Dla
wszystkich fanów Mission: Impossible niestety
nie będę miał dobrych wieści. Seria upada! Może nie z wielkim hukiem, bo akurat
najnowsza odsłona przygód agentów IMF daje się oglądać z niekrytą
przyjemnością, to jednak coś tu jest nie tak. Rogue Nation, okazuje się bowiem być wydmuszką, której brak polotu
poprzedniczek(pomijając w tym korowodzie może wyłącznie trzecią część, której
nie dało się już bardziej spartolić). Po seansie byłem co prawda
usatysfakcjonowany, bawiłem się na tym filmie nieźle, ale szybko przyszło mi na
myśl, że bawiłbym się jeszcze lepiej gdybym mógł wyłączyć myślenie, lub chociaż
obejrzeć ten film będąc o jakieś dwadzieścia lat młodszym. Może wówczas dałbym
się bardziej nabrać na absurdy jakie widziałem na ekranie, a które dorosłemu człowiekowi
zwyczajnie odbiorą radość z oglądania filmu. Tak więc, już na wstępie, muszę
zaznaczyć, że Mission: Impossible – Rogue
Nation, to atrakcyjna i miła oku wydmuszka kina szpiegowskiego, którego
tutaj zabrakło i to na boleśnie dużą jak dla tak znamiennej serii skalę.
Tym
co najbardziej przykuwa uwagę są heroiczne wręcz popisy Cruise’a, które
zasługują na wielkie brawa. Nie da się ukryć. Po raz kolejny złote dziecko
Hollywoodu nie zawiodło publiczności i pokazało, że nie da się go łatwo
zastąpić ani przez podstawionych kaskaderów, ani tym bardziej przez tak bardzo
gaszone ostatnimi czasy CGI. To bez wątpienia mocna strona filmu, która
sprawia, że widzowi skacze adrenalina, a samemu obrazowi oglądalność i to w najlepszym
tego słowa znaczeniu. Opiewają to wszyscy krytycy i recenzenci robiąc z tego
faktu niebywałe halo. Halo! Cruise zawsze wolał sam wykonywać popisy
kaskaderskie niczym Jackie, więc czym się tutaj podniecać? Normalka, chciałoby
się powiedzieć. Wielka szkoda, że ta największa zaleta najnowszej odsłony Mission: Impossible wydaje się być jedyną
zaletą po bliższym przyjrzeniu się faktom.
Nie
zabrakło w filmie standardowych elementów, które zapoczątkowała pierwsza, a na
dobre wpisała w serię druga część Mission:
Impossible. Te charakterystyczne, powtórzone elementy grają naturalnie na
korzyść filmu. Szczegół, który obciążą tę część, to sposób w jaki te elementy
zostały uchwycone w najnowszej przygodzie Ethana Hunta. Mamy więc: wartką i
dobrze prowadzoną (zarówno z uwagi na fabułę jak pracę kamer) akcję obfitującą
w wybuchy i popisy kaskaderskie – naprawdę przyjemnie się na to patrzy;
rozładowujący, znikome niestety, napięcie humor sytuacyjny; czarującego Toma
Cruise’a w towarzystwie przygłupich kumpli i pięknej dziewczyny; wielkiego
złego, który niestety w tej części zupełnie moim zdaniem traci na atencji widza
w miarę oglądania filmu – gość jest po prostu śmieszny i wygląda jak
przerysowana wersja schwartz charakterów z komedii; no i oczywiście sekwencję
rozpracowywania tytułowej „niewykonalnej misji”. Nie wiedzieć czemu, ale akurat
na te sceny zawszę daję się nabrać. Poza tym po raz kolejny planowanie i
omawianie jak ciężko jest się gdzieś dostać i ile przy tym trzeba obejść
zabezpieczeń sprawia frajdę porównywalną do oglądania najnowszych odcinków Myth Busters(piszę to bez zbędnej ironii,
poważnie).
O
postaciach nawet nie chcę się rozpisywać, bo są okrutnie jałowe, a poza Cruisem
nikt się tam niczym nie wyróżnia. Tom starał się chociaż reanimować film swoimi
popisami, polot reszty można zrównać grą aktorską i wpisaną w film rolą do
stołków kuchennych. Najgorsze, że to nawet nie wina aktorów, tylko tego jak ich
postaci muszą się zachowywać w filmie. Scenariusz, ziemia, powietrze,
hemoglobina? Przyczyn może być wiele. Przyjemnie ogląda się Rebecce
Ferguson(Ilsa) czy Ving’a Rhamesa(weteran M:I
już od pierwszej części grający Luthera), ale cała reszta stanowi tło, które z
pewnością nie zapadnie nikomu na dłużej w pamięć.
Podsumowując
tę część mojego wywodu, przedstawia się to tak, że widzimy pięknie pomalowaną
wedle wcześniejszego wzorca skorupkę, która jednak w środku jest całkowicie
pusta. Nie wiem czy starania twórców rozbiły się o chęć zarobienia na
najmłodszych i dlatego film jest komicznie pacyfistyczny, czy może poszło o
potrzebę podtrzymania gatunku(filmowego rzecz jasna, bo nie da się ukryć, że Mission: Impossible, to jednak ikona; szargana
od kilku ładnych lat, ale jednak), ale otrzymujemy właśnie to: wydmuszkę. Miało
być pięknie, wyszło przeciętnie i do bólu naiwnie.
W
jednej ze scen Ethan mówi: Nie od razu
Rzym zburzono. To powiedzenie wydało mi się o tyle zabawne, o ile odniosłem
je raczej do tego co oglądałem niżeli do tego co mieli zamiar zrobić
bohaterowie filmu. I choć nie jest to najgorsza część Mission: Impossible(za taką uważam część trzecią), a może nawet
chętnie obejrzałbym ją ponownie gdy będę miał okazję, to na pewno nie jest to już
ten sam poziom, który prezentowały sobą kinowe, pierwsza czy druga część
przygód agenta IMF. Mocno irytująca staje się swoista, naiwna wręcz, „nieśmiertelność”
bohaterów. Ethan Hunt zmienia się pomału z super agenta w super bohatera, któremu
żaden typ obrażeń nie straszny i którego w żaden sposób nie można powstrzymać. Nie
ima się go grawitacja ani ograniczenia, które zabiłyby nawet Jamesa Bonda. Jeśli
już chcemy zbudować, bądź podtrzymać legendę, to proszę, róbmy to tak aby
dorosły widz również mógł choć na chwilę w to uwierzyć i wstrzymać oddech. Do
tego dochodzi nieznośna wręcz przewidywalność, która jest chyba najsłabszą,
najbardziej rozczarowującą stroną filmu. Postaci wychodzą obronną ręką z każdej
opresji, a czarny charakter, który pretenduje do wielkiej roli, zdaje się być
nie lepszy w swoich knowaniach od pospolitego przestępcy, zdolnego co najwyżej
ukraść niepostrzeżenie cukierka w supermarkecie. Przez dziwaczne rozwiązania,
które wydały się po czasie wręcz kumulować w Rogue Nation, obraz częściej przyprawiał mnie o wybuch śmiechu, lub
rozczarowujące westchnienie, niż nerwowe oczekiwanie na koniec którejkolwiek akcji.
Po kilku takich wpadkach nie odczuwałem już żadnego napięcia, po prostu wiedziałem,
że cokolwiek nie wymyślą i tak musi im się udać, choćby nie wiem jak
niesamowity zwrot akcji nagle nastąpił. Niestety, jeden aktor i jego starania
nie pociągną całego filmu. Nawet jeśli jest to taki słodziak jak Tom Cruise.
I tak oto Mission stał się całkowicie i w
najgorszy możliwy sposób Possible.
Ocena: 3/6