Zupełnie Nowy Testament, Jaco Van
Dormaela i Thomasa Gunziga, to gratka dla wszystkich którzy chcieliby odpocząć
od sztampowych, mainstreamowych produkcji i zanurzyć się w nieco bardziej
wymagające, aczkolwiek przystępne i rozwojowe kino. Będzie to również doskonała
rozrywka dla każdego kto zachowuje zdrowy dystans do spraw związanych z religią
oraz stanem ducha w jakim aktualnie znajduje się ludzki gatunek. Komediodramat[1] koprodukcji Belgów,
Francuzów i Luksemburczyków odnosi się bowiem do każdego z nas, pomimo, że
operuje dość skrajnymi przykładami w jakich widz może siebie dostrzec.
Pierwsze
skrzypce gra tutaj mała Ea(Pili Groyne), córka Boga(Benoit Poelvoorde), który
okazuje się być zgorzkniałym, okrutnym dziadem. Jego najlepsza rozrywka to
znęcanie się nad swoją rodziną i całą ludzkością. Ea i jej matka(Yolande
Moreau) nie mogą opuszczać mieszkania, a wejście do gabinetu ojca, skąd kieruje
losami naszej małej planety jest surowo zakazane. W telewizji mogą one oglądać
jedynie sport, a i tu pojawiają się kluczowe różnice, gdyż matka Ei wolałaby
baseball, a jej ojciec hokej. Pewnego dnia, po zakradnięciu się do gabinetu
Boga, Ea wreszcie odkrywa prawdziwą naturę swojego ojca i decyduje się w ślad
za starszym bratem, JC(David Murgia) uciec z domu. Sprytna Ea postanawia
również zebrać własnych apostołów, a żeby lepiej utrzeć ojcu nosa miesza mu w
komputerze ujawniając daty zgonów każdego człowieka na świecie, zaś liczbę
apostołów postanawia zwiększyć do 18[2](jak w drużynie
baseball’owej, której nie znosi Bóg). Od tej chwili nic już nie będzie takie
samo, a świat ogarnie prawdziwe szaleństwo, w którym rezolutna Ea będzie
musiała odnaleźć zarówno swoich nowych apostołów, ale i samą siebie.
Ci apostołowie
to przypadkowe osoby, których dane Ea znajduje pospiesznie w gabinecie Boga. W
ten sposób kolekcjonuje ona drużynę sześciu różnych od siebie osób oraz skrybę,
który będzie miał za zadanie spisać Zupełnie Nowy Testament. Pierwszą osobą,
którą spotyka Ea jest bezdomny, z którego dziewczynka czyni skrybę. Nic sobie
nie robi z tego, że poczciwy Victor(Marco Lorenzini) jest dyslektykiem i co
rusz będzie pytał jak pisze się poszczególne wyrazy. Skoro JC mógł dać szansę
„bandzie otumanionych hipisów[3]”, to czemu ona nie miałaby
spróbować dać szansy jakiemuś dziwakowi? Victor nie ma być jednak apostołem,
ale jego rola prócz skryby sprowadza się również do swoistego rodzaju
przewodnika Ei po świecie ludzi. Wydaje się on również najczystszą po Ei
postacią ukazaną w filmie. Nie wie kiedy umrze, a jego potrzeby są minimalne.
Nawet gdy okazuje się, że był w więzieniu, Ea tłumaczy nam, że było to
niesłuszne oskarżenie, a wyrok odcisnął na biedaku tak wielkie piętno, że w
obawie przed zamknięciem w celi musi on spać pod gołym niebem. Kolejną osobą
mającą pomóc Ei w spełnieniu jej boskiego planu zostaje Aurelia(Laura
Verlinden). Okaleczona piękność, która przez swoją urodę, paradoksalnie skazana
jest na ostracyzm społeczny i miłosne odrzucenie. Niczym Maria Magdalena w
osobie Jezusa, Aurelia odnajdzie w Ei ukojenie i drogę ku lepszemu życiu.
Drugim apostołem zostaje klasyczny, zarobiony przedstawiciel klasy średniej,
Jean-Claude(Didier De Neck), który po otrzymaniu wiadomości z datą swojej
śmierci, postanawia rzucić wszystko w diabły i zacząć wreszcie żyć. Ten
wiecznie nieobecny apostoł jest bardzo ważny dla przesłania całości obrazu:
jego postać przypomina widzowi o kontraście jaki zachodzi między naturą a
kulturą, człowiekiem a światem w jakim przyszło mu egzystować. Ukazuje również
jak pięknie można żyć, gdy tylko odrzuci się doczesne potrzeby, za którymi
ludzie giną bez pamięci i zatracają samych siebie.
Jak na razie wydaje się dość
normalnie i przewidywalnie prawda? W tym filmie nie można się jednak dać zwieźć
pozorom. Nie jest on tak nudny jakby się mogło do tej pory z mojego opisu
wydawać. Jest rewelacyjnie przewrotny i potrafi zaskoczyć mocnymi, pięknie
skomponowanymi scenami, oraz niezwykłymi postaciami za których powierzchownością
zawsze kryje się coś więcej.
I tak oto kolejnymi apostołami
zostają Marc(Serge Lariviere), maniak seksualny; Martine(Catherine Deneuve),
żona bogatego biznesmana, który jednak po tym gdy dowiedział się, że będzie żył
o wiele dłużej, odwrócił się od niej; Francois(Francois Damiens), morderca,
były pracownik firmy ubezpieczeniowej; i na końcu Willy(Romain Gelin), chłopiec
który postanowił zostać dziewczynką.
Nie chcę tutaj rozpisywać się
dokładnie na temat wszystkich kluczowych postaci żeby nie psuć nikomu zabawy z
oglądania filmu, nie da się jednak nie zauważyć, że pomimo różnic jakie ich
dzielą, wszystkim w życiu wyraźnie brakuje miłości. Są to prości ludzie, którzy
niszczeni przez wymyślne Boże procedury staczają się, upadają i… raczej rzadko
podnoszą, lub choćby próbują cokolwiek w swoim życiu naprawić. Błądzą w
ciemności ogarnięci swoją przytłaczającą, zmarniałą egzystencją. Do czasu
pojawienia się Ei i jej planu zmiany świata na lepsze. Bez Boga i jego tyranii.
Możecie sobie jednak wyobrazić, że taka mieszanka charakterów i historii
owocuje naturalnie w sporo zabawnych scen i masę niosących dodatkowe przesłanie
dialogów. Jakby tego było mało Bóg nie poddaje się łatwo i stara się odnaleźć
swoją niesforną córkę żeby przywrócić światu swój własny porządek.
Zupełnie Nowy Testament, to film do
którego trzeba podejść, jak już pisałem, z duża dozą dystansu. Poruszane są tu
kwestie inności, wykluczenia środowiskowego, religii oraz odwiecznych praw rządzących
ludźmi i ich światem. Można by założyć, że w ujęciu jakie proponują nam Van
Dormael i Gunzig dopatrzymy się również fundamentalnego pytania o, to co było
pierwsze, jajko czy kura? Tutaj jednak pytanie owo kierunkujemy na wiarę i
istnienie Boga. Czy to on stworzył nas, czy my jego? Nie jest to jednak film
religijny ani nawet mający eksponować Boga i jego rodzinę jako swoich głównych
bohaterów. Bohaterami pierwszoplanowymi są tutaj ludzie i ich losy. To w jaki
sposób reagują na problemy mniejsze i większe. W oczywisty sposób nasuwają się
przemyślenia o tym kim jesteśmy i dokąd zmierzamy? Całość jest jednak podana w
bardzo przyjemnej formie, która swoją rozrzutnością bije zarówno w proste kino
atrakcji, jak poetyczne kino awangardowe. Film urzeka zarówno lekkością, jak i
kunsztem zmontowania niektórych scen, takich jak scena pogrzebu czy koncert na
dzikie ptaki w wykonaniu Jean-Claude’a. Wszystko okraszone muzyką klasyczną(Schubert,
Handel, Rameau, Purcell) z domieszką lekkich kawałków popularnych w wykonaniu np.
Charlesa Treneta.
To bardzo ciekawy i jak sądzę
wartościowy film, godny obejrzenia na dobry początek 2016 roku. Potrafi z
łatwością wzruszyć, jak i oburzyć widza, ale przede wszystkim rozbawić i dać do
myślenia. Jeśli jeszcze zdążycie wybrać się do kina, to nie wahajcie się ani
chwili.
Ocena: 4/6
[1]
W naszym kraju uznano ten film za komedię, ale to absolutnie nietrafiona
klasyfikacja.
[2]
Na obrazie Ostatnia Wieczerza
Leonarda da Vinci, widnieje 12 apostołów. W miarę jak Ea znajduje kolejnych
swoich wyznawców, systematycznie pojawiają się oni na legendarnym płótnie. Jak
stwierdza w filmie sam JC: Gruby numer dla starego!
[3]
Tak o apostołach swojego syna wypowiada się Bóg, który całą misję JC traktuje
jako chorą rewoltę przeciwko sobie samemu.
To był naprawdę fajny film! :-)
OdpowiedzUsuńZgadzam się :-)
UsuńByłam na tym filmie w kinie z chłoapkiem i czesto wlasnie mialam grymas na twarzy ,bo dziwny obrót scen był ,ale bardzo dawało do myślenia :) Ale polecam film !
OdpowiedzUsuńTen humor potrafi być dziwaczny dla Polskiego odbiorcy, a może nawet i nieco obrazoburczy dla kogoś kto poważniej podchodziłby do kwestii związanych z religią, w tym szaleństwie jest jednak metoda. Coś przewrotnego co pozwala zarówno się pośmiać jak i zadumać. Przede wszystkim jednak pomaga nabrać zdrowego dystansu :-) Dziękuję za wpis :-)
Usuń