wtorek, 19 stycznia 2016

Z Brukseli do Raju przez pralkę. Czyli jak nasi zachodni sąsiedzi odnajdują Boga i piszą własny Zupełnie Nowy Testament



               Zupełnie Nowy Testament, Jaco Van Dormaela i Thomasa Gunziga, to gratka dla wszystkich którzy chcieliby odpocząć od sztampowych, mainstreamowych produkcji i zanurzyć się w nieco bardziej wymagające, aczkolwiek przystępne i rozwojowe kino. Będzie to również doskonała rozrywka dla każdego kto zachowuje zdrowy dystans do spraw związanych z religią oraz stanem ducha w jakim aktualnie znajduje się ludzki gatunek. Komediodramat[1] koprodukcji Belgów, Francuzów i Luksemburczyków odnosi się bowiem do każdego z nas, pomimo, że operuje dość skrajnymi przykładami w jakich widz może siebie dostrzec.
Pierwsze skrzypce gra tutaj mała Ea(Pili Groyne), córka Boga(Benoit Poelvoorde), który okazuje się być zgorzkniałym, okrutnym dziadem. Jego najlepsza rozrywka to znęcanie się nad swoją rodziną i całą ludzkością. Ea i jej matka(Yolande Moreau) nie mogą opuszczać mieszkania, a wejście do gabinetu ojca, skąd kieruje losami naszej małej planety jest surowo zakazane. W telewizji mogą one oglądać jedynie sport, a i tu pojawiają się kluczowe różnice, gdyż matka Ei wolałaby baseball, a jej ojciec hokej. Pewnego dnia, po zakradnięciu się do gabinetu Boga, Ea wreszcie odkrywa prawdziwą naturę swojego ojca i decyduje się w ślad za starszym bratem, JC(David Murgia) uciec z domu. Sprytna Ea postanawia również zebrać własnych apostołów, a żeby lepiej utrzeć ojcu nosa miesza mu w komputerze ujawniając daty zgonów każdego człowieka na świecie, zaś liczbę apostołów postanawia zwiększyć do 18[2](jak w drużynie baseball’owej, której nie znosi Bóg). Od tej chwili nic już nie będzie takie samo, a świat ogarnie prawdziwe szaleństwo, w którym rezolutna Ea będzie musiała odnaleźć zarówno swoich nowych apostołów, ale i samą siebie.



Ci apostołowie to przypadkowe osoby, których dane Ea znajduje pospiesznie w gabinecie Boga. W ten sposób kolekcjonuje ona drużynę sześciu różnych od siebie osób oraz skrybę, który będzie miał za zadanie spisać Zupełnie Nowy Testament. Pierwszą osobą, którą spotyka Ea jest bezdomny, z którego dziewczynka czyni skrybę. Nic sobie nie robi z tego, że poczciwy Victor(Marco Lorenzini) jest dyslektykiem i co rusz będzie pytał jak pisze się poszczególne wyrazy. Skoro JC mógł dać szansę „bandzie otumanionych hipisów[3]”, to czemu ona nie miałaby spróbować dać szansy jakiemuś dziwakowi? Victor nie ma być jednak apostołem, ale jego rola prócz skryby sprowadza się również do swoistego rodzaju przewodnika Ei po świecie ludzi. Wydaje się on również najczystszą po Ei postacią ukazaną w filmie. Nie wie kiedy umrze, a jego potrzeby są minimalne. Nawet gdy okazuje się, że był w więzieniu, Ea tłumaczy nam, że było to niesłuszne oskarżenie, a wyrok odcisnął na biedaku tak wielkie piętno, że w obawie przed zamknięciem w celi musi on spać pod gołym niebem. Kolejną osobą mającą pomóc Ei w spełnieniu jej boskiego planu zostaje Aurelia(Laura Verlinden). Okaleczona piękność, która przez swoją urodę, paradoksalnie skazana jest na ostracyzm społeczny i miłosne odrzucenie. Niczym Maria Magdalena w osobie Jezusa, Aurelia odnajdzie w Ei ukojenie i drogę ku lepszemu życiu. Drugim apostołem zostaje klasyczny, zarobiony przedstawiciel klasy średniej, Jean-Claude(Didier De Neck), który po otrzymaniu wiadomości z datą swojej śmierci, postanawia rzucić wszystko w diabły i zacząć wreszcie żyć. Ten wiecznie nieobecny apostoł jest bardzo ważny dla przesłania całości obrazu: jego postać przypomina widzowi o kontraście jaki zachodzi między naturą a kulturą, człowiekiem a światem w jakim przyszło mu egzystować. Ukazuje również jak pięknie można żyć, gdy tylko odrzuci się doczesne potrzeby, za którymi ludzie giną bez pamięci i zatracają samych siebie.
Jak na razie wydaje się dość normalnie i przewidywalnie prawda? W tym filmie nie można się jednak dać zwieźć pozorom. Nie jest on tak nudny jakby się mogło do tej pory z mojego opisu wydawać. Jest rewelacyjnie przewrotny i potrafi zaskoczyć mocnymi, pięknie skomponowanymi scenami, oraz niezwykłymi postaciami za których powierzchownością zawsze kryje się coś więcej.
I tak oto kolejnymi apostołami zostają Marc(Serge Lariviere), maniak seksualny; Martine(Catherine Deneuve), żona bogatego biznesmana, który jednak po tym gdy dowiedział się, że będzie żył o wiele dłużej, odwrócił się od niej; Francois(Francois Damiens), morderca, były pracownik firmy ubezpieczeniowej; i na końcu Willy(Romain Gelin), chłopiec który postanowił zostać dziewczynką.
Nie chcę tutaj rozpisywać się dokładnie na temat wszystkich kluczowych postaci żeby nie psuć nikomu zabawy z oglądania filmu, nie da się jednak nie zauważyć, że pomimo różnic jakie ich dzielą, wszystkim w życiu wyraźnie brakuje miłości. Są to prości ludzie, którzy niszczeni przez wymyślne Boże procedury staczają się, upadają i… raczej rzadko podnoszą, lub choćby próbują cokolwiek w swoim życiu naprawić. Błądzą w ciemności ogarnięci swoją przytłaczającą, zmarniałą egzystencją. Do czasu pojawienia się Ei i jej planu zmiany świata na lepsze. Bez Boga i jego tyranii. Możecie sobie jednak wyobrazić, że taka mieszanka charakterów i historii owocuje naturalnie w sporo zabawnych scen i masę niosących dodatkowe przesłanie dialogów. Jakby tego było mało Bóg nie poddaje się łatwo i stara się odnaleźć swoją niesforną córkę żeby przywrócić światu swój własny porządek.



