„Film
powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi…” jak mawiał Alfred Hitchcock. I tak
właśnie zaczyna się Mother! Wielki
pożar trawi wszystko co widzimy, aby po chwili ze świata w ogniu mógł wyłonić
się ład; aby po chwili z końca mógł powstać dla nich nowy początek: Ona – Matka(Jennifer
Lawrence), ostoja i idea, którą, On – Ojciec(Javier Bardem) i poeta karmi swoje
zmysły. Mieszkają w domu, w który Ona wkłada całą swoją energię, zaś On niczym
w twierdzy jej miłości i troski próbuje odnaleźć natchnienie dla swojej
twórczości, w której piekle muszą oboje egzystować. To żyje pod powierzchnią
ich związku, który zdaje się być spokojny, ułożony, idylliczny, tym bardziej
jeśli weźmiemy pod uwagę warunki w jakich ta mistyczna para funkcjonuje. Nie da
się jednak ukryć, że jak dla większości poetów mających nieść słowo całej
ludzkości, także jego twórczość to żarłoczna, niewdzięczna otchłań. Czasem
piękna, czasem słuszna, ale przeważnie nienasycona pożądaniem wysłuchania i
uwielbienia; chęcią dotarcia do wszystkich. Skierowana do ludzi, ale w swojej
istocie odległa od człowieczeństwa, goniąca niedościgniony ideał. Ten zastany
domowy mir zakłóca wizyta nieznajomego, która podobnie jak wiele innych
sytuacji w świecie jaki obserwujemy jest zapowiedzią czegoś większego, czegoś
co zaczyna drażnić nie tylko Ją, ale i widza. Przestajemy być biernymi
odbiorcami, zaczynamy przeżywać Jej niepewność i starania o wyrwanie dla siebie
części Jego uwagi. Od człowieka do człowieka, od słowa do słowa, dochodzi
wreszcie do pierwszego wstrząsu kończącego się brutalnym zabójstwem dokonanym
przez brata, na bracie(motywy biblijne są tutaj bardzo wyraźne, ale nie dajcie się zwieść, to nie wszystko!). Spirala zdarzeń nakręca się, eskaluje i napina w hipnotycznym
transie w jaki swoim opowiadaniem, ukierunkowanym na tłumaczenie wątków
będących ciągłym rozwinięciem głównego założenia, wprowadza nas Pan Aronofsky.
Tej hermeneutyki nie znajdziemy tutaj jednak zbyt wiele więc musimy wysilić
swoje zmysły i z charakterystycznym dla prowadzonego tu suspensu niepokojem
oczekiwać na rozwój wydarzeń. Jest ona nastawiona głównie na wspieranie
głównego wątku i realizacji jego pomysłu.
Mother! to,
jak słusznie zauważył A. O. Scott: Boska
Komedia odziana w thriller psychologiczny. Najwyższych lotów – dodam od
siebie. Dzięki wieloletniej współpracy Aranofsky’ego(scenariusz i reżyseria),
Matthew Libatique’a(zdjęcia) i Andrew Weisblum’a(montaż), otrzymujemy
niepowtarzalną ucztę kinową, która zapada w pamięć na długo po zakończonej
projekcji. To dzieło intensywne, niepokojące i jak przystało na jego głównego
twórcę, prowokujące. Zmusza do myślenia i zostawia po sobie trwałe piętno na
każdym kto je obejrzy. Motorem napędowym fabuły jest eskalacja szaleństwa i
degradacji, które są odpowiednikami kondycji ludzkości. Eksplorujemy je niczym
kolejne kręgi piekła. Choć może lepiej byłoby napisać, że spadamy w nie, gdyż
widz nie jest tutaj całkowicie bezpieczny. Nie da się do końca uchronić choćby przed
empatią dla postaci Matki. Z drugiej strony można to jednak czytać wyłącznie
jako naszą(ludzką) ułomność, gdyż sama Matka nie może osiągnąć pełni
człowieczeństwa. Jest Ona ideą, ikoną: nie ma możliwości bycia tak ludzką jak
pozostali bohaterowie. To brzemię jakim reżyser obarcza postać Lawrence, która staje
się przy okazji kluczem do zawartego w jego obrazie przekazu. Sam nie udziela nam
jednakże konkretnych odpowiedzi, a jego przekaz czytam raczej jako ostrzeżenie
lub zabawę konwencjami, niżeli prorokowanie czegokolwiek. Pan Aranofksy nie po
raz pierwszy sięga po motywy biblijne, ale robi to ze znanym tylko sobie
wyczuciem: bez kurczowego trzymania się doktryn. W jego najnowszym filmie widać
wyraźnie wpływy Kubricka(przestrzeń i hierarchia postaci) czy Polańskiego(ten film
to swojego rodzaju parafraza Rosemary’s
Baby), motywy biblijne, literackie(Dante), a także inspiracje włoskim malarstwem
renesansowym(kontrasty jakimi rysuje postaci za pomocą światła). Są tu również pokłady
humoru, jednak tak zręcznie zawoalowane i subtelnie przekazane, że
prawdopodobnie nie dotrą do każdego. Czerpią one swoją energię ze wspomnianej
już eskalacji szaleństwa i kilku ledwo namacalnych scen opierających się na
komizmie sytuacyjnym(rzadziej werbalnym, gdyż reżyser nie nauczył się jeszcze
dystansu do słowa w swoich dziełach).
Obawiam
się, że ten niecodzienny spektakl wypełniony znaczeniami i obrazami, często
niezwykle sugestywnymi i mocnymi, może zostać źle odebrany w naszym kraju. Jednakże
wyłącznie osoba ograniczona poglądowo dojdzie do(w tym wypadku absurdalnie
niesłusznego) wniosku, że może to być film obrazoburczy, potępiający czy
przeczący pewnym odwiecznym wartością, na przykład religijnym. Piszę „na
przykład” gdyż w cale nie o to musi tutaj chodzić, pomimo bardzo silnych cech
obrazu o tym świadczących. Osobiście wolę skupić się na wartościach
epistemologicznych i sygnalizacyjnych, a przede wszystkim estetycznych, bo to właśnie
one budują piękno filmu Darrena Aranofsky’ego.
Ocena: 6/6
Recenzję można przeczytać także na portalu Grabarz Polski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz