajduje się ludzki gatunek. Komediodramat[1] koprodukcji Belgów, Francuzów i Luksemburczyków odnosi się bowiem do każdego z nas, pomimo, że operuje dość skrajnymi przykładami w jakich widz może siebie dostrzec.
Pierwsze skrzypce gra tutaj mała Ea(Pili Groyne), córka Boga(Benoit Poelvoorde), który okazuje się być zgorzkniałym, okrutnym dziadem. Jego najlepsza rozrywka to znęcanie się nad swoją rodziną i całą ludzkością. Ea i jej matka(Yolande Moreau) nie mogą opuszczać mieszkania, a wejście do gabinetu ojca, skąd kieruje losami naszej małej planety jest surowo zakazane. W telewizji mogą one oglądać jedynie sport, a i tu pojawiają się kluczowe różnice, gdyż matka Ei wolałaby baseball, a jej ojciec hokej. Pewnego dnia, po zakradnięciu się do gabinetu Boga, Ea wreszcie odkrywa prawdziwą naturę swojego ojca i decyduje się w ślad za starszym bratem, JC(David Murgia) uciec z domu. Sprytna Ea postanawia również zebrać własnych apostołów, a żeby lepiej utrzeć ojcu nosa miesza mu w komputerze ujawniając daty zgonów każdego człowieka na świecie, zaś liczbę apostołów postanawia zwiększyć do 18[2](jak w drużynie baseball’owej, której nie znosi Bóg). Od tej chwili nic już nie będzie takie samo, a świat ogarnie prawdziwe szaleństwo, w którym rezolutna Ea będzie musiała odnaleźć zarówno swoich nowych apostołów, ale i samą siebie.



Ci apostołowie to przypadkowe osoby, których dane Ea znajduje pospiesznie w gabinecie Boga. W ten sposób kolekcjonuje ona drużynę sześciu różnych od siebie osób oraz skrybę, który będzie miał za zadanie spisać Zupełnie Nowy Testament. Pierwszą osobą, którą spotyka Ea jest bezdomny, z którego dziewczynka czyni skrybę. Nic sobie nie robi z tego, że poczciwy Victor(Marco Lorenzini) jest dyslektykiem i co rusz będzie pytał jak pisze się poszczególne wyrazy. Skoro JC mógł dać szansę „bandzie otumanionych hipisów[3]”, to czemu ona nie miałaby spróbować dać szansy jakiemuś dziwakowi? Victor nie ma być jednak apostołem, ale jego rola prócz skryby sprowadza się również do swoistego rodzaju przewodnika Ei po świecie ludzi. Wydaje się on również najczystszą po Ei postacią ukazaną w filmie. Nie wie kiedy umrze, a jego potrzeby są minimalne. Nawet gdy okazuje się, że był w więzieniu, Ea tłumaczy nam, że było to niesłuszne oskarżenie, a wyrok odcisnął na biedaku tak wielkie piętno, że w obawie przed zamknięciem w celi musi on spać pod gołym niebem. Kolejną osobą mającą pomóc Ei w spełnieniu jej boskiego planu zostaje Aurelia(Laura Verlinden). Okaleczona piękność, która przez swoją urodę, paradoksalnie skazana jest na ostracyzm społeczny i miłosne odrzucenie. Niczym Maria Magdalena w osobie Jezusa, Aurelia odnajdzie w Ei ukojenie i drogę ku lepszemu życiu. Drugim apostołem zostaje klasyczny, zarobiony przedstawiciel klasy średniej, Jean-Claude(Didier De Neck), który po otrzymaniu wiadomości z datą swojej śmierci, postanawia rzucić wszystko w diabły i zacząć wreszcie żyć. Ten wiecznie nieobecny apostoł jest bardzo ważny dla przesłania całości obrazu: jego postać przypomina widzowi o kontraście jaki zachodzi między naturą a kulturą, człowiekiem a światem w jakim przyszło mu egzystować. Ukazuje również jak pięknie można żyć, gdy tylko odrzuci się doczesne potrzeby, za którymi ludzie giną bez pamięci i zatracają samych siebie.
Jak na razie wydaje się dość normalnie i przewidywalnie prawda? W tym filmie nie można się jednak dać zwieźć pozorom. Nie jest on tak nudny jakby się mogło do tej pory z mojego opisu wydawać. Jest rewelacyjnie przewrotny i potrafi zaskoczyć mocnymi, pięknie skomponowanymi scenami, oraz niezwykłymi postaciami za których powierzchownością zawsze kryje się coś więcej.
I tak oto kolejnymi apostołami zostają Marc(Serge Lariviere), maniak seksualny; Martine(Catherine Deneuve), żona bogatego biznesmana, który jednak po tym gdy dowiedział się, że będzie żył o wiele dłużej, odwrócił się od niej; Francois(Francois Damiens), morderca, były pracownik firmy ubezpieczeniowej; i na końcu Willy(Romain Gelin), chłopiec który postanowił zostać dziewczynką.
Nie chcę tutaj rozpisywać się dokładnie na temat wszystkich kluczowych postaci żeby nie psuć nikomu zabawy z oglądania filmu, nie da się jednak nie zauważyć, że pomimo różnic jakie ich dzielą, wszystkim w życiu wyraźnie brakuje miłości. Są to prości ludzie, którzy niszczeni przez wymyślne Boże procedury staczają się, upadają i… raczej rzadko podnoszą, lub choćby próbują cokolwiek w swoim życiu naprawić. Błądzą w ciemności ogarnięci swoją przytłaczającą, zmarniałą egzystencją. Do czasu pojawienia się Ei i jej planu zmiany świata na lepsze. Bez Boga i jego tyranii. Możecie sobie jednak wyobrazić, że taka mieszanka charakterów i historii owocuje naturalnie w sporo zabawnych scen i masę niosących dodatkowe przesłanie dialogów. Jakby tego było mało Bóg nie poddaje się łatwo i stara się odnaleźć swoją niesforną córkę żeby przywrócić światu swój własny porządek.



Zupełnie Nowy Testament, to film do którego trzeba podejść, jak już pisałem, z duża dozą dystansu. Poruszane są tu kwestie inności, wykluczenia środowiskowego, religii oraz odwiecznych praw rządzących ludźmi i ich światem. Można by założyć, że w ujęciu jakie proponują nam Van Dormael i Gunzig dopatrzymy się również fundamentalnego pytania o, to co było pierwsze, jajko czy kura? Tutaj jednak pytanie owo kierunkujemy na wiarę i istnienie Boga. Czy to on stworzył nas, czy my jego? Nie jest to jednak film religijny ani nawet mający eksponować Boga i jego rodzinę jako swoich głównych bohaterów. Bohaterami pierwszoplanowymi są tutaj ludzie i ich losy. To w jaki sposób reagują na problemy mniejsze i większe. W oczywisty sposób nasuwają się przemyślenia o tym kim jesteśmy i dokąd zmierzamy? Całość jest jednak podana w bardzo przyjemnej formie, która swoją rozrzutnością bije zarówno w proste kino atrakcji, jak poetyczne kino awangardowe. Film urzeka zarówno lekkością, jak i kunsztem zmontowania niektórych scen, takich jak scena pogrzebu czy koncert na dzikie ptaki w wykonaniu Jean-Claude’a. Wszystko okraszone muzyką klasyczną(Schubert, Handel, Rameau, Purcell) z domieszką lekkich kawałków popularnych w wykonaniu np. Charlesa Treneta.
To bardzo ciekawy i jak sądzę wartościowy film, godny obejrzenia na dobry początek 2016 roku. Potrafi z łatwością wzruszyć, jak i oburzyć widza, ale przede wszystkim rozbawić i dać do myślenia. Jeśli jeszcze zdążycie wybrać się do kina, to nie wahajcie się ani chwili.

Ocena: 4/6




[1] W naszym kraju uznano ten film za komedię, ale to absolutnie nietrafiona klasyfikacja.
[2] Na obrazie Ostatnia Wieczerza Leonarda da Vinci, widnieje 12 apostołów. W miarę jak Ea znajduje kolejnych swoich wyznawców, systematycznie pojawiają się oni na legendarnym płótnie. Jak stwierdza w filmie sam JC: Gruby numer dla starego!
[3] Tak o apostołach swojego syna wypowiada się Bóg, który całą misję JC traktuje jako chorą rewoltę przeciwko sobie samemu.