Bardziej od samego faktu, że Kształt wody, Guillermo del Toro wygrało Oskarową galę, zdumiało
mnie właśnie, to ogromne zaskoczenie jakie tej sytuacji towarzyszyło.
Europejczycy najwyraźniej zapomnieli, że Oskary to nagroda Amerykańskiej
Akademii Filmowej i że kryteria oraz warunki poznaniowe towarzyszące temu
zdarzeniu, są zupełnie inne od tych jakimi możemy kierować się w Starym
Świecie. Del Toro podarował Akademii twór niemalże idealnie sprofilowany i
dostosowany do jej wymagań- nawet jeśli według niektórych są one pozakulisowo
dyktowane politycznymi pobudkami. W tym wypadku to raczej pomost polityczny,
niżeli konkretne zarzuty.
Kształt wody, to
połączenie zimnowojennego, klasycznego horroru o potworze(konkretnie: Potwór z Czarnej Laguny, Jack’a Arnolda
z 1954 roku) z bajką w stylu
Disneyowskim(Piękna i Bestia), oraz
moralnym zapleczem rodem z filmów o ucisku mniejszości rasowych i seksualnych(wybierzcie
sobie). Jeśli miałoby być tego więcej, to należałoby tylko żałować, że główne
postaci nie są żydami. Coś tu źle sformułowałem? Wybaczcie, nie chciałem
skrzywdzić nikogo wrażliwego na szaleństwo ogarniające świat.
Na szczęście Del Toro
obył się w swoim najnowszym obrazie bez zbędnej przesady i nawet jeżeli uderzał
w mocne tony, to tylko po to aby zwrócić
uwagę komisji Oskarowej- samych widzów przy tym oszczędził, darując nam dzieło
ze wszech miar estetyczne, ciekawe i koniec końców nietuzinkowe(w latach 60,
dobrym okazał się „ten” inny/ruski), takie o którym jesteśmy w stanie
stwierdzić, że choć szyte pod Oskara, może przypasować każdemu.
Przede wszystkim oglądamy niemal klasyczny romans,
umieszczony w latach 60., ze wszystkimi ich(tychże) wadami i zaletami włącznie:
walka o prawa człowieka; szalejący rasizm i ksenofobia; zimnowojenne strachy na
lachy, oraz cała ta wiekopomna zabawa w tajne laboratoria i szpiegowskie
gadżety; na przedmieściu tego wszystkiego zmieściły się jeszcze obrazki z życia
rodziny realizującej plastikowy Amerykański Sen.
Gdzieś w tym całym
bałaganie orientują się dwa samotne serca, wyrzutków, innych od reszty świata,
które łączy zwierzęcy magnetyzm zainicjowany jak zawsze przychylnym zrządzeniem
losu. Wspólne kolacje, wspólne miejsce „pracy”, zagęszczająca się atmosfera i wreszcie
przełamywanie kolejnych barier, oraz przeszkód na swojej drodze. I wszystko
byłoby całkiem klasycznie, gdyby nie fakt, że Eliza(Sally Hawkins) jest niema,
a jej nowy chłopak to człekokształtny stwór(Doug Jones), którego rząd
przetrzymuje w tajnym laboratorium i pieszczotliwie nazywa „Zasobem”(The Asset).
Cóż, nikt nie mówił, że dobry romans musi być usłany różami, prawda? Tak chyba
nawet jest lepiej. Dzięki temu zachowujemy pikantność, egzotyczność i…
seksizm(?), jak to strasznie przemawia: teraz, wtedy i… zawsze(bo wszyscy to
lubimy, ale nikt się do tego nie przyznaje).
Na
reżysera posypały się głosy krytyki oskarżające go o propagowanie dziwacznych
związków. Ciekawe czemu nekrofilia w filmach o wampirach, lub
dendrofilia(patrz: gra aktorska) w filmach o Grey’u, nikogo nie odrzucała do
tej pory? Niektórzy stwierdzili nawet dość jawnie, że to po prostu zoofilia(hic!).
To zbyt dosłowne i
absurdalne jak dla mnie, ale oczywiście każdy ma prawo wyrażania sądów na tyle
naiwnych jak chce. Powodów dla którego Guillermo del Toro stworzył tak
niecodzienną parę należy się doszukiwać zupełnie gdzie indziej. Po pierwsze
reżyser od dawna chciał nakręcić własną wersję Pięknej i Bestii, o czym niejednokrotnie mówił. Po drugie jego
czerpanie ze wzorców mitologicznych czy fantastycznych, gdzie związki ludzi i
zwierząt nie są niczym dziwnym wydaje się powtarzalne i naturalne. Nikogo
przecież nie dziwią starożytni bogowie często przyjmujący postać zwierzęcia aby
zwieść w ten sposób naiwne panny. Wreszcie argument, który uderza najsilniej:
ten obraz jak się domyślacie ma mówić o inności i wprowadzenie tutaj związku
kobiety z potworem(?) doskonale to podejście ilustruje. Jeśli do tego dodamy
fantazyjną wizualną ekstrawagancję całego obrazu, to otrzymujemy zaiste dzieło
wybijające się ponad inne. Z całą pewnością nie jest to kolejny niskobudżetowy
pastisz science-ficktion. Ten film, jak i związek w nim ukazany ma wdzięk i formalne
ambicje do bycia czymś więcej niż tylko kolejną opowieścią o miłości.
Lata 60-te nie były
kolorowe(nie, to nie żarcik polityczny, więc nie szykujcie na mnie wideł):
jeśli ludzie nie potrafili zaakceptować kogoś o innej orientacji seksualnej czy
o innym kolorze skóry, to jak mieliby zaakceptować „coś” co tak bardzo nas
przypomina, ale nie jest nawet z naszego gatunku- to niemożliwe. Taką właśnie postawę
oddaje w filmie agent Strickland(Michael Shannon), który mianowany został na
główne nemezis Zasobu. Realizuje on wizję „wzorowego” obywatela: mieszka w
podmiejskim kompleksie idealnie identycznych domków, uprawia beznamiętny seks z
żoną, kupuje Cadillaca dla podkreślenia swojej pozycji społecznej, a gdy to nie
wystarcza terroryzuje pracowników laboratorium, których ma pilnować(jak i wspomniany
Zasób) elektrycznym pastuchem. Richard Strickland jest doskonale prawdopodobnym
złoczyńcą tamtych czasów, w jego najbardziej diabolicznej, ogólnoamerykańskiej
postaci.
Problem(tamtych
i naszych czasów- co łączy w przekazie film Del Toro) w tym, że Zasób, nad
którym tak ulubował się znęcać rząd i jego kat, jest niczym schwytane, dzikie
zwierzę: jest niewinny, zdany na łaskę bezwzględnych oprawców- nas, ludzi. Z
których najbardziej ludzka okazuje się ta „inna” warstwa społeczeństwa, którą
tak lubimy gardzić: szara, żadna, niema Eliza, jej czarnoskóra koleżanka z
pracy, Zelda(Octavia Spencer), oraz homoseksualny artysta Giles(Richard
Spencer). Ludzie marginesu społecznego, którzy niczym Jesse(Uwolnić Orkę 1993), próbują ratować
życie innej istoty, która podobnie jak oni potrafi czuć, rozumieć i odwzajemnić
darowaną jej miłość.
W
Kształcie wody, sceny z podobnych
filmów(poznanie: E.T.) narzucają się
same przez się. Między innymi dlatego- i dla wątków, które opisałem wcześniej-
film jest na wskroś Amerykański i klasyfikuje się do głównej nagrody. Jeśli
dodamy do tego cudowną grę aktorską panny Hawkins, która w filmie dźwiękowym
odgrywa niemą rolę, z nonszalancją i wdziękiem samego Chaplina, to otrzymujemy
dzieło nie tylko bardzo dobre estetycznie, ale nawet poetycznie. Jedyną sceną,
która była źle namalowana moim zdaniem w tym misternie stworzonym obrazie jest
ta śmieszna wręcz operetka(haha) gdzie Eliza produkuje się w świetlistym
musicalu wyrażając swoje uczucia do Potwora. Scena ta, jest absurdalna, wydarta
rodem z musicali Vincente Minelli’ego(niczym z komiksowej prozy Will’a Eisnera),
tych w których kamera nigdy nie chciała, lub nie mogła się zatrzymać. Przesada
i gruba praca pod Oskarową publiczkę, która była absolutnie zbędna niczym
ostatnie sceny 10 Cloverfield Lane.
Pomimo
tego wszystkiego Pan Del Toro serwuje nam mocne, dobrze dograne intelektualnie
i emocjonalnie podparte kino, które zatrzymuje się w głównym nurcie(main
stream). Źli stają się dobrymi(inni i Rosjanie: patrz epoka), a miłość… miłość
zwycięża wszystko. Bo czy może być inaczej? Bo czy w coś innego, nawet przy
naszym pędzie życia i chorym pragmatyzmie, chcielibyśmy wierzyć? Koniec końców
niewiele nas różni, nawet to w jaki sposób i jakim powietrzem oddychamy.
Moja ocena: 5/6