W
1933 roku pewien amerykański reżyser, niegdysiejszy generał wojska
amerykańskiego i podpułkownik polskich sił powietrznych, niejaki Merian C.
Cooper, podarował światu jednego z najbardziej rozpoznawalnych filmowych
potworów – King Konga. Film sprzedał się jak świeże bułeczki i zarobił łącznie
1,8 miliona dolarów(przy cenie 15 centów za bilet). W czasach niepokoju jaki
ogarniał kontynent Europejski, Kong był odpowiedzią na pytanie jakie stawiali
sobie przeciętni amerykanie: jak potężną siłą włada nasz potencjalny wróg i
kiedy ją okaże? Legenda głosi, że był to ulubiony film Adolfa Hitlera – do dziś
zastanawiam się czy to właśnie z tego powodu w 1934 producencki kod dla filmów
grozy zmienił się na tyle, że każde filmowe monstrum musiało zostać pod koniec
filmu zabite. Niewątpliwie nim King Kong stał się tragicznym antybohaterem,
jakim uczyniło go kolejnych sześć produkcji, był królem hollywoodzkich potworów.
Kwestią czasu stał się zatem jego pojedynek z potężną Godzillą; kwestią czasu
stał się reboot jaki mamy aktualnie możliwość oglądać w kinach, a wreszcie
kwestią czasu stał się fakt ponownego starcia Konga z gigantyczną jaszczurką,
co twórcy odnowionych wersji obu stworów już zapowiedzieli.
Reżyserią
obrazu Kong: Skull Island(2017), zajął
się Jordan Vogt-Roberts, a kojarzyć go możecie po jego debiutanckim obrazie, The Kings of Summer, który zaprezentował
na Sundance w 2013 roku. Ten młody, żeby nie pisać raczkujący reżyser, sprawdził
się w swojej roli całkiem nieźle, tym bardziej że poprzeczka ustawiona była dość
wysoko od samego początu – wystarczyłoby go porównać z oryginalnym twórcą King
Konga, żeby wybaczyć mu wiele drobnych błędów(przejdę do ich omawiania nieco
później). Jeśli chodzi o scenariusz to mamy tu do czynienia z dość wybuchową
mieszanką artystów, których współpraca nieźle zamieszała , ale koniec końców pozwoliła
nie tylko zręcznie odrestaurować film z 1933 roku, ale również tchnęła w niego
zupełnie nową, niesamowitą energię: Max Borenstein, Godzilla(2016); Dan Gilroy, The
Bourne Legacy(2012) oraz Derek Conolly, Jurassic
World(2015). Po tym zestawieniu możecie domyślać się co może was czekać w
kinie, zapewniam jednak, że nie ma powodów do uprzedzania się, czy rezygnowania
z obejrzenia filmu z uwagi na słabe recenzje – które moim zdaniem zupełnie
niezasłużenie zbiera.
Mocną
stroną obrazu są szczegółowe i prawdziwie wypieszczone efekty specjalne, które
doskonale komponują się z niemalże dokumentalnymi zdjęciami przyrody(zarówno w
warstwie fauny jak i flory). Wyspa Czaszki wygląda przepięknie, żyje i roi się
od wszelkiego rodzaju fantastycznych stworzeń, które podobnie jak w
pierwowzorze z reguły widzą w człowieku wyłącznie, coś na ząb. Nie przeszkadza
to jednak w podziwianiu cudownych krajobrazów, na co będziemy mieli okazję w
przerwach w walce o życie. Od starożytnych ruin, po wioskę tubylców wszystko
wygląda bardzo przekonująco i spójnie. Nad całą menażerią góruje oczywiście Kong,
który dzięki nowoczesnym efektom komputerowym, oraz technice motion capture w
końcu mógł prawdziwie ożyć dla widzów. Nie ma tu już mowy o brakach w charakteryzacji,
sztywnej choreografii, ruchach zapaśnika sumo, czy problemach z „drżącymi
makietami” rodem z Jurassic Park.
Ożywione w komputerze monstra oraz ich starcia robią świetne wrażenie w całym
filmie. Mało? Przecież właśnie o to tutaj chodziło. Co za tym idzie uważam, że
pod względem zobrazowania tego cyrku kreatur, film sprawdza się idealnie.
Gorzej
ma się sprawa jeśli chodzi o fabułę, która wydaje się połączeniem wspomnianego
już Jurassic Park Stevena Spielberga
i Apocalypse Now Francisa Forda
Coppoli. W przypadku Skull Island, opowieść zdaje się gnać na
złamanie karku, a widz nie ma ani chwili na odpoczynek przez co trwający niemal
dwie godziny film staje się prawdziwą jazdą bez trzymanki. Należy pamiętać, że
nie jest to wierne oddanie obrazu z 1933 roku, choć zachowuje jego
najistotniejsze przesłanie: jeśli człowiek czegoś nie rozumie, to przeważnie
stara się z tym walczyć. Można by także pokusić się o pytania czy taka walka
zawsze jest dobrym rozwiązaniem, o to kto tak naprawdę jest naszym wrogiem,
oraz kto tak naprawdę rządzi na świecie, człowiek czy natura? Te i inne pytania
dotyczące King Konga znajdą swoje odbicie również w najnowszym filmie, choć
może niekoniecznie od razu rzucą się w oczy.
O
dziwo Vogt-Roberts trzyma to wszystko całkiem spójnie i pomimo paru wpadek
odnośnie dialogów, scen czy postaci, które wyłamują się z całościowego klimatu
filmu, dostarcza widzowi najlepszą jak do tej pory wersję obrazu o sławnym gorylu.
Sytuację ratują także zapowiedzi jakie pojawiają się po napisach i napawają nadzieją
na przyszłość. Scenariusz został dość dobrze przerobiony jeśli chodzi o
umiejscowienie go w czasie, przenosi nas bowiem w okres końca wojny w Wietnamie
i wyścigu zbrojeń między USA i ZSRR. Dzieło psują niestety naiwność dialogów i
nieumiejętność utrzymania jakiegokolwiek napięcia co powoduje, że często mamy
wrażenie obcowania z filmem amatorskim. Gdy tylko zaczyna się robić nieco
poważniej i bardziej intersująco, atmosfera zostaje zmącona jakimś kretyńskim
żarcikiem, który nikogo nie bawi. Nie pomaga wspomniane przeze mnie szaleńcze
tempo akcji, oraz uśmiercanie postaci wiodących w idiotyczny wręcz sposób.
O
aktorstwie tym razem niewiele, wydaje mi się bowiem, że nikt nie miał tam zbyt
wielkiego pola do popisu. Bo czy można konkurować z Kongiem(w tę rolę dzięki technologii
motion capture wciela się Toby Kebbel), którego na ekranie wreszcie było dużo,
który wreszcie był głośny, silny i nad wyraz przekonujący? Miło było rzecz
jasna zobaczyć Goodmana(wielki szacunek za zrzucenie do tej roli ponad
dwudziestu kilogramów od czasów rewelacyjnego 10 Cloverfield Lane) i Samuela L. Jacksona znów w akcji, choć
większość uwagi skupia na sobie postać stukniętego Hanka Marlowa zagrana przez
Johna C. Reilly’ego. Całkiem przyjemnie oglądało się także duet Brie
Larson(Mason Weaver) i Toma Hiddlestona(James Conrad), którzy wraz z całą
kompanią żołnierzy i paroma naukowcami stanowili barwne tło dla króla wyspy,
Konga, próbując mu na przemian to pomóc, to przeszkodzić w sprawowaniu urzędu.
Niestety
chcąc oderwać się od poprzednich obrazów o King Kongu, twórcy popełnili
klasyczny w naszych czasach błąd: chcieli być zbyt do przodu. Dla przykładu, w
filmie mamy do czynienia ze sceną, w której James z maską gazową na twarzy
radośnie chlasta japońskim mieczem coś na kształt małych pterodaktyli. Kill Bill? Czy to na pewno ten seans? Do
tego dość nieudolne próby rozładowania napięcia związanego wyłącznie z wartką
akcją i niewykorzystanie potencjału obsady. Nawet jeśliby oddać filmowi, że nie
stara się być czym nie jest i dostarczać podstawowej rozrywki, to twórcy często
najzwyczajniej dają się zbyt mocno ponieść wodzą fantazji. Rekompensuje to fakt,
że pomimo tylu lat charakter tego filmu nie uległ znaczącej zmianie. Można się
na nim pośmiać, można przestraszyć, może także wzruszyć. Zaskakuje nieco
zakończenie, które jak pisałem wcześniej jest jak najbardziej otwarte i tylko
czeka na kontynuację opowieści. Kong:
Skull Island to może i nieco naiwny, ale bez wątpienia godny następca
serii. Wziąwszy pod uwagę, że mają powstać jeszcze dwa filmy w podobnym
standardzie, a uniwersum King Konga spotka się ponownie z Godzillą, gorąco
polecam wybrać się na film żeby przekonać się o powrocie króla.
Ocena: 4/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz