25 maja 1977 roku to data znamienna
dla całej historii kinematografii, i to nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale
jak sądzę na całym Świecie(choć może w nieco większym odstępie czasu). Oto
bowiem w środę poprzedzającą święto Memorial, w Amerykańskich kinach zagościł
film Star Wars[1].
Od tamtej pamiętnej premiery wszystko miało ulec zmianie. Nie będę się jednak
rozpisywał o praźródłach kultowej sagi[2],
ani o jej pierwotnym twórcy, cudownym dziecku Hollywood’u, które zmieniło
oblicze kinematografii swoich czasów i pomogło w dużej mierze stanąć Fabryce
Snów na nogi[3].
Pewne jest, że ludzie na wspomnianej premierze byli niewątpliwie świadkami
pewnego rodzaju kinematograficznego cudu, przewrotu, rewolucji w postrzeganiu
kina, lub jak ktokolwiek by tego nie nazwał po prostu czegoś jedynego w swoim
rodzaju. Gdy później okazało się, że można to powtórzyć, rozwinąć i stworzyć z
pojedynczego filmu całe uniwersum, o którym on opowiada świat oszalał. Pierwsza
fala tego szaleństwa swoją kulminację osiągnęła w sześć lat po premierze
czwartego epizodu, gdy w kinach ukazał się, mający kończyć całą historię epizod
szósty Return of the Jedi. Do tego
czasu Star Wars zyskało sobie tak
ogromną liczbę fanów, że nawet w kilka lat po premierze ostatniej jakby się
mogło wydawać części, popularność fascynującego uniwersum nie malała. Przechodziła
ona na kolejne pokolenia fanów, którzy zaczynali zachodzić w głowę czy dane im
będzie powrócić jeszcze do ukochanej galaktyki. I to nie tylko w książkach czy
komiksach, ale w filmach[4].
Niezliczone tworzone przez fanów filmiki nie dawały rzecz jasna tego samego
efektu, jaki Star Wars nadała ręka
ich twórcy[5].
Wreszcie w roku 1997 LucasArts w celu uczczenia dwudziestolecia kultowej już
wtedy trylogii wydało jej usprawnioną wizualnie edycję. Kina znów zatrzęsły się
w posadach ponieważ rzesze fanów powiększyły się kilkukrotnie od roku 1977, a
po premierach w 1997 miały zostać wzmocnione o nowe pokolenia miłośników
odległej galaktyki – w tym choćby mój rocznik[6]. W
niedługim okresie czasu rozeszło się, że Lucas planuje wielki powrót do swojej
kosmicznej sagi, którą uzupełni o brakujące trzy epizody. Reżyser dotrzymał
słowa, a plotki okazały się prawdą i tak oto w 1999 świat Star Wars wybuchnął na nowo z pełną mocą. Gry, komiksy, książki i
cała otoczka Star Wars były na nowo
dostępne na wyciągnięcie ręki, a co najważniejsze wraz z nową trylogią
powróciły wszystkie elementy dawnego uroku Star
Wars, zarówno pod względem estetycznym jak i marketingowym. Nie było to
może to samo szaleństwo co po 1977, ale z pewnością wróciło życie w odległe
zakątki galaktyki dając fanom możliwość ponownego przeżycia cudownej przygody.
I nawet pomimo tego, że ostatni epizod „nowej trylogii” (jak przyjęło się mówić
o częściach I-III), w dużej mierze zawiódł, to wierni fani nie odeszli od tego
uniwersum i czekali…
Wreszcie po długich szesnastu latach
(licząc od premiery The Phantom Menace)
doczekaliśmy się kolejnej części kosmicznej sagi. I to wszystko po szokującej
informacji od samego Lucasa, który złożył już poniekąd broń i oddał swoje magiczne
imperium w ręce Disneya.
The Force Awakens, było
wyczekiwane przez widzów i fanów jak mało która premiera 2015 roku. Już na
wstępie podkreślę, że ogromne nadzieje jakie były pokładane w tej nowej
odsłonie Star Wars nie zawiodły, a
obawy, które mieliśmy chyba wszyscy, zniknęły po premierze równie szybko jak
flota Imperium po bitwie nad Endorem. J. J. Abrams uniósł ciężar jaki spoczął
na jego barkach. Dzięki jego energicznemu stylowi kręcenia filmów, oraz
nawykowi stwarzania ich według swojej wizji de novo[7](Star Trek; Mission Impossible) również Star
Wars po wielu latach mogły ponownie nabrać rumieńców i stać się
interesujące dla widzów. Nowe Star Wars to
zupełnie świeża idea, stylizacja, można by powiedzieć, że to nowa jakość[8],
której dał nam posmakować Abrams. Mam nadzieję, że to tylko próbka, a nie
szczyt jego możliwości, lub kogokolwiek, kto zasiądzie na miejscu reżysera przy
kolejnych epizodach.
Niektórych
odrzuca fakt, że Disney zdecydował się zerwać z wcześniejszymi chronologiami i
ustaleniami i budować uniwersum Star Wars
zupełnie inaczej niż przewidywaliśmy po lekturach książek czy encyklopedii
i podręczników[9].
Uważam, że dzięki temu uniwersum może rozwinąć się na nowo, nie tylko dla
weteranów odległej galaktyki, ale przede wszystkim dla nowych poszukiwaczy kosmicznych
przygód. Jest to naturalnie pewnego rodzaju policzek dla wszystkich, którzy
zainwestowali ogromne fortuny we wszechświat Star Wars, jednak należy go przyjąć ze spokojem Jedi i poczekać na
rozwój wypadków.
Pomimo
nowej jakości jaką wprowadza Abrams znajdziemy naturalnie w epizodzie siódmym
nawiązania, jak i rozwinięcia niektórych elementów z wcześniejszych części. Także
o spójność całości nikt nie musi się martwić ponieważ zostało to połączone logicznie
i w sposób w miarę płynny. Jedyne czego można się przyczepić w tej mierze jest
wprowadzanie tych klasycznych elementów do nowego układu. Sokół Millenium, Han,
Chewie i wiele innych mniejszych wątków i postaci zostaje w The Force Awakens wprowadzonych nieco na
zasadzie deus ex machina. Rozumiem, że wiąże się to z tempem narzuconym na
naszą filmową opowieść, ale przez to nie wyszło tak jakby tego oczekiwali
twórcy – moim zdaniem. Zamiast zaskoczenia rodziło się we mnie raczej nieco
zawiedzione przeczucie, że zrobiono to w dużej mierze na siłę.
To
co mógł zauważyć każdy fan, to fakt, że epizod siódmy jest w ogromnej mierze
wzorowany na epizodzie czwartym. W istocie plenery, akcje, postaci i ich
wprowadzanie w odpowiednim czasie filmu, pojedynki, a nawet główna linia
fabularna na której opiera się oś całości jest ogromną kalką New Hope. Generalnie The Force Awakens to dobrze wykonana
kopia klasycznych Star Wars, podkreślam
jednak – dobrze wykonana, bo w końcu jeśli już kogoś naśladować, to tylko najlepszych
prawda? Abrams napompował galaktykę energią jakiej jej wcześniej brakowało.
Zrobił to jednak nie bezmyślnie, ale z wyczuciem i ostrożnością jakiej
brakowało już samemu Lucasowi przy kręceniu drugiego i trzeciego epizodu.
Część
siódma w dodatku fenomenalnie przewraca o 180°
pewne bardzo dobrze znane sceny z klasycznej trylogii[10]. Te
proste zabiegi powodują bardzo przyjemne urozmaicenie – banalne, fakt, ale nie
głupie, jak pospolite kalkowanie cudzych pomysłów.
Nieco zaskoczyła mnie warstwa
muzyczna. John Williams w tym wypadku stworzył muzykę o wiele spokojniejszą,
cichszą zdawałoby się i mniej ilustrującą niż zazwyczaj[11].
Nie mam tego za złe, ale na pewno było to zaskoczenie. W ścieżce dźwiękowej The Force Awakens pojawiają się silne,
klasyczne motywy, jak i zupełnie nowe brzmienia. Nie ma jednak w niej żadnego elementu,
który by silnie zapadał w pamięć jak wcześniejszy Imperial March czy choćby Victory
Celebration. Sprowadzam to jednak
do faktu, że to dopiero pierwszy epizod nowej trylogii i musi się zwyczajnie
rozkręcić[12].
Dobór aktorów (poza tymi już
doskonale nam znanymi rzecz jasna) był dość trafny, choć miałem nieodparte wrażenie,
że nieco przegina się z ich brakiem doświadczenia i młodzieńczą naiwnością. W
dodatku ich zachowania często były bardzo radykalnie skontrastowane. Czasem
wydawało mi się, że postaci zachowują się przez chwile jak dzieci we mgle, by w
następnej scenie podejść do problemu jak prawdziwi profesjonaliści. Coś w tej
układance zwyczajnie bije w oczy. I tak dla przykładu rozbudzanie się mocy w
Rey(Daisy Ridley) w wielu momentach wyglądało znów jak działanie spod znaku
deus ex machina. Kylo Ren(Adam Driver) zachowywał się jak rozwydrzony bachor, a
co najlepsze miał problemy w walce na miecze z Finn’em(John Boyega), który w
siódmej części wydaje się pełnić rolę kultowego już i obśmianego ze wszech miar
Jar Jar Binksa – nie, nie martwcie się Jar Jar nie pojawia się w tej części i
nie jest lordem sithów J. Można to wszystko tłumaczyć młodym
wiekiem wszystkich nowych głównych bohaterów, pamiętajmy jednak, że Luke też
kiedyś zaczynał i w cale nie musiał z siebie robić głupka[13].
Wszystko to sprowadza się jednak do faktu, że nie mogę się doczekać kiedy ci
bohaterowie nieco wydorośleją i stoczą prawdziwą walkę, a żywię ogromną
nadzieję, że tak właśnie będzie.
Star
Wars The Force Awakens to jak już pisałem nowa jakość, w której dość
zręcznie przemycono wiele klasycznych elementów, pielęgnując je i rozwijając;
pozwalając im na nowo ożyć dla wszystkich fanów uniwersum Lucasa. Ten film to
nowa nadzieja dla wszystkich, którzy chcieli wrócić do czasów swojego
dzieciństwa i nie ukrywam, że w tej recenzji obiektywny zwyczajnie być nie
mogę. Zawsze mawiam, że Star Wars, to
tylko Star Wars, albo aż Star Wars. Niektórzy filmoznawcy
twierdzą, że to tylko komercja, puste kino atrakcji, które ma za główny cel
oskubać widza i napompować kiesy twórców. Być może w pewniej mierze tak jest,
jednak nie wolno ulegać podobnym twierdzeniom ignorantów, którzy widocznie
zapomnieli jak wiele mocy kulturotwórczej przyniosło ze sobą uniwersum Star Wars. Poza tym nie można obarczać
twórców za ich sukces. Ludzie dobrowolnie chcieli tworzyć kolejne, własne
opowieści, nawet jeśli Star Wars działa
silnie uzależniająco. Pisali książki i kręcili krótkometrażowe filmy i
animacje. Dla wielu film stał się prawdziwym dekalogiem zachowań jak i galerią
ludzkich osobowości. To nie słowa fanatyka, ale uważnego obserwatora, który również
przez wiele lat był i jest nadal częścią tego wszystkiego. Nowego epizodu
czepiać się naturalnie będą niektórzy zatwardziali weterani starego porządku,
lub zwyczajnie hejterzy, moim zdaniem należy jednak poczekać bo The Force Awakens będzie można finalnie
ocenić dopiero po ukazaniu się kolejnego epizodu, a kto wie, czy nie dopiero
wówczas gdy zbierzemy już pełną nową trylogię? Na dzień dzisiejszy otrzymaliśmy
dzieło, które było warte oczekiwania i które wskrzesiło żywą dyskusję i
zainteresowanie Star Wars. Kolejnych
kilka lat w atmosferze domysłów, oczekiwania i kolekcjonowania nowinek rysuje
się bardzo malowniczo. I tak jak młodym bohaterom, którzy godnie zastępują
swoich wielkich poprzedników, tak Star
Wars The Force Awakens należy dać czas na udowodnienie pewnych pokładanych
w nim nadziei.
Ocena: 6/6
Na
zakończenie tego roku chciałbym Wam wszystkim bardzo serdecznie podziękować za
zaglądanie tutaj i czytanie moich recenzji. W nadchodzącym roku 2016 życzę Wam
wszystkim kochani, zdrowia, szczęścia i spełnienia postanowień noworocznych!
Szmpańskiej zabawy i niech moc będzie z Wami!
Recenzja ukazała się również w skróconej wersji na portalu Grabarz Polski
Recenzja ukazała się również w skróconej wersji na portalu Grabarz Polski
[1] Lucas
spodziewał się zysków rzędu 16 milionów dolarów, ale film przerósł jego
najśmielsze oczekiwania zarabiając już w osiem tygodni później sumę 54 milionów
dolarów, a po pierwszym okresie dystrybucji kinowej, bagatela 125 milionów
dolarów! Środę przed Memorial Day nazwano później Dniem George’a Lucasa.
[2] Jeśli
Chcecie lepiej poznać klasyczną trylogię i wszystkie jej techniczne oraz
realizatorskie niuanse, to gorąco polecam Wam książkę Olivera Denkera Gwiezdne Wojny. Jak powstawała kosmiczna
trylogia. To naprawdę bezcenne źródło wszelkich informacji z planu przed, w
trakcie oraz po zakończeniu zdjęć do każdego z klasycznych epizodów Star Wars.
[3] Lucas
nie był oczywiście jedynym, który przyczynił się do ukształtowania New
Hollywood. Należy pamiętać słowa Orsona Wellesa, który stwierdził, że Hollywood
lat siedemdziesiątych to „starsza znerwicowana dama, koniecznie potrzebująca
kogoś, kto by ją podtrzymywał”. Tym kimś mieli być młodzi reżyserzy, autorzy
scenariuszy filmowych i realizatorzy, szkoleni dla Hollywood w amerykańskich
akademiach filmowych. Drogę utorował im Easy
Rider Dennisa Hooppera. Grupa, którą później okrzyknięto mianem New
Hollywood, to przede wszystkim: Francis Ford Coppola (Deszczowi ludzie; Ojciec chrzestny), Paul Mazursky (Alicja w krainie czarów), Peter
Bogdanovich (Ostatni seans filmowy),
Bob Rafelson (Pięć łatwych kawałków),
Steven Spielberg (Sugarland Express),
Martin Scorsese (Mean Streets), John
Milius (The Wind and the Lion),
Terrence Malick (Badlands), Brian de
Palma (Phantom of the Paradise), John
Hancock (Bang the Drum Slowly),
Michael Richie (Smile), i wreszcie George
Lucas (American Graffiti).
Piszę o tym żeby silniej podkreślić zamieszanie jakie miało miejsce po premierze i przeliczeniu zysków z Gwiezdnych Wojen. Przemysł filmowy zaczął sobie zdawać sprawę, że na gadżetach i zabawkach również można zbić majątek, a co najważniejsze do lamusa odeszło przekonanie, że z filmem s-f nie można odnieść sukcesu. To było prawdziwe przewartościowanie systemowe w Hollywood.
Piszę o tym żeby silniej podkreślić zamieszanie jakie miało miejsce po premierze i przeliczeniu zysków z Gwiezdnych Wojen. Przemysł filmowy zaczął sobie zdawać sprawę, że na gadżetach i zabawkach również można zbić majątek, a co najważniejsze do lamusa odeszło przekonanie, że z filmem s-f nie można odnieść sukcesu. To było prawdziwe przewartościowanie systemowe w Hollywood.
[4]
Wychodziły naturalnie telewizyjne i kinowe serie z Ewokami, rewie na lodzie,
animacje i kreskówki etc., ale nie było to jednak to samo co pełnometrażowy
film skupiony na nowych przygodach ulubionych bohaterów, lub po prostu
rozwijający jakieś nowe tematy. Ukazywały się chronologie i opisy postaci,
statków, planet, które w znacznym stopniu przyczyniły się do ugruntowania wiedzy
i poszerzenia uniwersum Star Wars.
Wszyscy jednak czekali na kolejny film ze stajni LucasArts. Tym bardziej, że
trwał zagorzały wyścig między fanami Star
Wars a Star Trek. Każdy chciał
mieć swój film. Nowy film.
[5]
Fan-movies w dużej mierze były napędzane przez ukazujące się z dużą
częstotliwością gry komputerowe. Wprowadzały one na ekrany nowe postaci, lub
nadawały filmowe życie tym o których mowa była w niezliczonej ilości literatury
jaka ukazywała się pod marką Star Wars.
Polscy fani również nie marnowali czasu. Pamiętam różne krótkie filmy nakręcone
w klimatach Star Wars właśnie przez
naszych rodaków. Jedne śmieszne, inne poważne. To doskonały dowód na to jak
oryginalne filmy wpływały na ludzi – byli oni nie tylko biernymi widzami,
chcieli mieć swój jak największy udział w świecie, który pokochali.
