Miałem
nie pisać o filmowych porażkach tego roku, stwierdziłem jednak, że warto
pokazać kino również z tej złej strony. Obrazy, o których opowiem są doskonałym
przykładem na to jak nie należy kręcić filmów. Zaserwuję Wam trzy krótkie
recenzje dzieł, które odebrane w odpowiedni sposób mogą być cenną nauką zarówno
dla recenzentów, jak scenarzystów i reżyserów(chciałoby się stwierdzić, że dla
każdego kto zajmuje się filmem w jakiś sposób, ale wówczas nie byłyby to
krótkie recenzje, a studia nad filmową katastrofą). Po raz pierwszy w swoich
opiniach będę bezwzględny, ale nie jest to wypluwanie jadu, a określenie jak
naprawdę jest. Bo w końcu kiedy ktoś pluje nam w twarz, to nie możemy mówić, że
pada deszcz. Zapraszam do lektury i komentowania.
I,
Frankenstein
Shelley
zapewne przewróciłaby się w grobie gdyby dowiedziała się jak nieudolnie jej Frankensteina
potraktował australijski scenarzysta Stuart Beattie, który tym razem postanowił
pobawić się w reżysera. To czego dopuścił się Australijczyk jest dla mnie tym
dziwniejsze, że jego pomysły w cale nie były takie złe: Collateral(2004), 30 Days of
night(2007). Może to było jednak szczęście, bo w przypadku I, Frankenstein(2014) był to ewidentnie
popis braku przygotowania i niezbędnej do realizacji takiego dzieła wiedzy o
tym w jaki sposób pewne motywy funkcjonują w kulturze.
Demony,
anioły, gargulce, quasi-apokryficzne historyjki, które mają dodać nieco polotu
i masa efektów specjalnych. To wszystko przyjęłoby się może jako gra, np. jakiś
następca serii Blood[1],
ale jako otoczka dla tak wyjątkowego potwora jak Frankenstein nie robi żadnego
wrażenia. Jest to po prostu śmieszne i świadczy o głupocie twórców.
Na
temat tego „filmu” w ogóle ciężko jest pisać, gdyż niczym poza absurdalnie
nieprzemyślanym podejściem do tematu, się nie wyróżnia. W żadnej mierze nie
można go łączyć, czy porównywać z tak epickimi obrazami jak Frankenstein(1994) w reżyserii Kenetha
Branagha czy z legendarnym dziełem Jamesa Whale’a z 1931, o tym samym tytule –
bo czy trzeba czegoś więcej do perfekcji?
Frankenstein
zagrany przez Aarona Eckharta nie odstrasza, nie ma ani fizjonomii, ani cech
właściwych dla swojego książkowego odpowiednika[2],
które kazałyby nam się zastanowić nad sensem jego istnienia. Jego „być albo nie
być” w filmie oparte jest na prostym podejściu do tajemnicy nieśmiertelności,
którą chcą posiąść demony. Paru znanych i rozpoznawalnych aktorów(łącznie z
Eckhartem) zostało zwabionych, chyba na zasadzie obietnicy, że film może
odnieść podobny sukces co Underworld(2003),
do którego możemy zauważyć wyraźne podobieństwa: tam walczyły wampiry i wilkołaki,
tutaj gargulce i demony. I tak oto w pułapkę złapali się: Miranda Otto, która
zagrała Leonorę- przywódczynię zakonu gargulców mających bronić ludzkość przed
demonami; Yvonne Strahovsky, jej postać nie ma w zasadzie uzasadnienia: pracuje
dla demonów, a potem stara się przeżyć(jest doskonałym przykładem na to, że
twórcy nie przyłożyli się w ogóle do tego, aby zadbać o spójność logiczną tak
postaci jak fabuły); Bill Nighy, jako przywódca demonów, Naberius. Wielka
szkoda, że pomimo aktorskich starań Otto i Nighy’ego nie dało się niczego
więcej z tego filmu wykrzesać.
Ocena: 1/6
Hercules
Kolejny
film, który nigdy nie powinien zostać zrealizowany. Reżyser(Brett Ratner) i
jego dwóch scenarzystów(Ryan Condal i Evan Spilliotopoulos) powinni za to
solidnie przestudiować mity zanim zabiorą się za podobną produkcję(Boże
uchowaj!). Z tytułowego herosa zrobiono neandertalczyka, który biega z ogromną
pałą i wali wszystkich po łbach – rozbawiło mnie to, że sam „potężny” oręż
Herculesa wykonany był bardzo mizernie czego świadectwem jest odgłos jaki ów
maczuga wydaje upadając na kamienną posadzkę(brzmiało to jakby staruszek
upuścił na ziemię laskę). W postać legendarnego wojownika wcielił się Dwayne
Johnson, który przecież nigdy nie grzeszył talentem aktorskim. W tym przypadku
jednak niedoskonałość aktorska zgrała się z niedoskonałością scenarzystów i
reżysera sprawiając, że film nie miał żadnych szans na wyjście poza swoją
mierność. Z mitów nie zostało tutaj nic, poza efektywnym początkiem. Drużyna z
jaką podróżuje nasz pseudo heros doskonale sprawdziłaby się w grach typu hero-rpg,
gdzie czwórka bohaterów stawia czoło całym armiom i wychodzi z tego bez
szwanku… zaraz, przecież oni właśnie tak postępują w filmie – zero
prawdopodobności osłabia legendę i patos Herculesa powodując, że staje się on
dla widza napakowanym tępakiem. Głębie naszego bohatera rozwijać ma jego
tragiczna historia, niestety sprawia ona, że jest on jeszcze bardziej żałosny,
choć trzeba mu przyznać, że da się go lubić. Według zasady: 0% myślenia, 100%
walenia – Hercules i jego drużyna ochoczo podejmują się wszelkich, nawet
najbardziej absurdalnych misji, byle tylko zarobić nieco złota. Nie ma więc już
herosa, jest najemnik(żeby nie określić tego upadku etosu jeszcze gorzej).
Wreszcie
dochodzimy do błędów logicznych jak np. fakt, że cesarzowie sami podążają na
wojny, a pancerze cudownie się rozmnażają powodując, że wyglądająca jak
chłopstwo armia nagle staje się niepowstrzymaną machiną wojenną(warto zauważyć,
że film podaje także sposób na szkolenie błyskawiczne, które z lebieg zrobiło
niemalże spartańskich bojowników w kilka dni).
Wizualnie
film jest przyjemny i dostarcza widzowi rozrywki, choć gdy skupić się na tym
bardziej, dochodzi się do wniosku, że to wszystko jest równie przekłamane jak
postać tytułowego bohatera. Takich filmowych poczwar jest niestety coraz więcej
i zaczynają przyzwyczajać do siebie widownie zaniżając w ten sposób poziom[3].
Na
koniec pragnę zwrócić uwagę na to, co sami twórcy uznali za najmocniejszą
stronę swojego dzieła: nie pokazujmy Herculesa jako potężnego syna Zeusa, ale
zróbmy z niego człowieka, najemnika, o którym krążą legendy(dla ścisłości te
legendy bardzo kreatywnie fabrykują na potrzeby opowieści sami towarzysze
bohatera). W ten sposób chciano dowieść, że każdy z nas może być takim Herculesem
dla innych, potrzeba tylko dobrej bajeczki, w którą wszyscy uwierzą. Moim
zdaniem powtarzanie, że „to inna wersja Herculesa” nie ma żadnego sensu. W tym
przypadku nie ma mowy o pokazaniu legendy z innej strony, w tym przypadku mamy
do czynienia z opluwaniem tego w co wierzyli ludzie przez setki lat. To
ignorancja i marnowanie potencjału, gdyby bowiem ten film zrealizować śmielej,
opierając się na właściwej postaci Herculesa miałby on szanse powodzenia na
poziomie obrazów takich jak Jason and the
Argonauts(1963), Clash of the Titans(1981) i
ich współczesnych wersji, które nie były takie złe dzięki temu, że nie
przeinaczały wzoru.
Ocena: 2/6
Dracula
Untold
Wreszcie
dochodzimy do ostatniego bohatera, którego w tym roku zmieszał z błotem
przemysł filmowy – mowa o Draculi, czy może Vladzie Tepes’u(w zasadzie to jedna
i ta ama osoba). Tym razem dla przykładu, to Bram Stoker mógłby rzucać gromy na
rozbisurmanionych filmowców, którzy swoimi popisami doprowadzają fanów do
białej gorączki. W istocie po obejrzeniu filmu przypomniałem sobie twórczość
Irlandczyka i potwierdziłem swoje przypuszczenia, że choć żył on ponad wiek
temu, to miał już wtedy większe pojęcie o kulturze, geografii i historii
Rumunii niż współcześni twórcy Dracula
Untold(2014). Debiutujący reżyser
Gary Shore, oraz równie zieloni scenarzyści Matt Sazama i Burk Sharpless chyba
nie do końca wiedzieli co dokładnie chcą w swoim dziele pokazać: Draculę, czy
może Vlada Tepesa? Legendarnego wampira, czy może naciąganą i do szpiku przekłamaną
w ich ujęciu, biografię wołoskiego hospodara z XV wieku?
W
tym filmie fakty mieszają się z legendami i podaniami w sposób najgorszy z
możliwych. Obskurantyzm w podejściu do tematu, który był badany przez tyle lat
i stał się tak chodliwym towarem pop kultury jest w tym przypadku nie do
przyjęcia. Było mi naprawdę przykro gdy oglądałem ten film, gdyż po raz kolejny
zmarnowano ogromny potencjał. A wszystko przez chęć zysku i brak umiejętności.
Zgroza.
Film
zaczyna się całkiem ciekawie i generalnie od strony audiowizualnej nie można mu
wiele zarzucić, może tylko to, że za bardzo kojarzy się ze światami z filmów
fantasy, niżeli z tajemniczą i groźną Transylwanią(właściwie powinno się używać
określenia Siedmiogród). Muszę przyznać, że Luke Evans bardzo mi się podobał w
roli Tepesa, ale od razu zaznaczę, że tylko powierzchownie. Wykreowano go
bowiem na postać tragiczną do bólu. Do tego stopnia, że można by tłumaczyć jego
zaprzedanie się diabłu i skazanie się na wieczne potępienie(wampiryzm) jako
poświęcenie, czy czyn honorowy. Dracula to potwór, nie bohater tragiczny! Tepes
natomiast może i był bohaterem w oczach swojego ludu, ale kochano go równie
mocno, co nienawidzono i bano się go.
Błędy
w montażu widać gołym okiem na zasadzie cudownie teleportujących się w różne
miejsca postaci(syn Vlada, czy tureccy zabójcy, którzy ulegli w dodatku
cudownemu rozmnożeniu). Sceny batalistyczne sprawiały, że chciałem wyć ze
śmiechu i niedowierzania, że takie rzeczy jeszcze się w kinie robi: ruch kamery
był tak szybki, że nic nie było widać, a żeby było jeszcze śmieszniej(i taniej
jak sądzę) wszystko odbijało się w ostrzu dyndającej z konającego turka szabli.
Najbardziej rozbawił mnie jednak widok Vlada biegnącego samotnie na spotkanie
tysiącu Turkom. Coś tak absurdalnego przeszłoby może w mandze czy anime[4],
ale w filmie aktorskim wygląda to co najmniej głupio.
W
takim filmie jakby się można było tego spodziewać, krew powinna wylewać się
hektolitrami, ale niestety i pod tym względem widz nie zostaje zaspokojony.
Dracula w ujęciu Shore’a jest bezkrwawy(nieliczne wyjątki), a swoich wrogów
zabija szybko i niemalże bezboleśnie. Sceny batalii to prawdziwa komedia.
Przypominają mi bezkrwawe potyczki z polskich filmów historycznych. Nam
brakowało jednak wyłącznie pieniędzy, hollywoodzkim twórcom najwyraźniej głowy
i jaj, bo film opatrzyli klauzulą „od 16 rok życia”. Tych, którzy twierdzą „że
przecież film nie musi być krwawy żeby był dobry” zapytam jedynie o to, co by
było gdyby Coppola uczynił podobnie ze swoją interpretacją dzieła Stokera?
Innymi słowy jeśli nie potrafi się czegoś zrobić, lub nie ma się odwagi żeby
zrobić to jak należy, nie powinno się próbować. A już na pewno nie powinno się
eksperymentować na czymś, co jest tak silnie zakorzenione w kulturze. Nic
dobrego z tego nie wynika.
Ocena: 2/6
Jeśliby
nadać omówionym przeze mnie filmom inne tytuły i zapomnieć, że mają one
cokolwiek wspólnego z tym co miały przedstawiać, to można by je uznać za
ciekawe dzieła. Niezbyt dobre, ale wprowadzające coś nowego, podpartego czymś
już dobrze znanym. Wówczas miałyby one jakąś linię obrony. Zmieniając jednak w
tak radykalny i często głupawy sposób coś co odbiorcy doskonale znają od wielu
lat pod inną postacią, twórcy tych filmów wystawili się na pośmiewisko. Można
liczyć jedynie na to, że nie będą brnąć w podobne bagno i że nie wynikało to z
przekonania o widowni, która bez namysłu obejrzy każdą szmirę jaką się jej
sprezentuje. Bazowanie na pop kulturze bez dobrego przygotowania się i bez
znajomości korzeni pewnych motywów kończy się farsą. Mam nadzieję, że i Wy wyciągniecie
konstruktywne wnioski oglądając kiedykolwiek podobne produkcje i pozwoli Wam to
przypomnieć sobie czemu pamiętamy i kochamy wyłącznie dobre kino.
[1]
Blood(1997), Monolith Production,
była klasyczną grą FPS w stylu horroru. Klimat I, Frankenstein(2014) jak
i wygląd tytułowego potwora bardzo kojarzą mi się właśnie z tą serią i jej
głównym bohaterem. Przypomnienie sobie tej gry, było poza widokiem ślicznej
Yvonne Strahovski jednym z nielicznych pozytywnych wrażeń jakie wyniosłem po
obejrzeniu filmu.
[2]
Pamiętajmy, że Frankenstein był przedstawiany raczej jako postać tragiczna,
jako „dobry potwór”.
[3]
Przy podobnych produkcjach przypominają mi się oskarżenia jakie dawniej rzucano
pod kątek telewizji jako medium, które ogłupia widzów. Filmy tego pokroju
atakują nas co roku swoją powierzchownością, pustą atrakcją, która nie wymaga,
a wreszcie oducza myślenia. Przerażające.
[4]
W serii Hellsing OVA(Ultimate) wampir
Alucard(czyt. od tyłu J)jest w stanie rozbijać w pył całe legiony wrogów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz