Od momentu gdy ujrzałem pierwszy zwiastun
nowej Godzilli byłem przekonany, że w końcu doczekaliśmy się efektywnej
współpracy Japończyków z Amerykanami w kwestii ukazania króla potworów z
właściwą dla tej legendy kina, pompą. Przeczucia mnie nie myliły i tuż po
premierze mogłem z czystym sumieniem przyznać, że Godzilla narodziła się na
nowo…choć może nie do końca tak jakbym tego chciał.
Obraz wyreżyserował Gareth Edwards, który dał
się poznać jako twórca filmów science fiction osadzonych w klimatach końca
świata. Publiczność przyjęła ciepło jego poprzednie dzieło, Monsters(2010), które okazało się
trzymającym w napięciu połączeniem sci-fi, thrillera i filmu drogi[1].
W odniesieniu do Godzilli: zachował cześć – jak udało mi się zasłyszeć po
projekcji, a później również wyczytać w kilku miejscach. Z tą opinią się zgodzę,
gdyż film jest przyjemny w odbiorze, a to co może w nim razić odnajduję dopiero
na poziomie scenariusza. Edwards jako dość świeży reżyser dobrze wykonał swoje
zadanie i przekuł swoje fascynacje na miły dla oka film, który przypomina w
pełnej krasie o legendarnym potworze. Nie zrobił również błędu jaki amerykanie
popełnili przy swojej pierwszej próbie zekranizowania Godzilli i nie zamienił
potwora w dinozaura, czym zyskał sobie przychylny głos zarówno krytyków jak i
fanów. Reżyser mówił, że wraz ze specjalistami od efektów specjalnych obejrzał
ponad 28 filmów o Godzilli. Studiowali je godzinami żeby wyciągnąć z nich to co
najlepsze i móc ożywić stwora jak najbardziej autentycznie, tak aby wpisywał
się we współczesne efekty jakie oferuje sztuka filmowa.
Scenariusz, który można uznać za autorski
debiut na dużym ekranie, był dziełem mało znanego dotąd Maxa Borensteina,
któremu pomagał Dave Callaham. To właśnie scenariusz uważam za najsłabszą część
tego przedsięwzięcia, a winą za zepsucie całokształtu obarczyłbym Callahama,
ponieważ już kilkukrotnie udowodnił, że lepiej by było gdyby zmienił branżę: Doom(2005), Niezniszczalni(2010). Spotkałem się z opinią, że: bohaterowie, są przedstawieni bardzo
pobieżnie i zdają się być do bólu
tragiczni. Postępują lekkomyślnie i ciężko się z nimi utożsamiać, czy choćby
mieć czas na polubienie któregokolwiek. Na dodatek część postaci jest
zwyczajnie zbędna i niczego nie wprowadza. Zgodziłbym się z tym
stwierdzeniem gdyby nie fakt, że za głównego bohatera tego filmu uważam wyłącznie
Godzillę. Przy takim podejściu argument dotyczący reszty postaci jest
bezpodstawny, choć w przytoczonej przeze mnie wypowiedzi jest wiele prawdy. W
scenariuszu widzę jednak inny problem niż konstrukcja postaci. Uważam, że film
jest zwyczajnie chaotyczny fabularnie – jeśli założyć, że jakaś spójna fabuła w
ogóle w nim występuje. Momentami czułem się tak jakbym oglądał zbitek
przypadkowo zmontowanych materiałów, które przeskakiwały do kolejnych wątków z
prędkością błyskawicy. Nawet gdy udało mi się pochwycić sens fabuły, to szybko
znikał mi on z przed oczu wprowadzając jakieś udziwnione obrazki z życia
postaci, która nie odgrywa nawet istotnej roli w filmie. Zawiodłem się tym
bardziej, że liczyłem na trzymający w napięciu i przerażający wizją zagłady
horror – takich scen w filmie było niestety niewiele. Były również do bólu
ugrzecznione, więc o strachu nie było mowy.
Napięcie budowała całkiem nieźle muzyka,
którą skomponował zasłużony już dla sztuki filmowej francuski kompozytor, Alexandre
Desplat: Syriana(2005), Jak zostać królem(2010). To jednak nie
uratowało miałkości na jakiej zasadzała się opowieść. Samemu Desplatowi
natomiast trzeba przyznać, że odnalazł się w temacie Godzilli. Muzyka jest
obecna, ale nie za głośna. Dobrze wpisuje się zarówno w momenty napięcia jak wytchnienia
w filmie. Jeśli fabuła się tutaj gubi, to muzyka pozwala widzowi na poczucie
ciągłości projekcji.
Jeśli chodzi o grę aktorów to była po prostu
do przyjęcia. Po śmierci Joe Brody’ego (Bryan Cranston) nie było już za bardzo
kogo oceniać, bo same role nie były wymagające i tak też zostały zagrane. Poza
jedną, rolą tytułową: Godzillą. I to właśnie dla niej warto ten film obejrzeć.
Za wygląd tytułowego stwora odpowiadali Jim
Rygiel i Andy Serkis. Oboje dali się poznać współpracując z Peterem Jacksonem
na planie trylogii Władca Pierścieni. Rygiel
zadbał o to aby protagonistka publiczności była wiarygodna wizualnie zaś Serkis
wcielił się w nią dzięki technologii motion capture. Godzilla ożyła dla
współczesnego widza równie sprawnie co dinozaury Spielberga. Pod skórą, a
raczej łuską, widać prężące się mięśnie, fotele w kinie trzęsą się od jej ryku
i nie ma już żadnych wątpliwości kto jest królem potworów. Twórcy oddali boskiego
gada pieczołowicie, zachowując przy tym jego oryginalną postać z debiutanckiego
filmu Godzilla: Król potworów(1954). Położyli
również nacisk na to aby przekaz kulturowy związany z postacią potwora pozostał
nienaruszony[2]:
Godzilla to niepowstrzymana siła natury, która pilnuje równowagi w naszym
świecie. Sam reżyser dodaje: Potwory
zawsze były metaforami czegoś innego. Symbolizują ciemne aspekty naszej natury
i naszych obaw w stosunku do tego, czego nie możemy kontrolować. Godzilla na
swój sposób uosabia niemal gniew boży, ale nie w sensie religijnym. Symbolizuje
raczej naturę, która wraca, by nas ukarać za to, co zrobiliśmy ze światem. W
naszym filmie zdecydowanie odwołujemy się do tych przemyśleń […] często zastanawialiśmy się na przykład, kim
by był ten stwór, gdyby był osobą. Po pewnym czasie doszliśmy do wniosku, że
przypominał ostatniego samuraja - samotnego, starego wojownika, który wolałby
nie być już częścią tego świata, ale pewne wydarzenia zmuszają go do powrotu.
Wiarygodność ukazania postaci Godzilli to
niewątpliwie najmocniejsza strona filmu, która ma swoje odbicie również na
poziomie scenariusza: Naszą ambicją było,
aby potraktować tę historię jak przerażające autentyczne zdarzenie dziejące się
w teraźniejszości, z całą powagą prawdziwej katastrofy, a jednocześnie stworzyć
spektakularny film o potworach, który dobrze się ogląda. Oryginalny film to
niesamowita opowieść o niewielkim znaczeniu ludzkości w obliczu natury, ale
również o ludzkiej sile i odporności, która pozwala przetrwać nawet tak wielką
katastrofę(Max Borenstein – scenarzysta).
Niestety przeciwnicy Godzilli (Muto) są
zupełnie nieprzekonywujący. Przypominają raczej groteskowe patyczaki niżeli
wielkie przedwieczne monstrum. Odniosłem wrażenie, że budżet przeznaczony na
efekty związane z filmowymi stworami zjadła tytułowa jaszczurka, a dla biednych
oponentów nic już nie zostało. To co należy im oddać, to fakt, że walczyli
zaciekle i ku uciesze publiczności dość spektakularnie zeszli z tego świata.
Jak
napisałem na początku swojego wywodu, przeczucia co do tego filmu bardzo mnie
nie myliły. Obejrzałem Godzillę w nowej, wspaniałej odsłonie. Trochę żałuje, że
poza nią niczego specjalnego w tym filmie nie widziałem, uważam jednak, że jest
to film warty obejrzenia. Zapewne minie trochę czasu nim ktoś jeszcze
poważniej zabierze się za króla potworów i spełni do końca oczekiwania z nim
związane. Tymczasem pozostaje nam czekać na kolejną część.
Ocena: 4/6
[1]
W Polsce film przeszedł bez echa, a szkoda bo jest ciekawym studium tego w jaki
sposób podchodzimy do tematów inności. Poprzez swoją formę porusza również
motyw związany z zachowaniem człowieka w obliczu zagrożenia.
[2]
Należy pamiętać, że Godzilla jako jeden z najsłynniejszych wytworów japońskiej
kultury masowej stała się pewnego rodzaju dyskursem odwołującym się do zagrożeń
wynikających z użycia atomu. Po 6 sierpnia 1945 roku (zbombardowanie Hiroszimy)
nic już miało nie być takie samo. Film Godzilla:
Król potworów, który powstał w dziewięć lat po tych tragicznych wydarzeniach
był sugestywną odpowiedzią na to co może przynieść nowa era. Wyrażał również
wiarę Japończyków w to, że świat jest w stanie sam przywrócić sobie równowagę,
ale ludzkość poniesie cenę za jej naruszenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz