sobota, 23 grudnia 2017

Czy to jeszcze Gwiezdne Wojny?


            Jest moc! – zakrzyknięto hurmem we wszelkich mediach zaraz po premierze najnowszej części Gwiezdnych Wojen. Niewątpliwie Ostatni Jedi wtargnął z wyczekiwanym przytupem do kin na całym świecie sprawiając, że dla wielu fanów „gwiazdka przyszła nieco wcześniej”. Niestety nie dołączę się tak ochoczo do tłumów, opiewających wielkie zwycięstwo Riana Johnsona, który odpowiada za scenariusz i reżyserię ósmego epizodu. Obraz jest bez dwóch zdań bardzo dobrym filmem science fiction, ale po obejrzeniu go kilkukrotnie i przeczekaniu rozpalonych po pierwszych projekcjach emocji, doszedłem do wniosku, że w filmie w którym co rusz słyszymy o znaczeniu równowagi, paradoksalnie panuje ogromny jej brak. Jeśli poprzednią część traktowałem ulgowo, to w tym wypadku muszę być już w pełni obiektywny. Odrzucę rzez jasna swoją prywatną opinie na temat zerwania z wcześniejszą chronologią uniwersum i postaram się przedstawić Wam nowe Gwiezdne Wojny najuczciwiej jak się da.
            Zacznijmy od bohaterów. Obsada w bardzo przyjemny sposób łączy weteranów ze świeżakami pojawiającymi się na ekranie, choć nie można ich tak swobodnie jakby się chciało postawić obok siebie. Mark Hamill narzekał okrutnie na postać Skywalkera jakiego ma odgrywać w tej części, ale koniec końców postać Luke’a jest dobrze pokazana, a w niektórych scenach nadaje wręcz epickiego sensu całości. Może to nie jest Skywalker jakiego chciał grać Pan Hamill, ale z pewnością jest to Skywalker na miarę ósmego epizodu. Zaskoczyły mnie(pozytywnie) wystąpienia Laury Dern w roli pani wiceadmirał Holdo, oraz Benicio del Toro jako kosmicznego łotrzyka, DJ. Obie te postaci dodają do filmowego świata Gwiezdnych Wojen nieco poważniejszych kwestii związanych zarówno z lojalnością jak moralnością i sensem wojny w ogóle.


Adam Driver wreszcie nadał mrocznego i poważniejszego tonu postaci Kylo Ren’a i to właśnie jego wystąpienie podobało mi się w tej części najbardziej. Gra pozostałych aktorów była poprawna, ale niestety większość z nich nadal nie wyróżnia się niczym szczególnym. Rey odbywa przyspieszony trening u Luke’a, po czym w dalszym ciągu wie o mocy tyle, że podnosi się nią kamienie. Fin natomiast gania po całej galaktyce żeby uchronić kogo tylko się da, przy czym robi z siebie pierdołę pokroju niemalże Jar Jar’a(cóż, na kogoś paść jak widać musiało). Do tych nowych postaci niestety jeszcze się do końca nie przekonałem i trochę mi przykro, że twórcy nie starają się tej sytuacji zmienić. Na obronę jednak dodam, że każde potknięcie przy kreowaniu postaci w toku fabuły jest zręcznie naprawiane podczas jej dalszego rozwoju.


            To co może niepokoić, to fakt, że Ostatni Jedi nie wyjaśnia prawie niczego, a na domiar złego pozbywa się niektórych, jakby się zdawało, kluczowych wątków i postaci w zastraszająco szybkim tempie. Nie tłumaczy sensu ich przydatności, czy w ogóle bycia częścią Gwiezdnych Wojen. Jeśli kolejna część tego nie nadrobi to będzie to bardzo poważny błąd i dziwię się, że krytycy tego nie dostrzegają(patrz wątek Snoke’a). Sam obraz jest mocno niezrównoważony jeśli chodzi o ilość frajdy i zawodu jakich może dostarczyć. W jednej scenie jesteśmy zachwyceni wyczynami Poe Damerona(Oscar Isaac), aby po chwili zniesmaczyły nas kosmiczne "podróże" księżniczki Lei(poważnie to jest chyba najgłupsza scena jaką do tej pory widziałem w całej serii!).
Humor także mocno balansuje na krawędzi. Wstawki z Chewie’m poruszą serca każdego fana, ale niestety głupkowate zachowanie i przytyki Finn’a(John Boyega) sprawiają, że widz ma wrażenie jakby traktowało się go jak upośledzonego(Disney chyba zapomniał, że nie robi filmu wyłącznie dla dzieci i glonojadów). Tak, tak: plaga humoru wciskanego na siłę i przekonanie, że wszystko bawi mało wymagającego widza, dosięgła także Gwiezdne Wojny. Wstyd! Po raz kolejny także brakuje konkretniej, zapadającej w pamięć muzyki. Zdaje się, że najnowsza trylogia nie jest w stanie wypracować tak epickiej ścieżki dźwiękowej jak jej poprzedniczki. Na chwilę obecną jedynie umiejętnie z niej korzysta. Szkoda.
Niemniej na wielki plus zaliczam umiejętne posługiwanie się poprzednimi epizodami(5 i 6). Zauważyłem także elementy z książek(Pakt na Bakurze; Thrawn), oraz komiksów(Mroczne Imperium). Może Disney nie do końca pilnuje jednak swoich artystów, którzy umiejętnie przemycają stary porządek rzeczy do nowego tworu. Bardzo przyjemne zabiegi.
Wszyscy obawiali się kolejnej kalki fabularnej, jak miało to miejsce w epizodzie siódmym, który kopiował rozwiązania scenariuszowe z Nowej Nadziej, ale Ostatni Jedi zdołał zręcznie uniknąć tej pułapki. Niektóre sceny nasuwają bezpośrednie skojarzenia z Imperium Kontratakuje i Powrotem Jedi, ale kolejność i nasycenie ich ukazania jest zupełnie inna i od razu widać, że Rian Johnson nie chciał powielać rozwiązań sprzed lat, a za ich pomocą nadać jedynie nieco rumieńców własnemu dziełu- takie oczko w stronę widza. Pozytywnym aspektem nowej części jest także rozbudowanie galaktyki o nowe planety i jej mieszkańców dzięki czemu mamy wrażenie, że nowy porządek wszechświata Gwiezdnych Wojen jest jednak systematycznie zapełniany interesującymi elementami.



            Mocną stroną filmu są walki oraz kilka naprawdę epickich scen, które zawsze windowały w magiczny sposób cały film(komnata tronowa Snoke'a; poświęcenie wiceadmirał Holdo, czy wreszcie właściwe wejście Skywalker'a i bitwa na Crait). To na nie właśnie najbardziej warto czekać, bo to one pozwalają zapomnieć o wpadkach twórców i cieszyć się w pełni światem Gwiezdnych Wojen. Bitwy, zarówno te toczone w przestrzeni jak i między jednostkowymi bohaterami, zostały dopracowane z największą pieczołowitością i ucieszą oko najbardziej wymagających amatorów kina akcji. Okraszone świetnymi efektami specjalnymi, zjawiskowe sceny pozwalają nam po raz kolejny zgubić się w odległej galaktyce.
Ostatni Jedi to mistrzowskie połączenie akcji i przygody, które osadzone jest na osi walki o życie ostatnich członków Ruchu Oporu, uciekających przed wiecznie depczącym im po piętach Pierwszym Porządkiem. Napięcie i wyścig z czasem nie pozwalają się nudzić podczas seansu. Obraz jest tak zręcznie skonstruowany, że gdy myślimy, że to już koniec naszej przygody, ta rzuca nas w wir kolejnej akcji. Kilkukrotnie podczas oglądania filmu bałem się, że magia pryśnie za szybko i nie nacieszę się w pełni klimatem Gwiezdnych Wojen, ale obraz Pana Johnsona nie zawiódł mnie i po dwóch latach oczekiwań dostałem to na co czekałem… w dużej mierze. Disney nieco przecenił swoje możliwości, ale myślę, że ta lekcja nie pójdzie na marne i kolejna część wszystko nam wynagrodzi. Inaczej Gwiezdne Wojny mogą dla wielu fanów skończyć się o wiele wcześniej niżby sobie tego życzyli ich nowi projektanci. Nie można wszak zapominać, że radykalne decyzje wytwórni odnośnie nowej trylogii już pozbawiły ich setek tysięcy odbiorców, którzy pozostają nieugięcie wierni klasycznej trylogii. Nie pozostaje jednak kwestią dyskusyjną fakt, że odświeżenie tematu przyniosło jak na razie więcej dobrego uniwersum Gwiezdnych Wojen. Przede wszystkim znów jest o nich głośno. Zainteresowani mogą liczyć na nowy film co roku i znów czerpać radość z eksploracji galaktyki oraz spędzaniu długich godzin na dywagacjach dotyczących tego co jeszcze nas czeka... żeby tylko Gwiezdne Wojny, Gwiezdnymi Wojnami pozostały. Tego życzę sobie i wszystkim, w których tli się jeszcze iskierka nadziei.

Moja ocena: 5/6
Recenzję można przeczytać także na portalu Grabarz Polski

piątek, 1 grudnia 2017

Morderstwo w Orient Expressie. Stare grzechy rzucają długie cienie...



       Muszę przyznać, że Pan Kenneth Branagh nie tylko bardzo mnie w tym roku zaskoczył, ale również wprawił w niemałe zakłopotanie. Byłem bowiem święcie przekonany o tym, że Murder on the Orient Express, jest jego debiutem reżyserskim(mea culpa). Gdy przeanalizowałem jego twórczość przekonałem się, że jest on równie uzdolnionym reżyserem, jak i aktorem. Doszło do mnie także, że stoi on za kilkoma bardzo przeze mnie cenionymi produkcjami, na co nie zwróciłem wcześniej uwagi. Reżyserował takie perełki jak: Henry V(1989); Much Ado About Nothing(1993); Frankenstein(1994); Hamlet(1996). Tym razem w kooperacji z Ridleyem Scottem(produkcja) oraz Michaelem Greenem(scenariusz) udało mu się stworzyć kolejny piękny obraz, który podobnie jak pozostałe, godnie wynosi na ekran swój literacki pierwowzór.
Łatwo się domyśleć, że zagranie kolejnej znanej literackiej postaci było dla Branagha zarówno wyzwaniem, jak i potwierdzeniem jego kunsztu aktorskiego. Z pewnością bowiem nie jest łatwo na nowo wcielić się w rolę do której odbiorcy wszelkiej maści literatury, teatru, kina i telewizji przyzwyczajeni są od prawie stu lat(tu w przypadku prozy Agathy Christie)! Adaptacji scenicznych, jak i samych ekranizacji przygód Herculesa Poirot było zbyt wiele(w zaledwie cztery lata po ukazaniu się czwartej powieści Agathy Christie o legendarnym detektywie, jej powieści trafiły na deski teatru, wówczas po raz pierwszy w 1928, w jego rolę wcielił się Charles Laverton w adaptacji The Murder of Roger Ackroyd) nie ma więc sensu analizować i porównywać ich wszystkich do najnowszej wersji jaką oferuje nam Brannagh. Warto jednak pamiętać ekranizację Murder on the Orient Express w reżyserii Sidney Lumeta(12 Angry Man) z roku 1974 gdzie w rolę Poirot wcielił się fenomenalnie Albert Finney. Właśnie wtedy światowa publiczność zaznajomiła się lepiej z postacią detektywa, którą później bardzo skrupulatnie grał w serialu Poirot(1989-2013) ukochany przez wszystkich David Suchet.
Warto także cofnąć się do pierwowzoru literackiego i wspomnieć o jakże istotnym dla Murder on the Orient Express fakcie: w zakończeniu swojej powieści z 1934 Agatha Christie wywróciła ówcześnie panujące standardy powieści kryminalnej do góry nogami, szokując i wytyczając dla niej zupełnie nowe trendy. Dla kinomanów, którzy nie czytali powieść, zakończenie ekranizacji Pana Branagha może być mało efektowne, aczkolwiek z pewnością zaskakujące. Dla tych, którzy powieść czytali, zakończenie jakie oferuje nam reżyser jeszcze bardziej podkręca to co wcześniej osiągnęła Pani Christie w literackiej postaci.
O co tutaj jednak chodzi? Otóż w cudownym jak na swoje czasy Orient Express ginie jeden z pasażerów. Pech chciał, że pociągiem podróżował również sławny detektyw Hercules Poirot(Kenneth Branagh), który na prośbę swojego przyjaciela rozpoczyna śledztwo w celu ujęcia mordercy. A dalej… cóż. To dochodzenie każdy musi z Poirotem przeprowadzić osobiście.



Tyle z lekcji historii i wprowadzenia, gdyż Belgijski śledczy w ujęciu Branagha musiał przejść swoistą przemianę(i nie chodzi tu wyłącznie o mocno przerysowane w stosunku do jego wcześniejszych wersji, wąsy). Podobną przemianę musiało przejść także zakończenie jego opowiadania. Czemu? Sam reżyser i odtwórca głównej roli tłumaczy to w ten sposób: W świecie, w którym ludzie dzielą współodpowiedzialność za zbrodnie musisz zacząć myśleć nieco inaczej i zmieniać pewne fakty na potrzeby zręcznego opowiadania fabuły, lub knucia intrygi. I tak szybko jak zaczyna się to zmieniać, ludzie zastanawiają się, co jeszcze uległo zmianie? […] Wielu ludzi wyjdzie z kina zakłopotana, jeśli zbyt wcześnie zakrzyknęli, że wiedzą co się dzieje, lub stanie. Wiąże to również bezpośrednio z postacią samego Herculesa, który w jego wykonaniu staje się bardziej sprężysty i aktywny. Nie tylko „siada i myśli” [1], a działa. I to właśnie dzięki takiej postawie jego najnowszemu odtwórcy udaje się tchnąć więcej ducha i moralnej złożoności w postać niesamowitego detektywa. Według Branagha rodzaj dedukowania jakim kieruje się Poirot na końcu książki nie zadziałałby we współczesnej adaptacji filmowej: […] nie możesz po prostu powiedzieć: oto fakty. Nie w 2017 roku. Musisz zrozumieć co sam o tym sądzisz, co sam zamierzasz z tym zrobić. Ta decyzja reżysera i scenarzysty przełożyła się na ich zakończenie historii, którego nie znajdziemy w książce, a które aktualizuje w rewelacyjny sposób sens moralny literackiego pierwowzoru. Podkręcona wersja zakończenia powoduje również, że sam Poirot jawi nam się jako osoba moralnie absolutna, jak mówi Branagh: Potrzebujemy kogoś bardziej moralnie nienagannego niż my. Poirot mówi „Jest dobro, jest zło. Nie ma niczego pomiędzy”. I właśnie z tym problemem musi się zmierzyć. Musi sam zadecydować o tym, czy morderstwo może być przejawem sprawiedliwości.Rzecz jasna pojawia się tu parę subtelnych, humorystycznych akcentów wynikających choćby z dykcji Kennetha Branagh’a i natręctw jakie charakteryzują odgrywaną przez niego postać. Kenneth Branagh wziął sobie chyba jednak do serca radę jakiej Rosalinnd Hicks(córka Agathy Christie) udzieliła przed laty najbardziej znanemu odtwórcy roli legendarnego detektywa(Davido Suchet): Chcemy aby publiczność śmiała się razem z Poirotem wtedy kiedy to niezbędne, ale nigdy z niego samego. Dzięki temu sam Poirot pozostaje nadal ostoją spokoju i geniuszu, a gra aktorska Branagha staje się potężnym atutem całego przedsięwzięcia.



Kolejnym atutem jest tu także obsada: Judi Dench, Michelle Pfeiffer, Penelope Cruz, Willem Dafoe, Johnny Depp, Derek Jacobi. Ta lista jest dłuższa, ale wydaje mi się, że już te nazwiska mówią same za siebie. Oglądać tych wszystkich aktorów w świetnej formie i w tak cudownych rolach, to po prostu jakby Gwiazdka przyszła w tym roku nieco wcześniej! Nawet Pan Depp wysilił się tym razem, aby odbić się nieco od roli szalonego kapitana i przekonująco wcielić się w rolę ofiary.
Do tego klimatyczna, perfekcyjnie ilustrująca muzyka Patricka Doylea, który dzięki wcześniejszej współpracy z Branaghem mógł wypełnić jego obraz odpowiednimi do momentu dźwiękami. Film nakręcony został w formacie 70 mm, kojarzącym się z wielkimi produkcjami złotej ery Hollywood. W ciasnych przestrzeniach pociągu powoduje to rozszerzenie perspektywy co sprawia, że pomieszczenia są znacznie większe. Fantastyczne zdjęcia Harisa Zambarloukos’a wychwycają wszystkie majestatyczne ozdoby z jakimi spotykamy się w Orient Ekspresie. Film jest piękny nie tylko w warstwie technicznej(swoisty mariaż efektów cyfrowych i analogowych), ale także dzięki dopełniającym barokowy przepych minionej epoki wnętrzom, kostiumom i krajobrazom, z którymi zetkniemy się zanim nie ugrzęźniemy wraz mordercą nad przepaścią: nie ma ucieczki, wszyscy są podejrzani i zamknięci w odosobnionym od świata miejscu. Na całe szczęście jest z nami Hercules Poirot: prawdopodobnie największy detektyw na świecie…

Moja ocena: 6/6
Recenzję można przeczytać także na portalu Grabarz Polski


TYTUŁ: Stare grzechy rzucają długie cienie...Agatha Christie, Słonie mają dobrą pamięć, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2005
[1] Nie oznacza to, że oryginalny Poirot nie miał w sobie luzu. Wręcz przeciwnie, Agatha Christie poświęca w swojej książce cały rozdział na opisanie luźnej postawy detektywa w rozdziale „Poirot Sits Back and Thinks”.

środa, 29 listopada 2017

Amerykańscy Bogowie - pierwszy sezon. Mitologia w Czerwieni, Bieli i Błękicie



Podobnie jak jego wielki rodak, J.R.R. Tolkien[1] dla Anglików, tak Pan Neil Gaiman stworzył wyjątkowy zbiór mitologicznych opowieści dla Amerykanów. Ten wybitny pisarz zdaje sobie doskonale sprawę z tego jak ważne dla narodu są fundamentujące go mitologie i ich główne postaci: bogowie, bohaterowie, potwory. Nie chcąc, lub nie mogąc(wedle indywidualnego podejścia) ścigać się z twórcą Śródziemia, Gaiman postanowił podarować Amerykanom zbiór zupełnie nowych opowieści, w których ukrył najznamienitsze postaci zaczerpnięte z odwiecznych wierzeń wielu kultur całego świata. Te niezwykłe awatary, które zamieścił w swojej powieści odzwierciedlają w jego prozie doświadczenia imigrantów, którzy przybyli do Ameryki na przestrzeni wieków(jest to mieszanka kultur: nordyckiej, afrykańskiej, słowiańskiej, indyjskiej). Umożliwiły mu one wzbogacenie Amerykańskiej kultury oraz stworzenie jednej z najlepszych nowoczesnych(?) powieści fantasy, którą dziś możemy śmiało już nazwać kanoniczną i legendarną. American Gods, bo o tej pozycji mowa, to książka wydana w 2001 roku, która z miejsca doczekała się prestiżowych nagród jak Hugo i Nebula. Pozyskała Gaimanowi niezliczone rzesze fanów, oraz solidnie wstrząsnęła światem fantastyki. Przez pewien okres zastanawiano się nad jej ekranizacją, niestety za każdym razem dochodzono do wniosku, że film pełnometrażowy nie jest w stanie zmieścić bogactwa zawartego w powieści. Cóż, jeden film być może nie, ale zupełnie inaczej sprawa wygląda gdy pomyślimy o stworzeniu serialu. W ten sposób pomyśleli Panowie Bryan Fuller(Hannibal) i Michael Green(Kings), którzy po konsultacji z samym Neil’em Gaimanem(producent wykonawczy) postanowili zakasać rękawy i wziąć się do pracy. I tak oto doczekaliśmy się serialowej wersji kultowej powieści, która podobnie jak jej literacka odpowiedniczka wywołała niemało zamieszania, a także zawiesiła nieco wyżej poprzeczkę dla standardów produkcyjnych odnoszących się do dziedziny serialowej rozrywki.



Początek serii może podobnie jak pierwszy rozdział książki, odstraszyć mniej rozeznanych lub zwyczajnie niecierpliwych odbiorców. Jeśli nie zetknęliśmy się wcześniej z lekturą oryginału, nie mamy do końca pewności co właściwie oglądamy, ani z jakimi postaciami przyszło nam się zmierzyć. Podobnie jak główny bohater, Shadow Moon(Ricky Whittle) zostajemy znienacka wrzuceni w świat bogów i mitycznych stworów co powoduje niemałą konsternację. Twórcy postanowili oddać ten stan za pomocą luźno skaczącej linii narracyjnej, co powoduje, że zarówno główny bohater jak i widz stają się zagubieni, zszokowani, może nawet przerażeni nowymi realiami. Podsycają to sceny, w których, niczym w swoim poprzednim dziele(Hannibal), Bryan Fuller maluje obraz potokami krwi i urwanymi kończynami. Nasuwa to skojarzenia(choć nigdy do końca słuszne) z serialami takimi jak Game of Thrones, czy True Blood. Należy jednak pamiętać, że podobnie jak w Hannibal, estetyka masakry powoduje, że nie odbierzemy jej tak dosłownie jakbyśmy się tego spodziewali. Dla spragnionych wrażeń dodam, że jeśli sceny walk nie stają się tutaj rąbanką rodem z Westeros, to sceny seksu biją ekranizacje powieści Martina na głowe. Miejscami jest ostro, szokująco, a nawet nieco dziwnie i odpychająco, tak więc serial nie tylko lubi nas koić, ale także mocno szokować.
American Gods to z pewnością serial, który wymaga odpowiedniego przygotowania, podejścia i wiedzy, a także otwartości umysłu i dobrej pamięci. Wszystko to będzie nam niezbędne jeśli mamy zamiar objąć percepcyjnie aspekty narracyjne i estetyczne widowiska. W ostateczności jeśli chcemy przez to przebrnąć bez lektury książki Gaimana potrzeba nam będzie sporo cierpliwości, która zostanie sowicie nagrodzona. Mocno polecam jednak lekturę legendarnej powieści, gdyż dopiero świadomość tego co oglądamy umożliwia pełne zanurzenie się w ten świat. Świat, który skrywa pod powierzchnią odwieczną walkę o wiarę, jaka w przypadku istot chcących pozyskać, lub odzyskać swoich wyznawców staje się wyznacznikiem ich być, albo nie być[2].



Serialowa wersja American Gods, doskonale oddaje tygiel tematów, stylów i wpływów jakimi kierował się Neil Gaiman. Starzy bogowie są równie szaleni jak na kartkach książki, toczą ich choroby, płacą podatki, zaglądają do butelki i mają zupełnie ludzkie, przyziemne kłopoty. Nabierają rumieńców dzięki umiejętnie dobranej obsadzie, oraz wyrafinowanej estetyce całego show. Także elementy kluczowe jak starcie tradycji i nowoczesności czy nakładanie się brudu życia codziennego na elementy powiązane dotąd z tematyką sacrum nie dają tu o sobie zapomnieć. Kontrast i spór idei(intersów?) pcha nas nieubłaganie do starcia dwóch światów pośród których stara się nie zatracić Shadow. Całe przedsięwzięcie rozkręca się nieregularnie, podobnie jak nieregularny jest tutaj sposób opowiadania. Nie powoduje to jednak większych konfuzji. Jak wcześniej pisałem, nowicjusze za swoją cierpliwość zostaną wynagrodzeni. Można by napisać, że nawet wbrew swojej woli, gdyż serial poraża nas wirtuozerią wykonania i wciąga bez pamięci. Odczułem pewien niedosyt po zaledwie ośmiu odcinkach pierwszego sezonu, ale nie martwię się o kontynuację. Na pewno się jej doczekamy, tak więc Pan Fuller może spać spokojnie bo tym razem nikt nie odważy się zakrzyknąć, jak w przypadku serii Hannibal, że jest to dzieło przeestetyzowane(widocznie za oceanem widz jest nieco mniej wymagający, przynajmniej według decydentów z branży). Naturalnie American Gods nie jest widowiskiem dla każdego, ale z całą pewnością nikt się nim nie zawiedzie jeśli da mu szanse. Wystarczy tylko trochę wiary.

Moja ocena: 5/6
Recenzję można przeczytać także na portalu Grabarz Polski




[1] Tolkien uważał, że mitologia brytyjska jest bardzo uboga, a Śródziemie było jego próbą uczynienia jej równie atrakcyjną i bogatą jak mitologie grecka, egipska czy nordycka.
Humphrey Carpenter, Tolkien. Biografia, wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2016
[2] Wiara to także nieodzowny element samej fantastyki. Dopiero kiedy obdarzymy świat stworzony przez autora pewną dozą zaufania w jego realia z naszej strony, będziemy mogli w pełni się nim delektować; w pełni przeżywać losy bohaterów i odczuwać otaczający nas świat. Wiara pomaga zatem zatrzeć granicę między światem rzeczywistym a tym, który daje nam autor i dopiero zacieranie tychże tworzy właściwą relację odbiorca-dzieło.

wtorek, 14 listopada 2017

Aronofsky - twórca i niszczyciel



„Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi…” jak mawiał Alfred Hitchcock. I tak właśnie zaczyna się Mother! Wielki pożar trawi wszystko co widzimy, aby po chwili ze świata w ogniu mógł wyłonić się ład; aby po chwili z końca mógł powstać dla nich nowy początek: Ona – Matka(Jennifer Lawrence), ostoja i idea, którą, On – Ojciec(Javier Bardem) i poeta karmi swoje zmysły. Mieszkają w domu, w który Ona wkłada całą swoją energię, zaś On niczym w twierdzy jej miłości i troski próbuje odnaleźć natchnienie dla swojej twórczości, w której piekle muszą oboje egzystować. To żyje pod powierzchnią ich związku, który zdaje się być spokojny, ułożony, idylliczny, tym bardziej jeśli weźmiemy pod uwagę warunki w jakich ta mistyczna para funkcjonuje. Nie da się jednak ukryć, że jak dla większości poetów mających nieść słowo całej ludzkości, także jego twórczość to żarłoczna, niewdzięczna otchłań. Czasem piękna, czasem słuszna, ale przeważnie nienasycona pożądaniem wysłuchania i uwielbienia; chęcią dotarcia do wszystkich. Skierowana do ludzi, ale w swojej istocie odległa od człowieczeństwa, goniąca niedościgniony ideał. Ten zastany domowy mir zakłóca wizyta nieznajomego, która podobnie jak wiele innych sytuacji w świecie jaki obserwujemy jest zapowiedzią czegoś większego, czegoś co zaczyna drażnić nie tylko Ją, ale i widza. Przestajemy być biernymi odbiorcami, zaczynamy przeżywać Jej niepewność i starania o wyrwanie dla siebie części Jego uwagi. Od człowieka do człowieka, od słowa do słowa, dochodzi wreszcie do pierwszego wstrząsu kończącego się brutalnym zabójstwem dokonanym przez brata, na bracie(motywy biblijne są tutaj bardzo wyraźne, ale nie dajcie się zwieść, to nie wszystko!). Spirala zdarzeń nakręca się, eskaluje i napina w hipnotycznym transie w jaki swoim opowiadaniem, ukierunkowanym na tłumaczenie wątków będących ciągłym rozwinięciem głównego założenia, wprowadza nas Pan Aronofsky. Tej hermeneutyki nie znajdziemy tutaj jednak zbyt wiele więc musimy wysilić swoje zmysły i z charakterystycznym dla prowadzonego tu suspensu niepokojem oczekiwać na rozwój wydarzeń. Jest ona nastawiona głównie na wspieranie głównego wątku i realizacji jego pomysłu.
Mother! to, jak słusznie zauważył A. O. Scott: Boska Komedia odziana w thriller psychologiczny. Najwyższych lotów – dodam od siebie. Dzięki wieloletniej współpracy Aranofsky’ego(scenariusz i reżyseria), Matthew Libatique’a(zdjęcia) i Andrew Weisblum’a(montaż), otrzymujemy niepowtarzalną ucztę kinową, która zapada w pamięć na długo po zakończonej projekcji. To dzieło intensywne, niepokojące i jak przystało na jego głównego twórcę, prowokujące. Zmusza do myślenia i zostawia po sobie trwałe piętno na każdym kto je obejrzy. Motorem napędowym fabuły jest eskalacja szaleństwa i degradacji, które są odpowiednikami kondycji ludzkości. Eksplorujemy je niczym kolejne kręgi piekła. Choć może lepiej byłoby napisać, że spadamy w nie, gdyż widz nie jest tutaj całkowicie bezpieczny. Nie da się do końca uchronić choćby przed empatią dla postaci Matki. Z drugiej strony można to jednak czytać wyłącznie jako naszą(ludzką) ułomność, gdyż sama Matka nie może osiągnąć pełni człowieczeństwa. Jest Ona ideą, ikoną: nie ma możliwości bycia tak ludzką jak pozostali bohaterowie. To brzemię jakim reżyser obarcza postać Lawrence, która staje się przy okazji kluczem do zawartego w jego obrazie przekazu. Sam nie udziela nam jednakże konkretnych odpowiedzi, a jego przekaz czytam raczej jako ostrzeżenie lub zabawę konwencjami, niżeli prorokowanie czegokolwiek. Pan Aranofksy nie po raz pierwszy sięga po motywy biblijne, ale robi to ze znanym tylko sobie wyczuciem: bez kurczowego trzymania się doktryn. W jego najnowszym filmie widać wyraźnie wpływy Kubricka(przestrzeń i hierarchia postaci) czy Polańskiego(ten film to swojego rodzaju parafraza Rosemary’s Baby), motywy biblijne, literackie(Dante), a także inspiracje włoskim malarstwem renesansowym(kontrasty jakimi rysuje postaci za pomocą światła). Są tu również pokłady humoru, jednak tak zręcznie zawoalowane i subtelnie przekazane, że prawdopodobnie nie dotrą do każdego. Czerpią one swoją energię ze wspomnianej już eskalacji szaleństwa i kilku ledwo namacalnych scen opierających się na komizmie sytuacyjnym(rzadziej werbalnym, gdyż reżyser nie nauczył się jeszcze dystansu do słowa w swoich dziełach).
Obawiam się, że ten niecodzienny spektakl wypełniony znaczeniami i obrazami, często niezwykle sugestywnymi i mocnymi, może zostać źle odebrany w naszym kraju. Jednakże wyłącznie osoba ograniczona poglądowo dojdzie do(w tym wypadku absurdalnie niesłusznego) wniosku, że może to być film obrazoburczy, potępiający czy przeczący pewnym odwiecznym wartością, na przykład religijnym. Piszę „na przykład” gdyż w cale nie o to musi tutaj chodzić, pomimo bardzo silnych cech obrazu o tym świadczących. Osobiście wolę skupić się na wartościach epistemologicznych i sygnalizacyjnych, a przede wszystkim estetycznych, bo to właśnie one budują piękno filmu Darrena Aranofsky’ego.

Ocena: 6/6
Recenzję można przeczytać także na portalu Grabarz Polski

środa, 8 listopada 2017

Na taki koniec świata warto czekać! Thor: Ragnarok zbawcą box office'a!



      Na wstępie pragnę zaznaczyć, że  pozytywne oceny jakie zbiera Thor: Ragnarok, są jak najbardziej zasłużone. Film nie tyko zdołał ocalić box office, ale także udowodnił, że Marvel nie pokazał nam wszystkiego i możemy się dzięki nim spodziewać przedniej rozrywki jeszcze przez długi okres czasu. Możliwości są w zasadzie niewyczerpane, a firma nie boi się angażować i podejmować nowych wyzwań. Przyznam, że wybór Taiki Waititiego jako reżysera mnie zaskoczył, ale to głównie dzięki niemu właśnie, nie mogłem się doczekać żeby zobaczyć ten film. Obrazy takie jak odautorski Eagle vs Shark(2007), czy iście Pythonowski mockument What We Do in the Shadows(2014), nie wspominając już o rewelacyjnych krótkich metrażach od których zaczynał, udowodniły, że w świecie filmu pan Waititi czuje się jak ryba w wodzie. W dodatku angaż do takiej superprodukcji jak Thor, otwiera przed tym niesamowitym filmowcem nowe możliwości, które z całą pewnością, czego mu szczerze życzę, wykorzysta w odpowiedni sposób.
Najnowsza odsłona przygód Gromowładnego(Chris Hemsworth) wywraca jego świat do góry nogami. Musi połączyć siły z Lokim(Tom Hiddleston) aby zapobiec zniszczeniu Asgardu i wygrać z ich demoniczną siostrą Helą(Cate Blanchett). W drodze do finałowej potyczki bogów utkniemy na planecie-wysypisku, na której panuje klimat rodem z The Hunger Games: szurnięty Arcymistrz(Jeff Goldblum) organizuje sobie tutaj walki na arenie, a żeby było mało jego głównym gladiatorem jest nikt inny jak Hulk(Mark Ruffalo). Łatwo nie będzie. Thor musi zmierzyć się nie tylko ze swoją siostrą, boginią śmierci, ale także z przeszłością i samym sobą. Film jest pełen zaskakujących momentów, które niewątpliwie zmienią naszych bohaterów na dobre, a zmiana klasycznego wyglądu głównego protagonisty, to tylko jeden z nich.



Ragnarok w sposób niezwykły zestawia ze sobą występujące w nim postaci. Bogowie, kosmici, ludzie. Cała mieszanka jaką twórcy miksują na kosmicznym odludziu jest niezwykle kolorowa i swoją różnorodnością kojarzy się z takimi filmami jak Star Wars, czy niedawno grany Valerian. To właśnie w zderzeniach różnych postaci widać ogromną pracę jaką musiał włożyć w swoje dzieło Waititi. Dzięki jego specyficznemu podejściu udało się uzyskać Marvelowski, superbohaterski film, który ma głębię i mieści w sobie poza świetną zabawą, rozwój wewnętrzy postaci, a także ich wspólnych relacji. Dialogi są bezbłędne: budują atmosferę, śmieszą i wzruszają. Tworzą również historie, których twórcom mogłoby nie udać się upchnąć w i tak niekrótkim czasie trwania filmu. Głównie dzięki nim udaje się zachować w filmie balans między komizmem a powagą.
W scenariuszu wyraźnie widać dominantę schematyczną z Guardians of the Galaxy, ale to w niczym nie umniejsza tej produkcji. Wręcz przeciwnie. Dzięki temu właśnie będziemy mogli odbyć kolejną zapierającą dech w piersiach przygodę, upstrzoną zabawnymi sytuacjami i dialogami. Nie można winić Marvela za powtarzanie pewnych schematów, tym bardziej jeśli w dalszym ciągu wszyscy zgodnie stwierdzają, że nakręcają one dobrą zabawę. Czekają nas zatem walki(te epickie i te mniej), pościgi, strzelaniny, szalone ucieczki, a także momenty namysłu i refleksji. Wszystko w rytm zaskakującej muzyki skomponowanej przez Marka Mothersbaugh’a. Dodam, że mój szok epickiego podkładu dla Thor: Ragnarok, wynikał z tego, że jego twórca tworzył muzykę głównie do filmów dla dzieci i lekkich komedyjek(z niewielkimi wyjątkami). To wszystko dopełniają Led Zeppelin i uroczy, jednorazowy występ Gene’a Wilder’a(tak, to ten od pierwszej Fabryki Czekolady). Nie sposób się na tym filmie nudzić!




Trzymanie się pewnych powtarzalnych schematów wychodzi filmowemu uniwersum Marvela na dobre. A gdy do tego angażuje się tak niezwykłego reżysera jak Taika Waititi, dostajemy dzieło, które wybija się wyraźnie ponad resztą. Thor: Ragnarok, to z całą pewnością film tak rewolucyjny i znaczący dla Marvela jak pierwsi Avengers, czy wspomniani już Guardians of the Galaxy. „Blond Młot” i ekipa spuszczają naprawdę niezły łomot; Hulk wychodzi z wanny, a poirytowana herod baba przerabia jednego gościa na żel, rytualną „zabij-go pałą!”. Jeśli chcecie zobaczyć to i nieco więcej pokręconych akcji mających na celu ocalenie świata, to zapraszam do kin. Nie rozczarujecie się.

Ocena: 6/6
Recenzję można przeczytać także na portalu Grabarz Polski

Geostorm, czyli o tym, czy zła pogoda w Hollywood może tłumaczyć ogarniającą Fabrykę Snów nędzę artystyczną?



       Zwiastuny Geostorm wskazywały na spektakularne widowisko, które ukarze zagładę ludzkości w całkiem nowym świetle i da nam do pomyślenia jeszcze raz nad tym, dokąd zmierzamy. Niestety, podobnie jak obecna atmosfera w Fabryce Snów, ten film to najzwyklejsza katastrofa, która na pewno nie będzie w stanie rozpędzić mrocznych chmur z nad głów twórców zza oceanu. Spektakularny jest tu wyłącznie brak umiejętności twórców, którzy najwidoczniej rzucili się z motyką na słońce. Być może gdyby Pan Devlin współpracował przy tej produkcji z Rolandem Emmerichem(dziewięć wspólnie wykonanych obrazów), udałoby mu się stworzyć po raz kolejny tytuł, który jakoś się broni. Obaj panowie popełnili razem tak niezapomniane tytuły jak chociażby: Universal Solider(1992); Stargate(1994); Independence Day(1996); Godzilla(1998). Wszystkie warte zapamiętania, no i przecież nie zaprzeczycie, że o nich nie słyszeliście, lub ich nie oglądaliście. Należy pamiętać jednak, że Devlin odpowiadał przeważnie za produkcję i scenariusz wspomnianych filmów. Podobnie mogło być i w tym przypadku, niestety nie wiedzieć czemu scenarzysta stał się nagle reżyserem(jest to bowiem reżyserski debiut Dean’a Devlina), a film, który miał być w założeniu katastroficznym, przeszedł mutację w bliżej nieokreślony twór gatunkowy. Geostorm, to film, który w swojej „złożoności” pretenduje do miana miernej części Jamesa Bonda wymieszanego z efektami z takich „superprodukcji” jak The Day After Tomorrow(2004), czy Space Cowboys(2000). Wracając do wspomnianych zwiastunów, to są one kolejnymi z tej fatalnej serii, która pozwala oszczędzić na bilecie do kina, bo w zasadzie zdradzają wszystko co tylko się da, z i tak miałkiej przeważnie fabuły – Gostorm w niczym tutaj nie odbiega od innych tego typu, znienawidzonych przez widzów prób filmowych.

   Z czym jednak mamy tutaj do czynienia? Otóż ludzie przyszłości nauczyli się wreszcie kontrolować pogodę. Problem w tym, że jak się domyślacie, skoro to ludzie wpadli na pomysł jak zawładnąć nad siłami natury, to i ludzie będą chcieli te siły w końcu wykorzystać. A jak można się po naszym gatunku spodziewać głównym motorem napędowym rozpętanej w ten jakże nieprzewidywalny sposób apokalipsy jest mamona. Podejrzewam, że był to również jedyny cel przyświecający twórcom Geostorm. Chyba, że chcieli oni za wszelką cenę pokazać jak nie robić filmów. Gratuluję, udało się. Nakręciliście państwo, zaraz po The Mummy(2017), największy gniot tego roku!




  Szczerze mówiąc nawet nie wiem co napisać w kwestii aktorów, którzy zdecydowali się uczestniczyć w spełnianiu reżyserskich ciągot Pana Devlina. Po ekranie krząta się Gerard Butler, który gra faceta próbującego poza problemami rodzinnymi uporać się z zagładą planety, a w tle niczym na autopilocie biega reszta aktorów. Ci z kolei usiłują wydrzeć nieco dla siebie z prostacko napisanego dla nich scenariusza, który miesza wątki w taki sposób, że po godzinie filmu nie wiedziałem czy oglądam koniec świata czy może kolejny odcinek Rolnik szuka żony. W Hollywood musi zaiste panować straszna nędza artystyczna skoro po raz drugi w roku wypuszczają coś takiego do kin na całym świecie. Wstyd!

    Jeśli ktoś zdecyduje się obejrzeć film w 3D, to światełkiem w tunelu powinny być w tym wypadku efekty i pocztówki z Armagedonu, ale niestety i tutaj obraz kuleje. Na porządną akcję poczekamy sobie koło godziny(to ponad połowa filmu), tak więc na właściwy efekt 3D nie macie nawet co liczyć. Wasze oczy będą już najzwyczajniej za bardzo przyzwyczajone do tego typu projekcji żeby cokolwiek mogło je jeszcze zaskoczyć.

  Geostorm i wspominana The Mummy, to filmy które wbrew pozorom mają ze sobą wiele wspólnego. Przede wszystkim- i nie mam zamiaru nad nikim się tutaj litować- są dowodem na potworne wręcz braki w warsztacie swoich twórców(reżyseria, scenariusz). W oczywisty sposób kręcone są wyłącznie dla wyciśnięcia z widza gotówki. Nie mają nic wspólnego ze sztuką, ani nawet wiedzą o filmie ponieważ ich autorzy korzystają w wielu przypadkach z motywów o których nie mają zielonego pojęcia przez co nierzadko wręcz obrażają inteligencję widza(chyba, że ktoś lubi się w kinie absolutnie wyłączyć). Te „filmy” marnują dobre pomysły i pomijają witalne tematy, które mogłyby być o wiele ciekawiej ukazane: oba kryją w sobie wielki potencjał, który został najzwyczajniej zaprzepaszczony. A może żeby miało to odpowiedni wydźwięk, powinno się powiedzieć, że zostały po prostu spartaczone.

Ocena: 1/6
Recenzje można przeczytać także na portalu Grabarz Polski

James Bond to przeszłość. Czas na agentów z Kingsman!



Matthew Vaughn to z pewnością jeden z tych reżyserów, którzy mogą powiedzieć o sobie, że nie zrobili jeszcze złego filmu. Sympatię widzów zaskarbił sobie jeszcze jako producent, współpracując z Guy’em Ritchie przy takich filmach jak Porachunki(1998) czy Przekręt(2000). Z pewnością nabył wówczas niepowtarzalnego poczucia humoru oraz dystansu do pracy na planie. Swój niebywały talent do zamieniania w złoto, czego tylko się nie dotknął, udowodnił reżyserując tak niepowtarzalne obrazy jak Gwiezdny Pył(2007), Kick-Ass(2010), X-Man: Pierwsza klasa(2011) czy wreszcie Kingsman: Tajne służby(2014), a także Kingsman: Złoty krąg(2017), który mam przyjemność właśnie recenzować. Warto zauważyć, że wszystkie wyreżyserowane przez siebie filmy popełnił wespół z jedną i tą samą scenarzystką, Jane Goldman, która jest także autorką bestsellerowej powieści ze świata Z Archiwum X, oraz twórczynią scenariusza do filmu Osobliwy dom pani Peregrine(2016). Tak długo pracujący ze sobą duet, odpowiedzialny za tak wiele hitów po prostu nie mógł zepsuć swojej kolejnej produkcji.
W związku z powyższym pragnę zdementować złośliwe pogłoski o, tym jakoby najnowszy Kingsman był filmem miałkim, wypełnionym kiczem i pozbawionym sensu. Występuje tu oczywiście spora dawka pokręconej atmosfery(ostro przyprawionej owym kiczowatym sformatowaniem ameryki z lat 60) przekładającej się głównie na postać antagonistki o uroczo brzmiącym imieniu Poppy(Julianne Moore). Urocza, zaskakująca, niepokojąca i miejscami przerażająca przywódczyni tajemniczego Złotego Kręgu, to idealny przykład na to jak całość filmu potrafi zabawić, a jednocześnie miejscami zdegustować widza. O ile bowiem sceny walk i pościgów deklasują niektóre produkcje z agentem 007 w roli głównej, o tyle miejscami przeciągnięty dowcip potrafi zepsuć dobre wrażenie. Patrz: strzelanie do psiaczków, zaszczepianie pluskiew w… sami się przekonacie, nie wspominając o produkcji hamburgerów ze swoich współpracowników. Tego typu sceny z pewnością podzielą mocno opinie o filmie Vaughna. Od siebie dodam tylko, że nie jest to zabieg pokazujący iż twórcom puściły zwieracze fantazji, ale raczej zamierzone i celowe działanie – taki klimat(patrz początek tej recenzji).



Pierwsza część Kingsman przywróciła niektórym wiarę w filmy szpiegowskie. Nie było to trudne po mocno mdłych produkcjach z serii Mission Impossible i ostatnim tragicznym fiasko jakie poniósł James Bond, ale tchnęło świeżością i energią jakiej wówczas bardzo potrzebowaliśmy. Druga część rozwija wątki głównych bohaterów i samej agencji. Następuje tu znaczny impas z którym nasi super szpiedzy będą musieli sobie poradzić. Coś umiera, coś się rodzi ponownie, a wszystko pod silną presją i w nieustającym pędzie dążącym po raz kolejny do ocalenia świata przed jakimś psychopatą. Wszystko polukrowane grubą warstwą niepoprawnego humoru, który po raz kolejny udowadnia, że każdy z nas ma w sobie coś z socjopaty.
Wspomniałem już o Julianne Moore, więc nie wypada nie napisać niczego o reszcie załogantów. Gra aktorska w tym filmie, to zabawa: lekka, przyjemna dla oka i naturalna. Widać wyraźnie, że na planie panowała dobra atmosfera i choć niektórzy narzekali na podarte garnitury, to wszystko pracowało jak w szwajcarskim zegarku. Koło Eltona Johna(tak, tego Eltona Johna) do starej ekipy Kingsman dołączyli jeszcze, Halle Berry, Channing Tatum, Jeff Bridges czy Pedro Pascal, którzy wcielili się w rolę agentów sojuszniczego wywiadu(tym razem nie krawców, a bimbrowników).




W drugiej odsłonie przygód agentów Kingsman wszystko jest skrojone na Amerykańską miarę: większe, głośniejsze, i obowiązkowo w wydaniu +SIZE!. Kingsman od początku bazował na klasycznych elementach kina szpiegowskiego, co doskonale zachowują jego twórcy także w drugiej części. Rzecz jasna nie brakuje tutaj prześmiewczych odniesień do 007, lecz utrzymanie żartu na jednym poziomie(z drobnym odstępstwami o których pisałem) sprawia, że film pochłania nas bez pamięci i daje nam dwie godziny wybornej zabawy. Od dawna nie słyszałem tak gromkich śmiechów na sali kinowej i choć nie była to nawet premiera, to niektórzy i tak nie wstydzili się witać oklaskami kolejnych scen. Czy takie reakcje widzów mogą mówić coś innego jak tylko, to że jest to rewelacyjny film?

Ocena: 5/6
Recenzję można przeczytać także na portalu Grabarz Polski

wtorek, 15 sierpnia 2017

Apokalipsa korposzczurów


            Na film The Belko Experiment trafiłem czystym przypadkiem, ale już po prowizorycznym przeglądzie obsady i twórców domyślałem się, że to będzie ciekawe kino… ciekawy eksperyment. Obrazowi Greg’a McLeana(Wolf Creek; Rogue; The Darkness) bliżej co prawda do horroru niż klasycznego thrillera, którym się go określa, ale ten fakt jedynie poprawia jego całokształt. Nie ma się temu co dziwić ponieważ reżyser ten specjalizuje się w kręceniu krwawych horrorów właśnie. Dodatkowo produkcję wspierali ludzie odpowiedzialni za Conjuring i Annabelle. W tym szczególnym wypadku połączył swoje siły ze scenarzystą James’em Gunn’em(Dawn of the Dead; Slither; Lollipop Chainsaw; obie części Guardians of Galaxy). Takie zestawienie reżysera i scenarzysty zapewniło filmowi nie tylko odpowiedni poziom napięcia, ale przede wszystkim krwiste sceny ukazujące przeróżne kontakty międzyludzkie, a to w dużej mierze o ich pokazanie tutaj chodzi. Ponadto dzięki panu Gunn’owi, McLean w końcu mógł wejść w psychikę filmowanych przez siebie postaci nieco głębiej niżeli tylko „do kości”. Jeśli obejrzymy wcześniejsze produkcje należącego do Splat Packu[1], Australijskiego reżysera to z łatwością zobaczymy, że praca z doświadczonym scenarzystą przyniosła mu nieoczekiwanie bardzo dobre skutki.
            Historia jest banalnie prosta: grupa osiemdziesięciu pracowników korporacji Belko zostaje zamknięta w biurowcu i zmuszana przez tajemniczego Wielkiego Brata do mordowania siebie nawzajem. Najciekawsze, że wchodzi tutaj w grę ostry rys polityczny, który celuje głównie w korporacyjne struktury USA. Zauważcie, że nikogo innego poza etatowymi pracownikami Belko nie wpuszczono do budynku na czas trwania eksperymentu. Okoliczna ludność została odesłana do domu, zaś okrutnemu badaniu poddawani są jedynie obywatele USA. Zwróćcie także uwagę na lokalizację samego biurowca.
W tym filmie możemy się domyśleć przebiegu całej fabuły, nie oznacza to jednak, że film jest nudny, czy pozbawiony większego sensu. Powtarzalność leitmotivu w tym wypadku aktualizuje wizualnie nawracający problem walki o przetrwanie w ekstremalnej sytuacji. Pikanterii całemu choremu eksperymentowi jakiemu poddani zostają pracownicy Belko, nadaje fakt, że dzieje się to właśnie w ich miejscu pracy. Z dala od rodziny, przyjaciół(tych prawdziwych[2]) i wreszcie w środowisku ultra korporacji, w której wyścig korposzczurów i wyczuwalna podskórnie dominanta przełożonych nad pracowniczą masą ludzką aż buzuje: bądźmy dla siebie przyjaźni, ale koniec końców lepiej żebyście pamiętali kto tu rządzi robaczki. Niecodziennym zjawiskiem w tego typu zestawieniach jest fakt, że reżyserowi udało się wydusić jeszcze trochę z materii horroru i upchnąć w całości wątek biurowego romansu...aż po grób.


            Wspominałem o ciekawym doborze obsady nie bez kozery. Do filmu zatrudniono dość kolorową ekipę składającą się z młodzików(John Gallagher, Adria Arjona) i weteranów(John McGinley, Tony Goldwyn). Aktorzy, którzy najczęściej przewijają się nam na ekranie(Ci których wymieniłem) znani są z różnych filmów(w sensie bogactwa gatunkowego ich repertuaru), ale raczej nie z krwistych opowieści o ludziach wyżynających się wzajemnie w pokręconym eksperymencie. Sprawia to, że postaci jakie im przydzielono zaskakują widza. Jak wcześniej pisałem: leitmotiv, który powtarza się w filmie na wielu poziomach, w tym przypadku także fabularnego zarysu postaci, nie ujmuje niczego temu obrazowi. Dodatkowym zaskoczeniem jest ścieżka dźwiękowa ułożona przez Tyler’a Batesa(300; Californication; Guardians of Galaxy), który postanowił przerobić znane utwory jak I wil survive, czy California Dreamin na język latynoski. Nieświadomie pomaga to ulokować akcję filmu w umyśle widza.


         Jest to film, o którym w Polsce było cicho, a który zasługuje na uwagę zarówno fanów horrorów i thrillerów, jak i tych z Was, którzy lubią zakładać się podczas projekcji kto przetrwa do samego końca. Myślę, że również z punktu socjologicznego czy nawet politycznego, jak wspominałem wcześniej, ten obraz ma wiele do powiedzenia. Nawet jeśli istnieje wiele podobnych filmów, które korzystają z motywu zamknięcia i szczucia ludzi na siebie, to The Belko Experiment ma tę przewagę, że jest najbardziej aktualny, przez co lepiej dociera do widza. Owe krwawe igrzyska, w których nagrodą jest przetrwanie przypominają nam, że w grze o życie możemy w cale nie różnić się od zwierząt, które instynkt  stawiają na pierwszym miejscu. Polecam Wam obejrzenie filmu i zastanowienie się nad jego przekazem, bo zastanawianie się nad tym jak byśmy się w takiej sytuacji zachowali sami, nie ma moim zdaniem większego sensu. Górę biorą zawsze instynkty.

Moja ocena: 4/6
Recenzję można przeczytać także na portalu Grabarz Polski



[1] Termin ukuty przez Amerykańskiego krytyka kina grozy, Alana Jonesa, którym określa on grupę filmowców kręcących wyjątkowo brutalne filmy zamykające się przeważnie w niskich budżetach. Do tej grupy należą np.: Eli Roth(Cabin in the Woods; The Descent), Neil Marshall(Dog Soliders; The Descent), Rob Zombie(The Devil’s Rejects; Hallowen), Robert Rodriguez(Planet Terror; Machete).
[2] Jeden z moich znajomych z pracy twierdził zawsze, że w pracy nie ma prawdziwych przyjaźni. Są jedyne znajomości i koleżeństwo. Po obejrzeniu The Belko Experiment przypomniały mi się jego słowa i to ile w nich prawdy jeśli się nad tym solidnie zastanowić. Film Grega McLean'a doskonale pokazuje jak kruche potrafią być sztuczne biurowe sojusze. Reżyser znajduje jednak w tym szaleństwie miejsce na uczucia wyższe, lojalność, a nawet miłość.

Nowe szaty Spider-Mana


            Któż z nas nie zna, lub chociaż raz w życiu nie widział Spider-Mana? To jeden z najpopularniejszych bohaterów komiksów na świecie, a przy tym chyba najbardziej lubiany. Nic dziwnego, że jego postać z rysunkowych historii przeniosła się na ekran już w 1967 roku, a od 2002 możemy jego wyczyny regularnie podziwiać w pełnometrażowych, wysokobudżetowych produkcjach. Podczas jednak gdy Sam Raimi(lol) i Marc Webb, powtarzali pewne utarte motywy dla uniwersum Spider-Mana, Jon Watts wychodzi do nas z zupełnie nową propozycją.
Spider-Man, Jona Wattsa, w którego wcielił się po raz drugi Tom Holland, to nie tylko powiew świeżości i totalne przeobrażenie postaci superbohatera, ale zupełnie nowa marka, która jak sądzę dzięki stylowi gry i kreowaniu postaci w przebiegu fabuły ma szansę stać się ikoniczną.
            Spidey kontynuuje swoje przygody w szeregach Avengers pod czujnym okiem Tony’ego Starka, który miejscami zdaje mi się aż nazbyt mu matkować. Czasami ten związek potrafi irytować, ale koniec końców fundamentuje dla widza fakt, że Mściciele uzupełniają się wzajemnie i nawet z pozoru najsłabszy, najmniejszy czy najmłodszy z nich jest pełnowartościowym członkiem załogi. Przyjemną odmianą jest fakt, że nie wałkujemy po raz kolejny smętnej historii wujka Bena i ogromnej odpowiedzialności, a od razu wskakujemy w buty Parkera, któremu przyszło oswajać się z nowymi mocami i gadżetami. O ile oswajanie pajęczych zmysłów i socjalizowanie się z rówieśnikami wyszło w filmie dość przyjemnie i naturalnie, o tyle kosmiczne gadżety dodane do stroju Petera były moim zdaniem mocno przesadzone. Jakoś bardziej przekonywał mnie Spider-Man, który opierał się głównie na swojej inteligencji i zmysłach, a nie na komputerze pokładowym rodem ze Star Trek. Dziwaczne rozwiązanie, aczkolwiek wprowadzające momentami rozładowujący napięcia humor sytuacyjny – zastanawiam się czy nie głównie po to zostało ono zastosowane?
Bardzo spodobały mi się także kreacje odmłodzonej cioci May(Marisa Tomei) i oczywiście zabawne powtórzenie roli Michaela Keatona jako Vulture – powtórzone pod kątem filmu Birdman. Czyżby Keaton coś przewidywał?


             Spider-Man został odświeżony i dostosowany do dynamiki Avengers, ale koniec końców to ten sam Spidey, którego wszyscy znamy i kochamy. Ponadto gra aktorska Hollanda dodaje tej postaci niespotykanego wcześniej polotu i wraca humor z jakim mieliśmy do czynienia w oglądanych za młodu kreskówkach. Należy także zwrócić uwagę na to, że wreszcie jest to film o Spider-Manie wyłącznie. Koncentruje się on silnie na postaci Parkera, którego przeżycia wewnętrzne i rozterki związane z byciem super-człowiekiem biorą górę nad pozostałymi kwestiami. Podobnych filmów doczekali się już Batman, czy Superman, ale trzeba przyznać, że Spider-Man jest wyjątkowo udany i wybija się na tle rozważań na temat człowieczeństwa super-ludzi. Na tym filmie nie zawiedzie się żaden fan Człowieka Pająka, a tym, którzy na niego specjalnie czekali może on narobić sporo apetytu na kolejne wyczyny ich ulubionego herosa.

Moja ocena: 4/6
Recenzję można przeczytać także na portalu Grabarz Polski