[6] Może
gdybym jako pierwszy film obejrzał Star
Trek moje myślenie dzisiaj byłoby zupełnie inne? Może wówczas studiowałbym
nauki ścisłe, a nie humanistyczne? Kto wie? Jedno jest pewne, jako dziecko nie
miałem najmniejszych szans żeby obronić się przed magią Star Wars, ale w cale tego nie żałuję. Te filmy pomogły mi
ukształtować część siebie i za to je kocham. W cudowny sposób wpłynęły na
dzieciństwo nie tylko moje, ale również moich najbliższych przyjaciół. Po tylu
latach nadal udowadniają mi, że kino to istotnie forma magicznego wehikułu,
który może nas w mgnieniu oka zabrać w najlepsze dla nas chwile.
[7] Żeby nie
powtarzać tego co zostało już powiedziane, w dodatku nieco bardziej
profesjonalnie niż bym mógł to sam ująć, polecę Wam film, który mówi nieco o
tym w jaki sposób styl J. J. Abramsa mógł, i jak się okazało po premierze
wpłynął, na nowe Star Wars
https://www.youtube.com/watch?v=fsp6fTtsey4
https://www.youtube.com/watch?v=fsp6fTtsey4
[8] Do
tworzonego na nowo uniwersum Star Wars ma
co roku dochodzić jeden film, który będzie opowiadał o wydarzeniach i
postaciach z sagi. I tak oto mamy mieć możliwość śledzenia losów Dartha Vadera,
Hana Solo czy choćby ekipy Rogue Squadron. Nie biorę tego wszystkiego za
pewniak, bo wiem, że Disney może nas jeszcze zaskoczyć, ale skoro do tej pory
dali radę, to zyskali moje zaufanie w tej kwestii. Pozostaje tylko cierpliwie
czekać na nowe filmy, których tak bardzo nam wszystkim brakowało.
[9] Tym z
Was, którzy mają podobne obawy przypomnę pewien spór jaki toczył się między
Tolkienem i C. S. Lewisem. Otóż Tolkien(gorliwy katolik, mąż i ojciec) zdumiał
się ogromnie gdy dowiedział się, że jego kolega po fachu w swojej książce umieścił
na raz postaci pewnego Lwa, Czarownicy i Świętego Mikołaja, a na dodatek całą
swoją fantastyczną opowieść okrasił wątkami religijnymi. Tolkien nie mógł pojąć
jak można wypisywać podobne kalumnie i tak nadużywać wiary w Boga. Lewis odparł
mu krótko: przypuśćmy, że. Ta odpowiedź po latach staje się nie tylko
odpowiedzią na istnienie fantastyki, ale może być równie dobrą odpowiedzią na
istnienie Boga. Bo przecież wiara, to również pewien zbiór domysłów i
przypuszczalnych faktów, w które jeśli wierzymy, umacniają nas. Skoro Tolkien
nie miał po tym nic do powiedzenia(a przyjął to jako dobrą odpowiedź), to ja również
nie wątpię w podobne podejście do tematu. Przypuśćmy więc, że w odległej
galaktyce jest miejsce na nowe, swobodnie się rozwijające uniwersum, które
tchnie życie w jej skostniała strukturę i stanie się wartościową pożywką zarówno
dla weteranów Star Wars, jak i dla zupełnie
nowych zainteresowanych.
[10] Nie
mogę chwilowo napisać dokładnie o jakie sceny chodzi, bo wiem, że część z Was
jeszcze nie oglądała The Force Awakens i
nie chciałbym zepsuć Wam zabawy. Dodam jednak wpis o tych ekranowych fikołkach
pod koniec stycznia żeby nie zostać gołosłownym.
[11] Nikomu
chyba nie trzeba przedstawiać tak wybitnego kompozytora muzyki filmowej jak
Williams. W przypadku siódmej części Star
Wars, artysta zdecydował się jednak na nieco inne rozwiązania. Muzyka nie
jest już tak silnie podkreślona jak w pozostałych częściach. Jest mroczniejsza,
spokojniejsza i przede wszystkim bardzo cicha. W niektórych scenach niemal
niewykrywalna. Subtelnie prowadzi widza przez obraz, i nasyca go powodując
napięcie.
[12] To się
tyczy wielu elementów nowego filmu. Żywię nadzieję, że moje przeczucia są
prawidłowe i ta chwilowa stagnacja niektórych elementów, lub ich zbyt wolny
rozwój wynika wyłącznie z rozpędzania się fabuły i napięcia, jakie mają być
rozłożone na trzy, a nie jeden film.
[13] Humor w
części siódmej wraca do łask i znów nadaje rumieńców całości. Nie jest
przesadzony, a niektóre zachowania postaci cudownie balansują na krawędzi
śmiechu i powagi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz