Wybierając
się na X-Men: Apocalypse miałem spore
wątpliwości. Oto bowiem kolejny napompowany efektami film Marvela, w tym tylko
roku! Czy tego już nie za wiele? Z tyłu głowy miałem również myśl, że
niespecjalnie lubię serię X-Men. Moje zdanie o niej zmieniły na lepsze dwa
poprzednie filmy z 2011 i 2014, które nadały cyklowi nowy styl i odświeżyły
podupadającą markę X-Men w świecie filmu. Okrzyknięte już mianem blockbusterowego
fenomenu najnowsze dzieło ze stajni Marvela okazało się być dla mnie sporym,
pozytywnym zaskoczeniem, które utwierdziło mnie w przekonaniu, że współczesne
filmy z tej kategorii(kina superbohaterskiego w ogóle) nie mają wielkich szans
na stanie się klasykami kina. Mają za to niewyczerpaną moc dostarczenia widzowi
przedniej rozrywki i choćby na chwilę spełnienia marzeń z dzieciństwa o
zobaczeniu swoich ulubionych bohaterów „na żywo”. Pisałem już w recenzji Captain America: Civil War, że wszystkie
te obrazy pomału zaczynają przypominać serial, w którym wymieniamy jedynie
aktorów i od czasu do czasu potrząsamy światem żeby nie dać się monotonii.
Podobnie ma się sprawa w przypadku serii X-Men i nawet jeśli okrasimy to
kilkoma żartami i scenkami rodzajowymi z życia postaci, to po czasie dojdziemy
do wniosku, że całość zaczyna nam się rozmywać z resztą filmów z tego gatunku.
Z jednej strony tworzymy dzięki temu spójność uniwersum, z drugiej obraz, który
tak naprawdę niczym się nie wyróżnia, no może poza imieniem tego złego, którego
trzeba pokonać żeby znów nastał chwilowy spokój. To smutna prawda… ale kto
myśli o takich sprawach oglądając te filmy? Nikt – na czas seansu zostajemy
porwani bez pamięci przez magię ich świata i to właśnie jest największa, choć tak
ulotna, siła jaka drzemie w tych obrazach. Co więc zostało dla mnie po
obejrzeniu X-Men: Apocalypse?
Finalnie, zadowolenie ze świetnie spędzonego czasu i mały niedosyt, który się
czuje gdy fajna wyprawa zbyt szybko dobiega końca i trzeba znów wracać do rzeczywistości.
No i może jeszcze tylko małe pytanie, które można sobie równie dobrze zadać po
obejrzeniu kolejnego odcinka Gry o Tron:
co będzie dalej?
Czas pokarze, gdyż Bryan Singer,
reżyser odpowiedzialny za cztery filmy serii waha się czy przy niej pozostać.
Nowy styl, o którym pisałem nadał X-Men co prawda w 2011 roku Matthew Vaughn(Kick-Ass; Kingsman: The Secret Service),
ale to Singer utrzymał go i kto wie czy nie wyeksploatował na dobre właśnie w
swoim najnowszym filmie. Apocalypse trzeba
oddać, że stawia wszystko na jedną kartę i jak widać po wynikach sprzedaży
wychodzi to jego twórcom na dobre. Widowiskowy od początku do końca jest
wypełniony akcją prowadzoną z umiarem i rozłożoną dobrze na cały czas trwania
filmu. Postaci są wprowadzane równomiernie i mamy chwilę czasu żeby zapoznać
się z każdym z bohaterów. Wiele osób zdążyło już wyśmiać silenie się aktorów na
mówienie po polsku(wstawki z życia Erika-Magneto), ale ja uważam, że
Fassbenderowi wychodziło to naprawdę uroczo i przynajmniej dało się zauważyć,
że się starał. Przesadą były dla mnie łuki, ale to akurat będziecie mogli
wyśmiać sami gdy tylko zobaczycie ową scenę.
Scena,
o której już zapewne słyszeliście i która robi furorę w sieci to naturalnie
pojawienie się Quicksilvera(Peter Maximoff). Poza wycinkami z walk istotnie
jest to jedna z fajniejszych jakie ostatnio widziałem w kinie, a podkład
Eurythmics robi przy tym niesamowite wrażenie. Tak właśnie powinny wyglądać
porządne CGI.
Wrażenie
robi również sam Apocalypse(Oscar Isaac), który mimo że nie jest tak wielki
jakim się ukazuje w komiksach, to został zagrany bardzo wyraziście, a do tego
pokazał, że jest wyjątkowym przeciwnikiem, którego nie da się łatwo pokonać… o
ile w ogóle się da.
Podejrzewam więc, że nie skłamię
jeśli napiszę, że jest to obowiązkowa pozycja dla wszystkich fanów X-Men, i nie
mniej interesująca propozycja dla tych, którzy chcą obejrzeć dobre kino akcji i
dobrze się przy tym bawić. Jeśli macie podobne nastawienie, to nie zawiedziecie
się na X-Men: Apocalypse.
Ocena: 4/6
Recenzja ukazała się również na portalu Grabarz Polski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz