sobota, 25 czerwca 2016

22 lata... ludzie, orki i legendy




Dwadzieścia dwa lata temu miała miejsce premiera gry Warcraft: Orcs and Humans. Od tamtej pory wyszło już czternaście gier z tej serii(z dodatkami), włączając w to RTS’y, MMORPG oraz karciankę Hearthstone. Blizzard ma to do siebie, że determinuje z łatwością pewien rynek zbytu i nadaje mu, sobie tylko osiągalną estetykę i jakość. Stało się tak w przypadku gier, których wygląd i grywalność zmienili na zawsze zaledwie kilkoma swoimi tytułami. Czy jest jednak szansa, że stanie się tak w przypadku medium jakim jest kino? Szczerze wątpię. Komputerowe efekty jeszcze długo nie mają realnych szans na wyparcie prawdziwych aktorów i planów. Jeśli jednak przenosimy na ekran coś co prawdziwe nigdy nie było i nadajemy temu nową szatę graficzną, to trzeba przyznać, że cudowne dziecko Blizzarda jakim jest marka Warcraft, ma duże szansę na stanie się jedną z niewielu tak idealnych filmowych adaptacji gier komputerowych.
Aktorzy zostali dobrani całkiem trafnie, choć Travis Fimmel w roli Lothara niewiele się dla mnie różnił od granego przez siebie Ragnara Lothbroka z serialu Vikings. Jest przekonujący, ale szczerze mówiąc wypada słabo na tle reszty ekipy. A szkoda, bo Anduin Lothar to postać, która zasłużyła na nieco solidniejszą prezentację. Ben Foster rewelacyjnie odegrał postać Medivh’a, zaś Paula Patton sprawiła, że nawet Garona Halforcen zyskała na uroku osobistym. Wesoło było również obserwować młodego Khadgara w wykonaniu Bena Schnetzera. Miałem wrażenie jakbym oglądał nieco mniej rozgarniętego i o wiele młodszego Gandalfa, po prostu urocze. Wszyscy orkowie są przedstawieni po mistrzowsku: wodzowie są charakterystyczni i rozpoznawalni, a sama horda dzięki misternym efektom CGI połączonym z pracą charakteryzatorów robi ogromne wrażenie i wydaje się równie realna co walczący z nią ludzie. Wszelkie magiczne istoty także zostały ukazane nad wyraz realistycznie, może poza golemem, ale o tym sami już musicie się przekonać i ocenić, moim zdaniem mogło być lepiej.
Historia z jaką się spotykamy nie musi walczyć o nic, ona wygrała już swoje dwadzieścia dwa lata temu, po premierze i sukcesie Warcraft: Orcs and Humans. Szkoda, że tak wielu zapomina o tym przy wystawianiu swojej oceny temu obrazowi. Halo! Macie do czynienia z czymś co zdominowało świat fantasy na wielu płaszczyznach, nie tylko gier komputerowych! Od prostych karcianek i klasycznych sesji RPG, poprzez książki i komiksy, na cosplay i wszelkiej maści eventach związanych z marką kończąc. To świadectwo, którego nie zmażecie swoją ignorancją, na całe szczęście. Film bezbłędnie ukazuje wydarzenia, które dotąd mogliśmy śledzić grając w Warcrafta. Opowieść jest spójna, logiczna, a co najważniejsze nie wymaga od nikogo wcześniejszej znajomości świata czy postaci. Historia potrafi nas więc wciągnąć, a nawet zaskoczyć i wzruszyć. Bez różnicy na to czy graliśmy w Warcrafta, czy tylko o nim słyszeliśmy, mamy szansę obserwować jedne z najdonioślejszych wydarzeń na arenie jego dziejów w zupełnie nowej odsłonie(stylistycznie ma się rozumieć, nie ma bowiem mowy o nieścisłościach czy różnicach w opowieści).
Niektórzy krytycy starają się równać film z grą(w warstwie estetycznej), myślę jednak, że to najgorsze co można zrobić. Oba media mają różny sposób wyrazu i nawet pomimo tego, że bazują na sztuce wizualnego przekazu, to przecież angażują odbiorcę w zupełnie inny sposób. Należy zatem pamiętać, że film Warcraft będzie się starał powtórzyć i opowiedzieć znaną historię, jednakże w swój unikatowy sposób, narzędziami jakie dane są sztuce filmowej nie zaś przemysłowi gier komputerowych. Znak równości można tutaj postawić jedynie gdy mówimy o fabule, która jak pisałem została przedstawiona w bardzo dobry i przystępny dla każdego sposób. Przyrównywanie więc filmu do poszerzonego intra mija się dla mnie w tym wypadku z celem, podobnie jak twierdzenie, że jest on tylko eksperymentem, który ma na celu usprawnianie grafiki filmików w samej grze.