Zupełnie Nowy Testament, to film do którego trzeba podejść, jak już pisałem, z duża dozą dystansu. Poruszane są tu kwestie inności, wykluczenia środowiskowego, religii oraz odwiecznych praw rządzących ludźmi i ich światem. Można by założyć, że w ujęciu jakie proponują nam Van Dormael i Gunzig dopatrzymy się również fundamentalnego pytania o, to co było pierwsze, jajko czy kura? Tutaj jednak pytanie owo kierunkujemy na wiarę i istnienie Boga. Czy to on stworzył nas, czy my jego? Nie jest to jednak film religijny ani nawet mający eksponować Boga i jego rodzinę jako swoich głównych bohaterów. Bohaterami pierwszoplanowymi są tutaj ludzie i ich losy. To w jaki sposób reagują na problemy mniejsze i większe. W oczywisty sposób nasuwają się przemyślenia o tym kim jesteśmy i dokąd zmierzamy? Całość jest jednak podana w bardzo przyjemnej formie, która swoją rozrzutnością bije zarówno w proste kino atrakcji, jak poetyczne kino awangardowe. Film urzeka zarówno lekkością, jak i kunsztem zmontowania niektórych scen, takich jak scena pogrzebu czy koncert na dzikie ptaki w wykonaniu Jean-Claude’a. Wszystko okraszone muzyką klasyczną(Schubert, Handel, Rameau, Purcell) z domieszką lekkich kawałków popularnych w wykonaniu np. Charlesa Treneta.
To bardzo ciekawy i jak sądzę wartościowy film, godny obejrzenia na dobry początek 2016 roku. Potrafi z łatwością wzruszyć, jak i oburzyć widza, ale przede wszystkim rozbawić i dać do myślenia. Jeśli jeszcze zdążycie wybrać się do kina, to nie wahajcie się ani chwili.

Ocena: 4/6




[1] W naszym kraju uznano ten film za komedię, ale to absolutnie nietrafiona klasyfikacja.
[2] Na obrazie Ostatnia Wieczerza Leonarda da Vinci, widnieje 12 apostołów. W miarę jak Ea znajduje kolejnych swoich wyznawców, systematycznie pojawiają się oni na legendarnym płótnie. Jak stwierdza w filmie sam JC: Gruby numer dla starego!
[3] Tak o apostołach swojego syna wypowiada się Bóg, który całą misję JC traktuje jako chorą rewoltę przeciwko sobie samemu.