środa, 14 marca 2018

Kształt Oskara Guillermo del Toro


       Bardziej od samego faktu, że Kształt wody, Guillermo del Toro wygrało Oskarową galę, zdumiało mnie właśnie, to ogromne zaskoczenie jakie tej sytuacji towarzyszyło. Europejczycy najwyraźniej zapomnieli, że Oskary to nagroda Amerykańskiej Akademii Filmowej i że kryteria oraz warunki poznaniowe towarzyszące temu zdarzeniu, są zupełnie inne od tych jakimi możemy kierować się w Starym Świecie. Del Toro podarował Akademii twór niemalże idealnie sprofilowany i dostosowany do jej wymagań- nawet jeśli według niektórych są one pozakulisowo dyktowane politycznymi pobudkami. W tym wypadku to raczej pomost polityczny, niżeli konkretne zarzuty.
Kształt wody, to połączenie zimnowojennego, klasycznego horroru o potworze(konkretnie: Potwór z Czarnej Laguny, Jack’a Arnolda z 1954 roku) z bajką w stylu Disneyowskim(Piękna i Bestia), oraz moralnym zapleczem rodem z filmów o ucisku mniejszości rasowych i seksualnych(wybierzcie sobie). Jeśli miałoby być tego więcej, to należałoby tylko żałować, że główne postaci nie są żydami. Coś tu źle sformułowałem? Wybaczcie, nie chciałem skrzywdzić nikogo wrażliwego na szaleństwo ogarniające świat.
Na szczęście Del Toro obył się w swoim najnowszym obrazie bez zbędnej przesady i nawet jeżeli uderzał w mocne tony, to tylko  po to aby zwrócić uwagę komisji Oskarowej- samych widzów przy tym oszczędził, darując nam dzieło ze wszech miar estetyczne, ciekawe i koniec końców nietuzinkowe(w latach 60, dobrym okazał się „ten” inny/ruski), takie o którym jesteśmy w stanie stwierdzić, że choć szyte pod Oskara, może przypasować każdemu.
        Przede wszystkim oglądamy niemal klasyczny romans, umieszczony w latach 60., ze wszystkimi ich(tychże) wadami i zaletami włącznie: walka o prawa człowieka; szalejący rasizm i ksenofobia; zimnowojenne strachy na lachy, oraz cała ta wiekopomna zabawa w tajne laboratoria i szpiegowskie gadżety; na przedmieściu tego wszystkiego zmieściły się jeszcze obrazki z życia rodziny realizującej plastikowy Amerykański Sen.
Gdzieś w tym całym bałaganie orientują się dwa samotne serca, wyrzutków, innych od reszty świata, które łączy zwierzęcy magnetyzm zainicjowany jak zawsze przychylnym zrządzeniem losu. Wspólne kolacje, wspólne miejsce „pracy”, zagęszczająca się atmosfera i wreszcie przełamywanie kolejnych barier, oraz przeszkód na swojej drodze. I wszystko byłoby całkiem klasycznie, gdyby nie fakt, że Eliza(Sally Hawkins) jest niema, a jej nowy chłopak to człekokształtny stwór(Doug Jones), którego rząd przetrzymuje w tajnym laboratorium i pieszczotliwie nazywa „Zasobem”(The Asset). Cóż, nikt nie mówił, że dobry romans musi być usłany różami, prawda? Tak chyba nawet jest lepiej. Dzięki temu zachowujemy pikantność, egzotyczność i… seksizm(?), jak to strasznie przemawia: teraz, wtedy i… zawsze(bo wszyscy to lubimy, ale nikt się do tego nie przyznaje).


Na reżysera posypały się głosy krytyki oskarżające go o propagowanie dziwacznych związków. Ciekawe czemu nekrofilia w filmach o wampirach, lub dendrofilia(patrz: gra aktorska) w filmach o Grey’u, nikogo nie odrzucała do tej pory? Niektórzy stwierdzili nawet dość jawnie, że to po prostu zoofilia(hic!).
To zbyt dosłowne i absurdalne jak dla mnie, ale oczywiście każdy ma prawo wyrażania sądów na tyle naiwnych jak chce. Powodów dla którego Guillermo del Toro stworzył tak niecodzienną parę należy się doszukiwać zupełnie gdzie indziej. Po pierwsze reżyser od dawna chciał nakręcić własną wersję Pięknej i Bestii, o czym niejednokrotnie mówił. Po drugie jego czerpanie ze wzorców mitologicznych czy fantastycznych, gdzie związki ludzi i zwierząt nie są niczym dziwnym wydaje się powtarzalne i naturalne. Nikogo przecież nie dziwią starożytni bogowie często przyjmujący postać zwierzęcia aby zwieść w ten sposób naiwne panny. Wreszcie argument, który uderza najsilniej: ten obraz jak się domyślacie ma mówić o inności i wprowadzenie tutaj związku kobiety z potworem(?) doskonale to podejście ilustruje. Jeśli do tego dodamy fantazyjną wizualną ekstrawagancję całego obrazu, to otrzymujemy zaiste dzieło wybijające się ponad inne. Z całą pewnością nie jest to kolejny niskobudżetowy pastisz science-ficktion. Ten film, jak i związek w nim ukazany ma wdzięk i formalne ambicje do bycia czymś więcej niż tylko kolejną opowieścią o miłości.
Lata 60-te nie były kolorowe(nie, to nie żarcik polityczny, więc nie szykujcie na mnie wideł): jeśli ludzie nie potrafili zaakceptować kogoś o innej orientacji seksualnej czy o innym kolorze skóry, to jak mieliby zaakceptować „coś” co tak bardzo nas przypomina, ale nie jest nawet z naszego gatunku- to niemożliwe. Taką właśnie postawę oddaje w filmie agent Strickland(Michael Shannon), który mianowany został na główne nemezis Zasobu. Realizuje on wizję „wzorowego” obywatela: mieszka w podmiejskim kompleksie idealnie identycznych domków, uprawia beznamiętny seks z żoną, kupuje Cadillaca dla podkreślenia swojej pozycji społecznej, a gdy to nie wystarcza terroryzuje pracowników laboratorium, których ma pilnować(jak i wspomniany Zasób) elektrycznym pastuchem. Richard Strickland jest doskonale prawdopodobnym złoczyńcą tamtych czasów, w jego najbardziej diabolicznej, ogólnoamerykańskiej postaci.


Problem(tamtych i naszych czasów- co łączy w przekazie film Del Toro) w tym, że Zasób, nad którym tak ulubował się znęcać rząd i jego kat, jest niczym schwytane, dzikie zwierzę: jest niewinny, zdany na łaskę bezwzględnych oprawców- nas, ludzi. Z których najbardziej ludzka okazuje się ta „inna” warstwa społeczeństwa, którą tak lubimy gardzić: szara, żadna, niema Eliza, jej czarnoskóra koleżanka z pracy, Zelda(Octavia Spencer), oraz homoseksualny artysta Giles(Richard Spencer). Ludzie marginesu społecznego, którzy niczym Jesse(Uwolnić Orkę 1993), próbują ratować życie innej istoty, która podobnie jak oni potrafi czuć, rozumieć i odwzajemnić darowaną jej miłość.
W Kształcie wody, sceny z podobnych filmów(poznanie: E.T.) narzucają się same przez się. Między innymi dlatego- i dla wątków, które opisałem wcześniej- film jest na wskroś Amerykański i klasyfikuje się do głównej nagrody. Jeśli dodamy do tego cudowną grę aktorską panny Hawkins, która w filmie dźwiękowym odgrywa niemą rolę, z nonszalancją i wdziękiem samego Chaplina, to otrzymujemy dzieło nie tylko bardzo dobre estetycznie, ale nawet poetycznie. Jedyną sceną, która była źle namalowana moim zdaniem w tym misternie stworzonym obrazie jest ta śmieszna wręcz operetka(haha) gdzie Eliza produkuje się w świetlistym musicalu wyrażając swoje uczucia do Potwora. Scena ta, jest absurdalna, wydarta rodem z musicali Vincente Minelli’ego(niczym z komiksowej prozy Will’a Eisnera), tych w których kamera nigdy nie chciała, lub nie mogła się zatrzymać. Przesada i gruba praca pod Oskarową publiczkę, która była absolutnie zbędna niczym ostatnie sceny 10 Cloverfield Lane.


Pomimo tego wszystkiego Pan Del Toro serwuje nam mocne, dobrze dograne intelektualnie i emocjonalnie podparte kino, które zatrzymuje się w głównym nurcie(main stream). Źli stają się dobrymi(inni i Rosjanie: patrz epoka), a miłość… miłość zwycięża wszystko. Bo czy może być inaczej? Bo czy w coś innego, nawet przy naszym pędzie życia i chorym pragmatyzmie, chcielibyśmy wierzyć? Koniec końców niewiele nas różni, nawet to w jaki sposób i jakim powietrzem oddychamy.

Moja ocena: 5/6

czwartek, 1 marca 2018

„Niebo nie zna wściekłości takiej jak miłość w nienawiść zmieniona, ni piekło nie zna furii takiej jak kobieta…”



           Trzy billboardy za Ebbing, Missouri, to film o zemście; o tragedii zamordowanego dziecka; o lokalnej komedii jaką znaczą go nieudolni policjanci i przede wszystkim o zdesperowanej matce, która pragnie nękać i upokarzać stróżów prawa z małego miasteczka w odwecie za opieszałość z jaką podchodzą oni do sprawy gwałtu i morderstwa jej nastoletniej córki. To także film o gniewie, który jest energią napędzającą film Martina McDonagh’a. Nie jest on traktowany tutaj jak coś co da się wyleczyć, zagoić, zapomnieć czy choćby umniejszyć swojego destrukcyjnego wpływu na bohaterów. W Ebbing po prostu każdy jest na coś poważnie wkurwiony: Mildred(Frances McDormand) z powodu śmierci córki i braku winowajcy, szeryf Willoughby(Woody Harrelson) z powodu raka i bezsilności, a jego wydający się przygłupem, lojalny podwładny Dixon(Sam Rockwell) z powodu osobistych wycieczek głównej bohaterki do jego kolegów i przełożonego. Hollywood lubi nas uczyć, że gniew jest grzechem i że tylko dzięki akceptacji i zrozumieniu możemy znaleźć prawdziwe szczęście. Powierzchowna empatia i zgoda z panującą powszechnie niesprawiedliwością naszego świata są częstymi tematami w kinie, ale zwykle są traktowane po macoszemu. W świecie McDonagh’a nie ma łatwych odpowiedzi i niewyraźnych bohaterów czy złoczyńców. W pewnym momencie zaczyna się kwestionować działania Mildred i usprawiedliwiać działania Dixona. To w pewnym sensie jeden z najlepszych zabiegów jakich tu doświadczymy. W końcu świat jest bardziej złożony i trzeba prawdziwej sztuki aby to dobrze pokazać, nie tylko w kwestii życiowych tragedii, ale również chwil szczęścia – tymi dwoma płaszczyznami: komedią i dramatem, doskonale żonglują twórcy. McDonagh jako reżyser i scenarzysta, wraz ze zbalansowaną muzyką Cartera Burwell’a oraz autentycznymi zdjęciami Bena Davis’a osiągnął mistrzowski wynik końcowy. Tutaj chodzi bowiem bardziej o przyczynę i skutek niż o samo przestępstwo. Mildred wynajmuje billboardy aby sprowokować szeryfa do działania, co wywołuje gniew jego lojalnego podwładnego. Spirala szaleństwa zaczyna się nakręcać.

Trzy tablice na Drinkwater Road uosabiają życiową krucjatę pogrążonej w żałobie matki. Zamieniają one tę żałobę w broń; w sposób w jaki zrozpaczona kobieta pragnie rozprawić się z opieszałością prawa i jak się czasem wydaje całym światem. Tytułowe Trzy billboardy, są także sprytną sztuczką dzięki której reżyser przeskakuje pomiędzy wątkami śledztwa, a całej reszty opowiadania; jako sama metafora i element przypominający o źródłach całej tej sytuacji, silnie znaczą całą wierzchnią warstwę dramatu.

Martin McDonagh lubi grać komedią przeciw okrucieństwu i naśmiewać się z tego co nie zostało wypowiedziane wprost. Tego typu zestawienia w jego filmach mogą wywołać śmiech, który chwyta za gardło dając widzowi przewagę, ale może być także prowokacją do zastanowienia się nad tym, czy jest się tutaj z czego śmiać? Prowokacja bowiem, to czasami najlepsza metoda w dochodzeniu do tego kto może być podejrzany o zrobienie czegoś złego, a to właśnie takie zachowania zdają się interesować reżysera najbardziej. Jego sztuki jak Queen of Leenane, czy The Cripple of Inishmaan ukazują silne przywiązanie zachowania bohaterów do stanu ich umysłu. Wierzysz w to co ludzie robią, ponieważ dokonują wyborów – przeważnie właśnie tych złych w skutkach dla nich, lub ich otoczenia. Artysta nie oszczędza tu nikogo, pozwalając na to aby jego bohaterowie byli wadliwi i kierowani gniewem, który jak już pisałem jest motorem napędowym całości. Wyprowadza on swoich bohaterów z ich stref komfortu powodując, że wpadają w ów gniew, a czasami w zadziwiającą ich samych czułość.

Najnowszy obraz irlandzkiego filmowca-dramaturga, to bez wątpienia jeden z tych filmów, które chciałyby o sobie myśleć, że naprawdę mówią coś głębokiego o ludzkiej naturze i niesprawiedliwości świata. Odważna, demonstracyjna historia, napisana solidnie i bogato: brutalny karnawał amerykańskiego życia w małym miasteczku. Przejawia on ambicję do grania na amerykańskich ideologiach uwarunkowanych geograficznie(małomiasteczkowość, rasizm, okrucieństwo). Obraz osadzony gdzieś pośrodku wielkiego kraju, zawierający w sobie ukryte zbrodnie domowe, które odzywają się w jego populacji późnymi wieczorami. Demony ukrywane przed światłem dziennym, niewypowiedziane i chowane głęboko urazy, przebijają się w sposób który nanosi na ten zastający widza porządek rzeczy pewien niezmazywalny grymas i niepokój. I nawet jeśli Ebbing jest równie realne co Nibylandia, to jego problemy sięgają całkiem realnej płaszczyzny ontologicznej. Niektórzy przyrównują opowieść McDonagh’a do współczesnego westernu, ale moim zdaniem jak na film, w którym usłyszymy opis brutalnego gwałtu i morderstwa, wiertarka potraktuje kciuk dentysty jak gipsową płytę, ktoś wyleci przez okno, a ktoś inny niemal spłonie żywcem, Trzy billboardy wydają się zaskakująco spokojne.


Frances McDormand ukazuje fenomen swojej gry aktorskiej w pełnej okazałości. Jest w stanie więcej zrobić samymi emocjami niżeli inne aktorki monologiem. Po raz kolejny udowadnia, że jej puntem honoru jest satysfakcja z dobrze odegranej roli, a nie gwiazdorzenie na planie filmowym. Jej cierpienie jest wszechobecne, wyraźne, niemal namacalne. Uwidacznia się w jej spojrzeniu i gestach. Maluje się na jej ustach i zamienia twarz w kamień, jakby to miało pomóc umocnić jej swoją obronę przed światem. Ból, który zdaje się nie do uleczenia sprawia, że staje się ona coraz brzydsza i odpychająca, ale paradoksalnie właśnie to czyni ją bardziej ludzką. Jej rola jest kwintesencją równowagi pomiędzy komedią a tragedią, jaką zachował w filmie reżyser. Mildred – anioł zemsty, który bije nastolatków i każe kapłanowi wypierdalać z jej domu. Jej precyzyjne rzuty koktajlami mołotowa klasyfikują ją do pierwszej ligi Super Bowl. Pani McDormand z pewnością do szczętu wyczerpała możliwości jakie w scenariuszu rozpisał dla niej McDonagh. Jak celnie zauważa Wesley Morris(New York Critics): Wczuwasz się w postać Mildred, ale coraz bardziej się jej boisz. Gdy zbliża się do stolika z butelką wina, wręcz błagasz aby jej nie użyła. Staje się ona szaloną mamuśką. Poza Harrelson’em i Rockwell’em, reszta obsady to przy wirtuozyjnym występie McDromand po prostu dobrze zarysowane tło(choć biedny Dinklage może zostać w tym filmie zapamiętany podobnie jak kwestie czarnoskórych: wyłącznie jako pole do żartów i prowokacji).

Trzy billboardy za Ebbing, poruszają także luźno, ale namacalnie, kwestie rasowe. Wynika to tak samo z ideologiczno-geograficznego przymusu, który pozwala osadzić fikcyjną historię bliżej realnego świata, jak z zagrania ze strony samego McDonagh’a. Gdy Mildred wprost nazywa Dixona „oprawcą czarnuchów”(słowo „nigger” tylko podkręca atmosferę) rysuje nam w pewien sposób w kilku słowach całą mentalność jej otoczenia. McDonagh celowo wymachuje tym słowem przed twarzami publiczności niczym fiutem. Wydaje się, że podoba mu się absurd w jaki brnie społeczeństwo amerykańskie, ale chyba również sam dźwięk i reakcja jaki wywołuje. Igranie ze słowem podkreśla również postać Mildred: ileż radości sprawia jej zabawa rzeczami, którymi nie powinno się bawić. Takie zachowanie: bycie niegrzecznym i bycie z tego dumnym, umacnia w pewnym sensie postać głównej bohaterki jak i przekaz całego filmu.

Naturalnie film nie jest polityczny, choć niestety jego przekaz trafia do niektórych w ten sposób(rasizm; prawa kobiet; nadużycia władzy etc.). Na szczęście do innych trafiają jego wartości emocjonalne. Niestety jest w nim coś, co niechlubnie znaczy coraz mocniej produkcje filmowe z roku na rok; coś co sprawia, że w walce film-polityka, wartości tego pierwszego zostają zepchnięte na dalszy plan. Na nasze nieszczęście historia naznaczyła myśl filmową w sposób, który umożliwił wiązanie sezonu Oskarowego z procesami politycznymi. Wszak ludzie, którzy kręcą filmy wspierają, prowadzą lub finansują kampanie polityczne. Trudno przy takim stanie rzeczy nie stracić głowy, a już na pewno trudno zaufać wszelkim wielkim filmowym galom, za którymi przecież owa straszna polityka może się kryć. Omijając szerokim łukiem podobne dywagacje należy jednoznacznie stwierdzić, że Trzy billboardy za Ebbing, Missouri po prostu zdeklasowało tegoroczną konkurencję. Niezwykła historia Pana McDonagh’a, wygrała już pięć nagród BAFTA, cztery Złote Globy oraz została nominowana do Oskara w siedmiu kategoriach. Jeśli Akademia jeszcze się waha, to chyba sam zacznę wierzyć w pewne teorie spiskowe z nią związane. Tymczasem odsyłam Was do kin jeśli jeszcze nie widzieliście filmu. Nie będziecie żałować.

Moja ocena: 5/6

środa, 21 lutego 2018

Sweet dreams are made of this...


      Najnowszy obraz Pana Guadagnino’ego jest piękny i wodzący na pokuszenie jak jego poprzednie filmy(Jestem miłością; Nienasyceni). I nawet jeśli reżyser znalazł drogę na skróty do wskrzeszania klasyków kina Włoskiego, to nadal warto go oglądać(jeszcze w tym roku powinniśmy ujrzeć legendarną Suspiria – polecam śledzić informacje odnośnie tego wydarzenia, gdyż zapowiada się wyjątkowy „remake”). Tym razem artysta postanowił zabrać nas do zakazanego ogrodu, w którym na przykładzie dwójki bohaterów po raz kolejny dowiedzie jak zamienić piękno w uczucie. Jeśli już teraz czujecie miętę, to czytajcie dalej, jeśli nie wiecie o co tutaj chodzi, to ryzykujecie. Podobnie jak ryzykuje się zagłębiając się w świat Call Me by Your Name. Świata tysiąca i jednej nocy, który może zostać opisany krótko, płytko i jednoznacznie. Świata, który może zostać z drugiej strony opisany zbyt interpretacyjnie głęboko. We wszystkim bowiem warto zachowywać odpowiednią miarę. Tę dobrą „miarę” przyłożył bez wątpienia do swojego najnowszego filmu Pan Guadagnino. Ciężko to wyrazić słowami, więc jak tylko mogę spróbuję Wam opowiedzieć, co widziałem.
       Całą fabułę i jej interpretację sobie daruję, gdyż mądrzejsi ode mnie już lepiej ją zanalizowali. Przejdę jak nigdy wcześniej „do rzeczy”. Do Elio(Timothee Chalamet) i Olivera(Armie Hammer). Ta dwójka miga się między sobą przez niemal jedną czwartą filmu. Ich uniki i spotkania wypełniają cały obraz. Przypadkowe performance w odniesieniu do miejscowych  dziewcząt, które wykonują mniej lub bardziej przekonująco(schadzka Elio i Marzii) sprowadzają się wyłącznie do tematu „kto się lubi, ten się czubi”, który z kolei dotyczy tylko tej dwójki. Tutaj nie da się nikogo oszukać, tym bardziej, że ten „ktoś”, to po prostu nieokiełznana rządza; natura sama w sobie. Nie do sądzenia, nie do okiełznania. Tacy możemy być, tacy jesteśmy zdaje się wyrażać poprzez swój obraz Pan Guadagnino. Nieważne jak głęboko ukrywamy swoje popędy, one mniej lub bardziej nami kierują(odwołujcie się tutaj do wszelkich filozofii, a i tak tego nie oszukacie). W tej relacji można doszukać się subtelności jakie ujawniają się poprzez wahanie, eksperymenty i niezwykłą odwagę obu bohaterów, okupioną właściwym dla tego kroku cierpieniem. Ich uczucie, to próba która daje wiele do myślenia i pozostawia widza z zapytaniem: ile byłbym w stanie zaryzykować dla spełniania swoich potrzeb i co zrobiłbym z tym później? Genialne. Tym bardziej, że dla obu kochanków nie jest to w tym przypadku jednoznaczne określenie ich tożsamości płciowej!


         To co nie umknie uwagi, to piękno przestrzeni w jakiej rozgrywa się ten tragiczny(?) romans(?). Wszystko jak w półśnie, idylli, sielance(?). Wydarzenia, które obserwujemy zostają zamknięte cudownie w świetle i cieniu przepięknych krajobrazów, które same sobą narzucają estetykę piękna i miłości. Całe Włochy zaklęte w obiektywie Pana Guadagnino stają się z każdą kolejną sceną, pejzażem dla zdolnego malarza(willa, jej nieprzypadkowe umeblowanie i wypełnienie, które staje się w dużej mierze świadectwem ludzi ją zamieszkujących – nic tu nie jest na pokaz). To wszystko staje się idealną scenerią dla dwójki kochanków. Nienaganny smak namaszczony jakością obrazu, podrasowanego pasją i dramatem kierującymi głównymi postaciami sprawiają, że całość staje się erotycznym dziełem sztuki uwiecznionym na taśmie – czy można lepiej określić styl tego niepowtarzalnego reżysera?. Poza tym, że film jest zrobiony po prostu ze smakiem i nie wciska widzowi nachalnie pewnych wątpliwych kwestii(jak chociażby różnica wieku obu bohaterów), jego twórca potrafi zachować dystans od odpowiadanej historii. I tak oto jankeskie „later” Olivera, czy choćby klasyczna „ucieczka” kamerą przez okno gdy zaczyna się robić gorąco udowadniają nam, że reżyser przez cały czas czuwa nad lekkością swojego obrazu i dla zachowania równowagi w ten lub inny sposób doprawia go specyficznym poczuciem humoru.

Gdy antyczne posągi wyznaczają granice piękna i pożądania, niemal wołając: patrzcie na nas, stworzono nas po to, by nas podziwiać i pragnąć poprzez wieki! Jaki wrażliwy śmiertelnik mógłby się temu oprzeć? Nie bez powodu od wieków Dawid czy Wenus z Milo są wzorami wdzięków. Pot spływający po stymulująco wyrzeźbionym ciele Olivera sprawia, że zatapiamy się w całość tego zakazanego ogrodu niemal naturalnie odczuwając gorąc leniwych wakacyjnych dni na prowincji. Wszystko jak z obrazka: rodzi się więc pytanie o to, czy to może być w ogóle realne? Może to tylko wyobrażenie, rzeźba, abstrakcja? Coś do czego możemy tylko dążyć, coś czego możemy tylko pożądać i coś po co tylko odważni(Elio) mogą sięgnąć. Rzeczywistość musi jednak zawsze brutalnie przypomnieć o sobie i o świecie poza tamtymi dniami i nocami. I tak jak nasze wyobrażenia nie zawsze są tym co otrzymujemy w świecie rzeczywistym, tak decyzje, które czasem podejmujemy kierowani szalonym urokiem nie zawsze przynoszą pożądane skutki. Gorąco polecam Wam historię Elio i Olivera: odprężą, wzrusza, oczarowuje i daje do myślenia.

Moja ocena: 5/6

sobota, 23 grudnia 2017

Czy to jeszcze Gwiezdne Wojny?


            Jest moc! – zakrzyknięto hurmem we wszelkich mediach zaraz po premierze najnowszej części Gwiezdnych Wojen. Niewątpliwie Ostatni Jedi wtargnął z wyczekiwanym przytupem do kin na całym świecie sprawiając, że dla wielu fanów „gwiazdka przyszła nieco wcześniej”. Niestety nie dołączę się tak ochoczo do tłumów, opiewających wielkie zwycięstwo Riana Johnsona, który odpowiada za scenariusz i reżyserię ósmego epizodu. Obraz jest bez dwóch zdań bardzo dobrym filmem science fiction, ale po obejrzeniu go kilkukrotnie i przeczekaniu rozpalonych po pierwszych projekcjach emocji, doszedłem do wniosku, że w filmie w którym co rusz słyszymy o znaczeniu równowagi, paradoksalnie panuje ogromny jej brak. Jeśli poprzednią część traktowałem ulgowo, to w tym wypadku muszę być już w pełni obiektywny. Odrzucę rzez jasna swoją prywatną opinie na temat zerwania z wcześniejszą chronologią uniwersum i postaram się przedstawić Wam nowe Gwiezdne Wojny najuczciwiej jak się da.
            Zacznijmy od bohaterów. Obsada w bardzo przyjemny sposób łączy weteranów ze świeżakami pojawiającymi się na ekranie, choć nie można ich tak swobodnie jakby się chciało postawić obok siebie. Mark Hamill narzekał okrutnie na postać Skywalkera jakiego ma odgrywać w tej części, ale koniec końców postać Luke’a jest dobrze pokazana, a w niektórych scenach nadaje wręcz epickiego sensu całości. Może to nie jest Skywalker jakiego chciał grać Pan Hamill, ale z pewnością jest to Skywalker na miarę ósmego epizodu. Zaskoczyły mnie(pozytywnie) wystąpienia Laury Dern w roli pani wiceadmirał Holdo, oraz Benicio del Toro jako kosmicznego łotrzyka, DJ. Obie te postaci dodają do filmowego świata Gwiezdnych Wojen nieco poważniejszych kwestii związanych zarówno z lojalnością jak moralnością i sensem wojny w ogóle.


Adam Driver wreszcie nadał mrocznego i poważniejszego tonu postaci Kylo Ren’a i to właśnie jego wystąpienie podobało mi się w tej części najbardziej. Gra pozostałych aktorów była poprawna, ale niestety większość z nich nadal nie wyróżnia się niczym szczególnym. Rey odbywa przyspieszony trening u Luke’a, po czym w dalszym ciągu wie o mocy tyle, że podnosi się nią kamienie. Fin natomiast gania po całej galaktyce żeby uchronić kogo tylko się da, przy czym robi z siebie pierdołę pokroju niemalże Jar Jar’a(cóż, na kogoś paść jak widać musiało). Do tych nowych postaci niestety jeszcze się do końca nie przekonałem i trochę mi przykro, że twórcy nie starają się tej sytuacji zmienić. Na obronę jednak dodam, że każde potknięcie przy kreowaniu postaci w toku fabuły jest zręcznie naprawiane podczas jej dalszego rozwoju.


            To co może niepokoić, to fakt, że Ostatni Jedi nie wyjaśnia prawie niczego, a na domiar złego pozbywa się niektórych, jakby się zdawało, kluczowych wątków i postaci w zastraszająco szybkim tempie. Nie tłumaczy sensu ich przydatności, czy w ogóle bycia częścią Gwiezdnych Wojen. Jeśli kolejna część tego nie nadrobi to będzie to bardzo poważny błąd i dziwię się, że krytycy tego nie dostrzegają(patrz wątek Snoke’a). Sam obraz jest mocno niezrównoważony jeśli chodzi o ilość frajdy i zawodu jakich może dostarczyć. W jednej scenie jesteśmy zachwyceni wyczynami Poe Damerona(Oscar Isaac), aby po chwili zniesmaczyły nas kosmiczne "podróże" księżniczki Lei(poważnie to jest chyba najgłupsza scena jaką do tej pory widziałem w całej serii!).
Humor także mocno balansuje na krawędzi. Wstawki z Chewie’m poruszą serca każdego fana, ale niestety głupkowate zachowanie i przytyki Finn’a(John Boyega) sprawiają, że widz ma wrażenie jakby traktowało się go jak upośledzonego(Disney chyba zapomniał, że nie robi filmu wyłącznie dla dzieci i glonojadów). Tak, tak: plaga humoru wciskanego na siłę i przekonanie, że wszystko bawi mało wymagającego widza, dosięgła także Gwiezdne Wojny. Wstyd! Po raz kolejny także brakuje konkretniej, zapadającej w pamięć muzyki. Zdaje się, że najnowsza trylogia nie jest w stanie wypracować tak epickiej ścieżki dźwiękowej jak jej poprzedniczki. Na chwilę obecną jedynie umiejętnie z niej korzysta. Szkoda.
Niemniej na wielki plus zaliczam umiejętne posługiwanie się poprzednimi epizodami(5 i 6). Zauważyłem także elementy z książek(Pakt na Bakurze; Thrawn), oraz komiksów(Mroczne Imperium). Może Disney nie do końca pilnuje jednak swoich artystów, którzy umiejętnie przemycają stary porządek rzeczy do nowego tworu. Bardzo przyjemne zabiegi.
Wszyscy obawiali się kolejnej kalki fabularnej, jak miało to miejsce w epizodzie siódmym, który kopiował rozwiązania scenariuszowe z Nowej Nadziej, ale Ostatni Jedi zdołał zręcznie uniknąć tej pułapki. Niektóre sceny nasuwają bezpośrednie skojarzenia z Imperium Kontratakuje i Powrotem Jedi, ale kolejność i nasycenie ich ukazania jest zupełnie inna i od razu widać, że Rian Johnson nie chciał powielać rozwiązań sprzed lat, a za ich pomocą nadać jedynie nieco rumieńców własnemu dziełu- takie oczko w stronę widza. Pozytywnym aspektem nowej części jest także rozbudowanie galaktyki o nowe planety i jej mieszkańców dzięki czemu mamy wrażenie, że nowy porządek wszechświata Gwiezdnych Wojen jest jednak systematycznie zapełniany interesującymi elementami.



            Mocną stroną filmu są walki oraz kilka naprawdę epickich scen, które zawsze windowały w magiczny sposób cały film(komnata tronowa Snoke'a; poświęcenie wiceadmirał Holdo, czy wreszcie właściwe wejście Skywalker'a i bitwa na Crait). To na nie właśnie najbardziej warto czekać, bo to one pozwalają zapomnieć o wpadkach twórców i cieszyć się w pełni światem Gwiezdnych Wojen. Bitwy, zarówno te toczone w przestrzeni jak i między jednostkowymi bohaterami, zostały dopracowane z największą pieczołowitością i ucieszą oko najbardziej wymagających amatorów kina akcji. Okraszone świetnymi efektami specjalnymi, zjawiskowe sceny pozwalają nam po raz kolejny zgubić się w odległej galaktyce.
Ostatni Jedi to mistrzowskie połączenie akcji i przygody, które osadzone jest na osi walki o życie ostatnich członków Ruchu Oporu, uciekających przed wiecznie depczącym im po piętach Pierwszym Porządkiem. Napięcie i wyścig z czasem nie pozwalają się nudzić podczas seansu. Obraz jest tak zręcznie skonstruowany, że gdy myślimy, że to już koniec naszej przygody, ta rzuca nas w wir kolejnej akcji. Kilkukrotnie podczas oglądania filmu bałem się, że magia pryśnie za szybko i nie nacieszę się w pełni klimatem Gwiezdnych Wojen, ale obraz Pana Johnsona nie zawiódł mnie i po dwóch latach oczekiwań dostałem to na co czekałem… w dużej mierze. Disney nieco przecenił swoje możliwości, ale myślę, że ta lekcja nie pójdzie na marne i kolejna część wszystko nam wynagrodzi. Inaczej Gwiezdne Wojny mogą dla wielu fanów skończyć się o wiele wcześniej niżby sobie tego życzyli ich nowi projektanci. Nie można wszak zapominać, że radykalne decyzje wytwórni odnośnie nowej trylogii już pozbawiły ich setek tysięcy odbiorców, którzy pozostają nieugięcie wierni klasycznej trylogii. Nie pozostaje jednak kwestią dyskusyjną fakt, że odświeżenie tematu przyniosło jak na razie więcej dobrego uniwersum Gwiezdnych Wojen. Przede wszystkim znów jest o nich głośno. Zainteresowani mogą liczyć na nowy film co roku i znów czerpać radość z eksploracji galaktyki oraz spędzaniu długich godzin na dywagacjach dotyczących tego co jeszcze nas czeka... żeby tylko Gwiezdne Wojny, Gwiezdnymi Wojnami pozostały. Tego życzę sobie i wszystkim, w których tli się jeszcze iskierka nadziei.

Moja ocena: 5/6
Recenzję można przeczytać także na portalu Grabarz Polski

piątek, 1 grudnia 2017

Morderstwo w Orient Expressie. Stare grzechy rzucają długie cienie...



       Muszę przyznać, że Pan Kenneth Branagh nie tylko bardzo mnie w tym roku zaskoczył, ale również wprawił w niemałe zakłopotanie. Byłem bowiem święcie przekonany o tym, że Murder on the Orient Express, jest jego debiutem reżyserskim(mea culpa). Gdy przeanalizowałem jego twórczość przekonałem się, że jest on równie uzdolnionym reżyserem, jak i aktorem. Doszło do mnie także, że stoi on za kilkoma bardzo przeze mnie cenionymi produkcjami, na co nie zwróciłem wcześniej uwagi. Reżyserował takie perełki jak: Henry V(1989); Much Ado About Nothing(1993); Frankenstein(1994); Hamlet(1996). Tym razem w kooperacji z Ridleyem Scottem(produkcja) oraz Michaelem Greenem(scenariusz) udało mu się stworzyć kolejny piękny obraz, który podobnie jak pozostałe, godnie wynosi na ekran swój literacki pierwowzór.
Łatwo się domyśleć, że zagranie kolejnej znanej literackiej postaci było dla Branagha zarówno wyzwaniem, jak i potwierdzeniem jego kunsztu aktorskiego. Z pewnością bowiem nie jest łatwo na nowo wcielić się w rolę do której odbiorcy wszelkiej maści literatury, teatru, kina i telewizji przyzwyczajeni są od prawie stu lat(tu w przypadku prozy Agathy Christie)! Adaptacji scenicznych, jak i samych ekranizacji przygód Herculesa Poirot było zbyt wiele(w zaledwie cztery lata po ukazaniu się czwartej powieści Agathy Christie o legendarnym detektywie, jej powieści trafiły na deski teatru, wówczas po raz pierwszy w 1928, w jego rolę wcielił się Charles Laverton w adaptacji The Murder of Roger Ackroyd) nie ma więc sensu analizować i porównywać ich wszystkich do najnowszej wersji jaką oferuje nam Brannagh. Warto jednak pamiętać ekranizację Murder on the Orient Express w reżyserii Sidney Lumeta(12 Angry Man) z roku 1974 gdzie w rolę Poirot wcielił się fenomenalnie Albert Finney. Właśnie wtedy światowa publiczność zaznajomiła się lepiej z postacią detektywa, którą później bardzo skrupulatnie grał w serialu Poirot(1989-2013) ukochany przez wszystkich David Suchet.
Warto także cofnąć się do pierwowzoru literackiego i wspomnieć o jakże istotnym dla Murder on the Orient Express fakcie: w zakończeniu swojej powieści z 1934 Agatha Christie wywróciła ówcześnie panujące standardy powieści kryminalnej do góry nogami, szokując i wytyczając dla niej zupełnie nowe trendy. Dla kinomanów, którzy nie czytali powieść, zakończenie ekranizacji Pana Branagha może być mało efektowne, aczkolwiek z pewnością zaskakujące. Dla tych, którzy powieść czytali, zakończenie jakie oferuje nam reżyser jeszcze bardziej podkręca to co wcześniej osiągnęła Pani Christie w literackiej postaci.
O co tutaj jednak chodzi? Otóż w cudownym jak na swoje czasy Orient Express ginie jeden z pasażerów. Pech chciał, że pociągiem podróżował również sławny detektyw Hercules Poirot(Kenneth Branagh), który na prośbę swojego przyjaciela rozpoczyna śledztwo w celu ujęcia mordercy. A dalej… cóż. To dochodzenie każdy musi z Poirotem przeprowadzić osobiście.



Tyle z lekcji historii i wprowadzenia, gdyż Belgijski śledczy w ujęciu Branagha musiał przejść swoistą przemianę(i nie chodzi tu wyłącznie o mocno przerysowane w stosunku do jego wcześniejszych wersji, wąsy). Podobną przemianę musiało przejść także zakończenie jego opowiadania. Czemu? Sam reżyser i odtwórca głównej roli tłumaczy to w ten sposób: W świecie, w którym ludzie dzielą współodpowiedzialność za zbrodnie musisz zacząć myśleć nieco inaczej i zmieniać pewne fakty na potrzeby zręcznego opowiadania fabuły, lub knucia intrygi. I tak szybko jak zaczyna się to zmieniać, ludzie zastanawiają się, co jeszcze uległo zmianie? […] Wielu ludzi wyjdzie z kina zakłopotana, jeśli zbyt wcześnie zakrzyknęli, że wiedzą co się dzieje, lub stanie. Wiąże to również bezpośrednio z postacią samego Herculesa, który w jego wykonaniu staje się bardziej sprężysty i aktywny. Nie tylko „siada i myśli” [1], a działa. I to właśnie dzięki takiej postawie jego najnowszemu odtwórcy udaje się tchnąć więcej ducha i moralnej złożoności w postać niesamowitego detektywa. Według Branagha rodzaj dedukowania jakim kieruje się Poirot na końcu książki nie zadziałałby we współczesnej adaptacji filmowej: […] nie możesz po prostu powiedzieć: oto fakty. Nie w 2017 roku. Musisz zrozumieć co sam o tym sądzisz, co sam zamierzasz z tym zrobić. Ta decyzja reżysera i scenarzysty przełożyła się na ich zakończenie historii, którego nie znajdziemy w książce, a które aktualizuje w rewelacyjny sposób sens moralny literackiego pierwowzoru. Podkręcona wersja zakończenia powoduje również, że sam Poirot jawi nam się jako osoba moralnie absolutna, jak mówi Branagh: Potrzebujemy kogoś bardziej moralnie nienagannego niż my. Poirot mówi „Jest dobro, jest zło. Nie ma niczego pomiędzy”. I właśnie z tym problemem musi się zmierzyć. Musi sam zadecydować o tym, czy morderstwo może być przejawem sprawiedliwości.Rzecz jasna pojawia się tu parę subtelnych, humorystycznych akcentów wynikających choćby z dykcji Kennetha Branagh’a i natręctw jakie charakteryzują odgrywaną przez niego postać. Kenneth Branagh wziął sobie chyba jednak do serca radę jakiej Rosalinnd Hicks(córka Agathy Christie) udzieliła przed laty najbardziej znanemu odtwórcy roli legendarnego detektywa(Davido Suchet): Chcemy aby publiczność śmiała się razem z Poirotem wtedy kiedy to niezbędne, ale nigdy z niego samego. Dzięki temu sam Poirot pozostaje nadal ostoją spokoju i geniuszu, a gra aktorska Branagha staje się potężnym atutem całego przedsięwzięcia.



Kolejnym atutem jest tu także obsada: Judi Dench, Michelle Pfeiffer, Penelope Cruz, Willem Dafoe, Johnny Depp, Derek Jacobi. Ta lista jest dłuższa, ale wydaje mi się, że już te nazwiska mówią same za siebie. Oglądać tych wszystkich aktorów w świetnej formie i w tak cudownych rolach, to po prostu jakby Gwiazdka przyszła w tym roku nieco wcześniej! Nawet Pan Depp wysilił się tym razem, aby odbić się nieco od roli szalonego kapitana i przekonująco wcielić się w rolę ofiary.
Do tego klimatyczna, perfekcyjnie ilustrująca muzyka Patricka Doylea, który dzięki wcześniejszej współpracy z Branaghem mógł wypełnić jego obraz odpowiednimi do momentu dźwiękami. Film nakręcony został w formacie 70 mm, kojarzącym się z wielkimi produkcjami złotej ery Hollywood. W ciasnych przestrzeniach pociągu powoduje to rozszerzenie perspektywy co sprawia, że pomieszczenia są znacznie większe. Fantastyczne zdjęcia Harisa Zambarloukos’a wychwycają wszystkie majestatyczne ozdoby z jakimi spotykamy się w Orient Ekspresie. Film jest piękny nie tylko w warstwie technicznej(swoisty mariaż efektów cyfrowych i analogowych), ale także dzięki dopełniającym barokowy przepych minionej epoki wnętrzom, kostiumom i krajobrazom, z którymi zetkniemy się zanim nie ugrzęźniemy wraz mordercą nad przepaścią: nie ma ucieczki, wszyscy są podejrzani i zamknięci w odosobnionym od świata miejscu. Na całe szczęście jest z nami Hercules Poirot: prawdopodobnie największy detektyw na świecie…

Moja ocena: 6/6
Recenzję można przeczytać także na portalu Grabarz Polski


TYTUŁ: Stare grzechy rzucają długie cienie...Agatha Christie, Słonie mają dobrą pamięć, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2005
[1] Nie oznacza to, że oryginalny Poirot nie miał w sobie luzu. Wręcz przeciwnie, Agatha Christie poświęca w swojej książce cały rozdział na opisanie luźnej postawy detektywa w rozdziale „Poirot Sits Back and Thinks”.