Jest również kwestia znaczeniowa czy wartościująca ten obraz. Nie jest to z pewnością film, który będziemy mogli porównywać jakościowo z Lord of the Rings(do pięt mu nie dorasta szczerze mówiąc, więc na razie o tym zapomnijcie), ale jeśli nie będziemy na siłę starali się zrobić z niego monumentalnego obrazu, to czeka nas doskonała przygoda, która na pewno na jednym filmie się nie skończy. W zasadzie to już nie mogę się doczekać żeby obejrzeć pojedynek na szczycie Mroźnej Iglicy...
            Jak pisałem wcześniej na blogu chciałbym dorzucić jeszcze parę słów od siebie. Dla znawców, którzy przecież film już i tak obejrzeli (być może jak ja, po raz enty), dodam tylko, że chronologicznie każda postać staje się legendą i legendą umiera w momencie, w którym trzeba. Są tam nieznaczne wahania fabuły, ale pamiętajmy, że przetworzenie tej historii na taśmę filmową wymagało pewnych szybszych, lub nieco logiczniejszych rozwiązań – tym bardziej, że Blizzard nigdy nie potwierdził do końca informacji o pewnych postaciach. Zdajemy się więc na fantazję i logikę twórców, które moim zdaniem nie zawiodły.
Czemu aż 5/6? Otóż ten film traktuję niemal identycznie jak najnowszą serię Gwiezdnych Wojen – po prostu poczekajmy i dajmy tej marce szansę. Ocenimy to surowiej po drugim, trzecim, filmie z rzędu. Na razie nieco zbyt mało tego jest, ale początek jest mega obiecujący.




            To na co chciałbym dodatkowo zwrócić uwagę, to muzyka. Ramin Djawadi może być słabo znanym twórcą, ale gdy wczytać się w jego dokonania, to od razu widać, że ma doświadczenie zarówno w komponowaniu muzyki do gier, serialów i filmów pełnometrażowych. W tle usłyszymy oczywiście „Nolan’owskie trąby”, ale ten film bez tego uderzenia chyba by się nie obszedł. Do tego znane motywy z gry, które nie są o dziwo nadużywane, ale zręcznie wplecione w całość obrazu. Dzięki temu muzyka może spodobać się zarówno zdobywcom Azeroth, jak i zupełnie nowym gościom świata Warcrafta. Nie jest tak ilustrująca jak podkład do wspomnianego The Lord of the Rings, ale wyraźnie podkreśla każdy istotny wątek filmu.

Ocena: 5/6
Recenzję możecie przeczytać także na portalu Grabarz Polski

poniedziałek, 6 czerwca 2016

Apocalypse Now!



Wybierając się na X-Men: Apocalypse miałem spore wątpliwości. Oto bowiem kolejny napompowany efektami film Marvela, w tym tylko roku! Czy tego już nie za wiele? Z tyłu głowy miałem również myśl, że niespecjalnie lubię serię X-Men. Moje zdanie o niej zmieniły na lepsze dwa poprzednie filmy z 2011 i 2014, które nadały cyklowi nowy styl i odświeżyły podupadającą markę X-Men w świecie filmu. Okrzyknięte już mianem blockbusterowego fenomenu najnowsze dzieło ze stajni Marvela okazało się być dla mnie sporym, pozytywnym zaskoczeniem, które utwierdziło mnie w przekonaniu, że współczesne filmy z tej kategorii(kina superbohaterskiego w ogóle) nie mają wielkich szans na stanie się klasykami kina. Mają za to niewyczerpaną moc dostarczenia widzowi przedniej rozrywki i choćby na chwilę spełnienia marzeń z dzieciństwa o zobaczeniu swoich ulubionych bohaterów „na żywo”. Pisałem już w recenzji Captain America: Civil War, że wszystkie te obrazy pomału zaczynają przypominać serial, w którym wymieniamy jedynie aktorów i od czasu do czasu potrząsamy światem żeby nie dać się monotonii. Podobnie ma się sprawa w przypadku serii X-Men i nawet jeśli okrasimy to kilkoma żartami i scenkami rodzajowymi z życia postaci, to po czasie dojdziemy do wniosku, że całość zaczyna nam się rozmywać z resztą filmów z tego gatunku. Z jednej strony tworzymy dzięki temu spójność uniwersum, z drugiej obraz, który tak naprawdę niczym się nie wyróżnia, no może poza imieniem tego złego, którego trzeba pokonać żeby znów nastał chwilowy spokój. To smutna prawda… ale kto myśli o takich sprawach oglądając te filmy? Nikt – na czas seansu zostajemy porwani bez pamięci przez magię ich świata i to właśnie jest największa, choć tak ulotna, siła jaka drzemie w tych obrazach. Co więc zostało dla mnie po obejrzeniu X-Men: Apocalypse? Finalnie, zadowolenie ze świetnie spędzonego czasu i mały niedosyt, który się czuje gdy fajna wyprawa zbyt szybko dobiega końca i trzeba znów wracać do rzeczywistości. No i może jeszcze tylko małe pytanie, które można sobie równie dobrze zadać po obejrzeniu kolejnego odcinka Gry o Tron: co będzie dalej?



            Czas pokarze, gdyż Bryan Singer, reżyser odpowiedzialny za cztery filmy serii waha się czy przy niej pozostać. Nowy styl, o którym pisałem nadał X-Men co prawda w 2011 roku Matthew Vaughn(Kick-Ass; Kingsman: The Secret Service), ale to Singer utrzymał go i kto wie czy nie wyeksploatował na dobre właśnie w swoim najnowszym filmie. Apocalypse trzeba oddać, że stawia wszystko na jedną kartę i jak widać po wynikach sprzedaży wychodzi to jego twórcom na dobre. Widowiskowy od początku do końca jest wypełniony akcją prowadzoną z umiarem i rozłożoną dobrze na cały czas trwania filmu. Postaci są wprowadzane równomiernie i mamy chwilę czasu żeby zapoznać się z każdym z bohaterów. Wiele osób zdążyło już wyśmiać silenie się aktorów na mówienie po polsku(wstawki z życia Erika-Magneto), ale ja uważam, że Fassbenderowi wychodziło to naprawdę uroczo i przynajmniej dało się zauważyć, że się starał. Przesadą były dla mnie łuki, ale to akurat będziecie mogli wyśmiać sami gdy tylko zobaczycie ową scenę.
Scena, o której już zapewne słyszeliście i która robi furorę w sieci to naturalnie pojawienie się Quicksilvera(Peter Maximoff). Poza wycinkami z walk istotnie jest to jedna z fajniejszych jakie ostatnio widziałem w kinie, a podkład Eurythmics robi przy tym niesamowite wrażenie. Tak właśnie powinny wyglądać porządne CGI.
Wrażenie robi również sam Apocalypse(Oscar Isaac), który mimo że nie jest tak wielki jakim się ukazuje w komiksach, to został zagrany bardzo wyraziście, a do tego pokazał, że jest wyjątkowym przeciwnikiem, którego nie da się łatwo pokonać… o ile w ogóle się da.




            Podejrzewam więc, że nie skłamię jeśli napiszę, że jest to obowiązkowa pozycja dla wszystkich fanów X-Men, i nie mniej interesująca propozycja dla tych, którzy chcą obejrzeć dobre kino akcji i dobrze się przy tym bawić. Jeśli macie podobne nastawienie, to nie zawiedziecie się na X-Men: Apocalypse.

Ocena: 4/6
Recenzja ukazała się również na portalu Grabarz Polski