10 Cloverfield Lane ma
szansę zostać jednym z najlepszych filmów tego roku. Robi piorunujące wrażenie,
i zaskakuje równie przyjemnie jak dwa lata temu udało się to Whiplash, a rok temu Ex Machina. Czemu o tym piszę? Te trzy
jakże różne filmy łączy świeżość w podejściu i niesamowita siła przebicia ich
twórców zarówno na poziomie obrazu jak i opowiedzianej historii. I nawet jeśli
wysiłki marketingowe Abramsa w roli producenta, które skłaniały nas do
myślenia, że mamy do czynienia z kolejną odsłoną słynnego Cloverfielda(2008)[1]
były nieco zbyt na pokaz, to pieniądze z reklamy na pewno się zwrócą, bo na ten
film opłacało się wydać każdego centa.
Reżyserski
debiut Dana Trachtenberga, okraszony fenomenalnym scenariuszem Matthew
Stueckena, Josha Campbella i Damiena Chazelle(jego wyróżniłbym najbardziej)
zrobi wrażenie zarówno na miłośnikach kina grozy, jak i na fanach dobrego
thrilleru czy wreszcie amatorach kina w którym prym wiedzie psychologia postaci
i napięcie jakie się między nimi wytwarza. Oglądając ten film ma się wrażenie,
że to kolejne rewelacyjnie zekranizowane opowiadanie[2]
Stephena Kinga. Chodzi mi oczywiście o oddziaływanie przestrzeni na bohaterów
dramatu, które zostało tutaj perfekcyjnie zespojone z ich charakterami. Mało
tego film idealnie wpisuje się w słynne powiedzenie mistrza suspensu, Alfreda
Hitchcocka, który mawiał że: film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi,
potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć. To porzekadło wzięli sobie chyba aż
nadto do serca twórcy 10 Cloverfield Lane,
ponieważ ich film to nieprzerwana fala wstrząsów opartych na emocjach,
podejrzeniach i tarciach między bohaterami. Nawet jeśli większość filmu dzieje
się w niewielkim schronie, a akcji jest tutaj niewiele, to podobnie jak we
wspomnianej Ex Machinie atmosfera
dzieła Trachtenberga zagęszcza się z minuty na minutę nie pozostawiając czasu na
nudę. Co prawda w połowie filmu następuje swojego rodzaju rozładowanie
napięcia, to jednak wciąż czujemy, że pod powierzchnią pozornie gładkiego jak
lustro jeziora czai się wir, który może nas w mgnieniu oka wciągnąć z powrotem
w otchłań szaleństwa. Takie chwilowe odprężenia, są bowiem w idealnym momencie
przełamywane nowymi szokującymi odkryciami czy sytuacjami jakie wyniknęły
między bohaterami. Całą elektryzującą widza atmosferę jaka płynie z obrazu
wypełnia prosta, aczkolwiek utrzymująca nas w niepewności muzyka Bear
McCreary’ego, znanego z komponowania muzyki do znanych seriali jak Battlestar Galactica, czy The Walking Dead.
Kolejną mocną stroną 10 Cloverfield Lane jest bez wątpienia
obsada. I bez tego, że postaci dramatu są po prostu świetnie napisane, cała
nasza shelter’owa rodzinka z Johnem Goodman’em(Howard) na czele zagrała fenomenalnie.
Mary Elizabeth Winstead(Michelle) oraz John Gallagher Junior(Emmet) stworzyli kreacje
do których widz bardzo szybko się przywiązuje i których emocje może odczuć
niemalże na własnej skórze. Stary, dobry John Goodman przypominał mi natomiast
swoją rolę z filmu braci Cohen, Barton
Fink(1991), w którym zagrał równie pokręconego co Howard, Charlie’go
Meadows[3]. W
10 Cloverfield Lane, Goodman daje z
siebie naprawdę wszystko(a może ta rola po prostu na niego czekała?), a jego
gra potrafi skutecznie zwieźć widza, sprawiając, że nawet najczujniejszy z Was
w końcu zacznie zadawać sobie pytanie: czy to wszystko w ogóle może się dziać?
I
to właśnie prawdopodobieństwo wszystkich przedstawionych zdarzeń staje kluczem
do całej tej historii – nawet do jej niezwykłego zakończenia[4].
Pogmatwanej, utrzymującej nas w ciągłej niepewności, ale w jakichś
niewytłumaczalny sposób prawdopodobnej. Bowiem na dziesiątej alei Cloverfield,
wszystko jest możliwe…
[1] Nie jest
to oczywiście do końca przekłamany chwyt marketingowy, tak więc ci z Was,
którzy liczą na mały powrót do tematu nie będą czuli się zawiedzeni.
[2] Celowo
odnoszę się do opowiadań, nie do powieści Kinga. Były one bowiem rzadko kiedy porządnie
przenoszone na ekran.
[3] Do końca
życia nie zapomnę sceny, w której Goodman biegnie przez płonący hotelowy
korytarz krzycząc „I will show You the life of the mind!”, aby w następnej
scenie wypalić facetowi z obrzyna w twarz.
[4] Samo
zakończenie filmu nieco burzyło mi całą jego koncepcję, ale rozumiem, że
zabiegi marketingowe, oraz „3 grosze” Abramsa jako producenta musiały zrobić
tutaj swoje. Samo w sobie zakończenie nie jest złe, wytrąca jednak nieco z
równowagi i może zostawiać mały niesmak dla niektórych widzów. Gwarantuję
jednak, że tym z Was, którzy słusznie dopatrują się czegoś w tytule Cloverfield, znajdą w końcówce filmu
Trachtenberga coś dla siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz