środa, 29 listopada 2017

Amerykańscy Bogowie - pierwszy sezon. Mitologia w Czerwieni, Bieli i Błękicie



Podobnie jak jego wielki rodak, J.R.R. Tolkien[1] dla Anglików, tak Pan Neil Gaiman stworzył wyjątkowy zbiór mitologicznych opowieści dla Amerykanów. Ten wybitny pisarz zdaje sobie doskonale sprawę z tego jak ważne dla narodu są fundamentujące go mitologie i ich główne postaci: bogowie, bohaterowie, potwory. Nie chcąc, lub nie mogąc(wedle indywidualnego podejścia) ścigać się z twórcą Śródziemia, Gaiman postanowił podarować Amerykanom zbiór zupełnie nowych opowieści, w których ukrył najznamienitsze postaci zaczerpnięte z odwiecznych wierzeń wielu kultur całego świata. Te niezwykłe awatary, które zamieścił w swojej powieści odzwierciedlają w jego prozie doświadczenia imigrantów, którzy przybyli do Ameryki na przestrzeni wieków(jest to mieszanka kultur: nordyckiej, afrykańskiej, słowiańskiej, indyjskiej). Umożliwiły mu one wzbogacenie Amerykańskiej kultury oraz stworzenie jednej z najlepszych nowoczesnych(?) powieści fantasy, którą dziś możemy śmiało już nazwać kanoniczną i legendarną. American Gods, bo o tej pozycji mowa, to książka wydana w 2001 roku, która z miejsca doczekała się prestiżowych nagród jak Hugo i Nebula. Pozyskała Gaimanowi niezliczone rzesze fanów, oraz solidnie wstrząsnęła światem fantastyki. Przez pewien okres zastanawiano się nad jej ekranizacją, niestety za każdym razem dochodzono do wniosku, że film pełnometrażowy nie jest w stanie zmieścić bogactwa zawartego w powieści. Cóż, jeden film być może nie, ale zupełnie inaczej sprawa wygląda gdy pomyślimy o stworzeniu serialu. W ten sposób pomyśleli Panowie Bryan Fuller(Hannibal) i Michael Green(Kings), którzy po konsultacji z samym Neil’em Gaimanem(producent wykonawczy) postanowili zakasać rękawy i wziąć się do pracy. I tak oto doczekaliśmy się serialowej wersji kultowej powieści, która podobnie jak jej literacka odpowiedniczka wywołała niemało zamieszania, a także zawiesiła nieco wyżej poprzeczkę dla standardów produkcyjnych odnoszących się do dziedziny serialowej rozrywki.



Początek serii może podobnie jak pierwszy rozdział książki, odstraszyć mniej rozeznanych lub zwyczajnie niecierpliwych odbiorców. Jeśli nie zetknęliśmy się wcześniej z lekturą oryginału, nie mamy do końca pewności co właściwie oglądamy, ani z jakimi postaciami przyszło nam się zmierzyć. Podobnie jak główny bohater, Shadow Moon(Ricky Whittle) zostajemy znienacka wrzuceni w świat bogów i mitycznych stworów co powoduje niemałą konsternację. Twórcy postanowili oddać ten stan za pomocą luźno skaczącej linii narracyjnej, co powoduje, że zarówno główny bohater jak i widz stają się zagubieni, zszokowani, może nawet przerażeni nowymi realiami. Podsycają to sceny, w których, niczym w swoim poprzednim dziele(Hannibal), Bryan Fuller maluje obraz potokami krwi i urwanymi kończynami. Nasuwa to skojarzenia(choć nigdy do końca słuszne) z serialami takimi jak Game of Thrones, czy True Blood. Należy jednak pamiętać, że podobnie jak w Hannibal, estetyka masakry powoduje, że nie odbierzemy jej tak dosłownie jakbyśmy się tego spodziewali. Dla spragnionych wrażeń dodam, że jeśli sceny walk nie stają się tutaj rąbanką rodem z Westeros, to sceny seksu biją ekranizacje powieści Martina na głowe. Miejscami jest ostro, szokująco, a nawet nieco dziwnie i odpychająco, tak więc serial nie tylko lubi nas koić, ale także mocno szokować.
American Gods to z pewnością serial, który wymaga odpowiedniego przygotowania, podejścia i wiedzy, a także otwartości umysłu i dobrej pamięci. Wszystko to będzie nam niezbędne jeśli mamy zamiar objąć percepcyjnie aspekty narracyjne i estetyczne widowiska. W ostateczności jeśli chcemy przez to przebrnąć bez lektury książki Gaimana potrzeba nam będzie sporo cierpliwości, która zostanie sowicie nagrodzona. Mocno polecam jednak lekturę legendarnej powieści, gdyż dopiero świadomość tego co oglądamy umożliwia pełne zanurzenie się w ten świat. Świat, który skrywa pod powierzchnią odwieczną walkę o wiarę, jaka w przypadku istot chcących pozyskać, lub odzyskać swoich wyznawców staje się wyznacznikiem ich być, albo nie być[2].



Serialowa wersja American Gods, doskonale oddaje tygiel tematów, stylów i wpływów jakimi kierował się Neil Gaiman. Starzy bogowie są równie szaleni jak na kartkach książki, toczą ich choroby, płacą podatki, zaglądają do butelki i mają zupełnie ludzkie, przyziemne kłopoty. Nabierają rumieńców dzięki umiejętnie dobranej obsadzie, oraz wyrafinowanej estetyce całego show. Także elementy kluczowe jak starcie tradycji i nowoczesności czy nakładanie się brudu życia codziennego na elementy powiązane dotąd z tematyką sacrum nie dają tu o sobie zapomnieć. Kontrast i spór idei(intersów?) pcha nas nieubłaganie do starcia dwóch światów pośród których stara się nie zatracić Shadow. Całe przedsięwzięcie rozkręca się nieregularnie, podobnie jak nieregularny jest tutaj sposób opowiadania. Nie powoduje to jednak większych konfuzji. Jak wcześniej pisałem, nowicjusze za swoją cierpliwość zostaną wynagrodzeni. Można by napisać, że nawet wbrew swojej woli, gdyż serial poraża nas wirtuozerią wykonania i wciąga bez pamięci. Odczułem pewien niedosyt po zaledwie ośmiu odcinkach pierwszego sezonu, ale nie martwię się o kontynuację. Na pewno się jej doczekamy, tak więc Pan Fuller może spać spokojnie bo tym razem nikt nie odważy się zakrzyknąć, jak w przypadku serii Hannibal, że jest to dzieło przeestetyzowane(widocznie za oceanem widz jest nieco mniej wymagający, przynajmniej według decydentów z branży). Naturalnie American Gods nie jest widowiskiem dla każdego, ale z całą pewnością nikt się nim nie zawiedzie jeśli da mu szanse. Wystarczy tylko trochę wiary.

Moja ocena: 5/6
Recenzję można przeczytać także na portalu Grabarz Polski




[1] Tolkien uważał, że mitologia brytyjska jest bardzo uboga, a Śródziemie było jego próbą uczynienia jej równie atrakcyjną i bogatą jak mitologie grecka, egipska czy nordycka.
Humphrey Carpenter, Tolkien. Biografia, wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2016
[2] Wiara to także nieodzowny element samej fantastyki. Dopiero kiedy obdarzymy świat stworzony przez autora pewną dozą zaufania w jego realia z naszej strony, będziemy mogli w pełni się nim delektować; w pełni przeżywać losy bohaterów i odczuwać otaczający nas świat. Wiara pomaga zatem zatrzeć granicę między światem rzeczywistym a tym, który daje nam autor i dopiero zacieranie tychże tworzy właściwą relację odbiorca-dzieło.

wtorek, 14 listopada 2017

Aronofsky - twórca i niszczyciel



„Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi…” jak mawiał Alfred Hitchcock. I tak właśnie zaczyna się Mother! Wielki pożar trawi wszystko co widzimy, aby po chwili ze świata w ogniu mógł wyłonić się ład; aby po chwili z końca mógł powstać dla nich nowy początek: Ona – Matka(Jennifer Lawrence), ostoja i idea, którą, On – Ojciec(Javier Bardem) i poeta karmi swoje zmysły. Mieszkają w domu, w który Ona wkłada całą swoją energię, zaś On niczym w twierdzy jej miłości i troski próbuje odnaleźć natchnienie dla swojej twórczości, w której piekle muszą oboje egzystować. To żyje pod powierzchnią ich związku, który zdaje się być spokojny, ułożony, idylliczny, tym bardziej jeśli weźmiemy pod uwagę warunki w jakich ta mistyczna para funkcjonuje. Nie da się jednak ukryć, że jak dla większości poetów mających nieść słowo całej ludzkości, także jego twórczość to żarłoczna, niewdzięczna otchłań. Czasem piękna, czasem słuszna, ale przeważnie nienasycona pożądaniem wysłuchania i uwielbienia; chęcią dotarcia do wszystkich. Skierowana do ludzi, ale w swojej istocie odległa od człowieczeństwa, goniąca niedościgniony ideał. Ten zastany domowy mir zakłóca wizyta nieznajomego, która podobnie jak wiele innych sytuacji w świecie jaki obserwujemy jest zapowiedzią czegoś większego, czegoś co zaczyna drażnić nie tylko Ją, ale i widza. Przestajemy być biernymi odbiorcami, zaczynamy przeżywać Jej niepewność i starania o wyrwanie dla siebie części Jego uwagi. Od człowieka do człowieka, od słowa do słowa, dochodzi wreszcie do pierwszego wstrząsu kończącego się brutalnym zabójstwem dokonanym przez brata, na bracie(motywy biblijne są tutaj bardzo wyraźne, ale nie dajcie się zwieść, to nie wszystko!). Spirala zdarzeń nakręca się, eskaluje i napina w hipnotycznym transie w jaki swoim opowiadaniem, ukierunkowanym na tłumaczenie wątków będących ciągłym rozwinięciem głównego założenia, wprowadza nas Pan Aronofsky. Tej hermeneutyki nie znajdziemy tutaj jednak zbyt wiele więc musimy wysilić swoje zmysły i z charakterystycznym dla prowadzonego tu suspensu niepokojem oczekiwać na rozwój wydarzeń. Jest ona nastawiona głównie na wspieranie głównego wątku i realizacji jego pomysłu.
Mother! to, jak słusznie zauważył A. O. Scott: Boska Komedia odziana w thriller psychologiczny. Najwyższych lotów – dodam od siebie. Dzięki wieloletniej współpracy Aranofsky’ego(scenariusz i reżyseria), Matthew Libatique’a(zdjęcia) i Andrew Weisblum’a(montaż), otrzymujemy niepowtarzalną ucztę kinową, która zapada w pamięć na długo po zakończonej projekcji. To dzieło intensywne, niepokojące i jak przystało na jego głównego twórcę, prowokujące. Zmusza do myślenia i zostawia po sobie trwałe piętno na każdym kto je obejrzy. Motorem napędowym fabuły jest eskalacja szaleństwa i degradacji, które są odpowiednikami kondycji ludzkości. Eksplorujemy je niczym kolejne kręgi piekła. Choć może lepiej byłoby napisać, że spadamy w nie, gdyż widz nie jest tutaj całkowicie bezpieczny. Nie da się do końca uchronić choćby przed empatią dla postaci Matki. Z drugiej strony można to jednak czytać wyłącznie jako naszą(ludzką) ułomność, gdyż sama Matka nie może osiągnąć pełni człowieczeństwa. Jest Ona ideą, ikoną: nie ma możliwości bycia tak ludzką jak pozostali bohaterowie. To brzemię jakim reżyser obarcza postać Lawrence, która staje się przy okazji kluczem do zawartego w jego obrazie przekazu. Sam nie udziela nam jednakże konkretnych odpowiedzi, a jego przekaz czytam raczej jako ostrzeżenie lub zabawę konwencjami, niżeli prorokowanie czegokolwiek. Pan Aranofksy nie po raz pierwszy sięga po motywy biblijne, ale robi to ze znanym tylko sobie wyczuciem: bez kurczowego trzymania się doktryn. W jego najnowszym filmie widać wyraźnie wpływy Kubricka(przestrzeń i hierarchia postaci) czy Polańskiego(ten film to swojego rodzaju parafraza Rosemary’s Baby), motywy biblijne, literackie(Dante), a także inspiracje włoskim malarstwem renesansowym(kontrasty jakimi rysuje postaci za pomocą światła). Są tu również pokłady humoru, jednak tak zręcznie zawoalowane i subtelnie przekazane, że prawdopodobnie nie dotrą do każdego. Czerpią one swoją energię ze wspomnianej już eskalacji szaleństwa i kilku ledwo namacalnych scen opierających się na komizmie sytuacyjnym(rzadziej werbalnym, gdyż reżyser nie nauczył się jeszcze dystansu do słowa w swoich dziełach).
Obawiam się, że ten niecodzienny spektakl wypełniony znaczeniami i obrazami, często niezwykle sugestywnymi i mocnymi, może zostać źle odebrany w naszym kraju. Jednakże wyłącznie osoba ograniczona poglądowo dojdzie do(w tym wypadku absurdalnie niesłusznego) wniosku, że może to być film obrazoburczy, potępiający czy przeczący pewnym odwiecznym wartością, na przykład religijnym. Piszę „na przykład” gdyż w cale nie o to musi tutaj chodzić, pomimo bardzo silnych cech obrazu o tym świadczących. Osobiście wolę skupić się na wartościach epistemologicznych i sygnalizacyjnych, a przede wszystkim estetycznych, bo to właśnie one budują piękno filmu Darrena Aranofsky’ego.

Ocena: 6/6
Recenzję można przeczytać także na portalu Grabarz Polski

środa, 8 listopada 2017

Na taki koniec świata warto czekać! Thor: Ragnarok zbawcą box office'a!



      Na wstępie pragnę zaznaczyć, że  pozytywne oceny jakie zbiera Thor: Ragnarok, są jak najbardziej zasłużone. Film nie tyko zdołał ocalić box office, ale także udowodnił, że Marvel nie pokazał nam wszystkiego i możemy się dzięki nim spodziewać przedniej rozrywki jeszcze przez długi okres czasu. Możliwości są w zasadzie niewyczerpane, a firma nie boi się angażować i podejmować nowych wyzwań. Przyznam, że wybór Taiki Waititiego jako reżysera mnie zaskoczył, ale to głównie dzięki niemu właśnie, nie mogłem się doczekać żeby zobaczyć ten film. Obrazy takie jak odautorski Eagle vs Shark(2007), czy iście Pythonowski mockument What We Do in the Shadows(2014), nie wspominając już o rewelacyjnych krótkich metrażach od których zaczynał, udowodniły, że w świecie filmu pan Waititi czuje się jak ryba w wodzie. W dodatku angaż do takiej superprodukcji jak Thor, otwiera przed tym niesamowitym filmowcem nowe możliwości, które z całą pewnością, czego mu szczerze życzę, wykorzysta w odpowiedni sposób.
Najnowsza odsłona przygód Gromowładnego(Chris Hemsworth) wywraca jego świat do góry nogami. Musi połączyć siły z Lokim(Tom Hiddleston) aby zapobiec zniszczeniu Asgardu i wygrać z ich demoniczną siostrą Helą(Cate Blanchett). W drodze do finałowej potyczki bogów utkniemy na planecie-wysypisku, na której panuje klimat rodem z The Hunger Games: szurnięty Arcymistrz(Jeff Goldblum) organizuje sobie tutaj walki na arenie, a żeby było mało jego głównym gladiatorem jest nikt inny jak Hulk(Mark Ruffalo). Łatwo nie będzie. Thor musi zmierzyć się nie tylko ze swoją siostrą, boginią śmierci, ale także z przeszłością i samym sobą. Film jest pełen zaskakujących momentów, które niewątpliwie zmienią naszych bohaterów na dobre, a zmiana klasycznego wyglądu głównego protagonisty, to tylko jeden z nich.



Ragnarok w sposób niezwykły zestawia ze sobą występujące w nim postaci. Bogowie, kosmici, ludzie. Cała mieszanka jaką twórcy miksują na kosmicznym odludziu jest niezwykle kolorowa i swoją różnorodnością kojarzy się z takimi filmami jak Star Wars, czy niedawno grany Valerian. To właśnie w zderzeniach różnych postaci widać ogromną pracę jaką musiał włożyć w swoje dzieło Waititi. Dzięki jego specyficznemu podejściu udało się uzyskać Marvelowski, superbohaterski film, który ma głębię i mieści w sobie poza świetną zabawą, rozwój wewnętrzy postaci, a także ich wspólnych relacji. Dialogi są bezbłędne: budują atmosferę, śmieszą i wzruszają. Tworzą również historie, których twórcom mogłoby nie udać się upchnąć w i tak niekrótkim czasie trwania filmu. Głównie dzięki nim udaje się zachować w filmie balans między komizmem a powagą.
W scenariuszu wyraźnie widać dominantę schematyczną z Guardians of the Galaxy, ale to w niczym nie umniejsza tej produkcji. Wręcz przeciwnie. Dzięki temu właśnie będziemy mogli odbyć kolejną zapierającą dech w piersiach przygodę, upstrzoną zabawnymi sytuacjami i dialogami. Nie można winić Marvela za powtarzanie pewnych schematów, tym bardziej jeśli w dalszym ciągu wszyscy zgodnie stwierdzają, że nakręcają one dobrą zabawę. Czekają nas zatem walki(te epickie i te mniej), pościgi, strzelaniny, szalone ucieczki, a także momenty namysłu i refleksji. Wszystko w rytm zaskakującej muzyki skomponowanej przez Marka Mothersbaugh’a. Dodam, że mój szok epickiego podkładu dla Thor: Ragnarok, wynikał z tego, że jego twórca tworzył muzykę głównie do filmów dla dzieci i lekkich komedyjek(z niewielkimi wyjątkami). To wszystko dopełniają Led Zeppelin i uroczy, jednorazowy występ Gene’a Wilder’a(tak, to ten od pierwszej Fabryki Czekolady). Nie sposób się na tym filmie nudzić!




Trzymanie się pewnych powtarzalnych schematów wychodzi filmowemu uniwersum Marvela na dobre. A gdy do tego angażuje się tak niezwykłego reżysera jak Taika Waititi, dostajemy dzieło, które wybija się wyraźnie ponad resztą. Thor: Ragnarok, to z całą pewnością film tak rewolucyjny i znaczący dla Marvela jak pierwsi Avengers, czy wspomniani już Guardians of the Galaxy. „Blond Młot” i ekipa spuszczają naprawdę niezły łomot; Hulk wychodzi z wanny, a poirytowana herod baba przerabia jednego gościa na żel, rytualną „zabij-go pałą!”. Jeśli chcecie zobaczyć to i nieco więcej pokręconych akcji mających na celu ocalenie świata, to zapraszam do kin. Nie rozczarujecie się.

Ocena: 6/6
Recenzję można przeczytać także na portalu Grabarz Polski

Geostorm, czyli o tym, czy zła pogoda w Hollywood może tłumaczyć ogarniającą Fabrykę Snów nędzę artystyczną?



       Zwiastuny Geostorm wskazywały na spektakularne widowisko, które ukarze zagładę ludzkości w całkiem nowym świetle i da nam do pomyślenia jeszcze raz nad tym, dokąd zmierzamy. Niestety, podobnie jak obecna atmosfera w Fabryce Snów, ten film to najzwyklejsza katastrofa, która na pewno nie będzie w stanie rozpędzić mrocznych chmur z nad głów twórców zza oceanu. Spektakularny jest tu wyłącznie brak umiejętności twórców, którzy najwidoczniej rzucili się z motyką na słońce. Być może gdyby Pan Devlin współpracował przy tej produkcji z Rolandem Emmerichem(dziewięć wspólnie wykonanych obrazów), udałoby mu się stworzyć po raz kolejny tytuł, który jakoś się broni. Obaj panowie popełnili razem tak niezapomniane tytuły jak chociażby: Universal Solider(1992); Stargate(1994); Independence Day(1996); Godzilla(1998). Wszystkie warte zapamiętania, no i przecież nie zaprzeczycie, że o nich nie słyszeliście, lub ich nie oglądaliście. Należy pamiętać jednak, że Devlin odpowiadał przeważnie za produkcję i scenariusz wspomnianych filmów. Podobnie mogło być i w tym przypadku, niestety nie wiedzieć czemu scenarzysta stał się nagle reżyserem(jest to bowiem reżyserski debiut Dean’a Devlina), a film, który miał być w założeniu katastroficznym, przeszedł mutację w bliżej nieokreślony twór gatunkowy. Geostorm, to film, który w swojej „złożoności” pretenduje do miana miernej części Jamesa Bonda wymieszanego z efektami z takich „superprodukcji” jak The Day After Tomorrow(2004), czy Space Cowboys(2000). Wracając do wspomnianych zwiastunów, to są one kolejnymi z tej fatalnej serii, która pozwala oszczędzić na bilecie do kina, bo w zasadzie zdradzają wszystko co tylko się da, z i tak miałkiej przeważnie fabuły – Gostorm w niczym tutaj nie odbiega od innych tego typu, znienawidzonych przez widzów prób filmowych.

   Z czym jednak mamy tutaj do czynienia? Otóż ludzie przyszłości nauczyli się wreszcie kontrolować pogodę. Problem w tym, że jak się domyślacie, skoro to ludzie wpadli na pomysł jak zawładnąć nad siłami natury, to i ludzie będą chcieli te siły w końcu wykorzystać. A jak można się po naszym gatunku spodziewać głównym motorem napędowym rozpętanej w ten jakże nieprzewidywalny sposób apokalipsy jest mamona. Podejrzewam, że był to również jedyny cel przyświecający twórcom Geostorm. Chyba, że chcieli oni za wszelką cenę pokazać jak nie robić filmów. Gratuluję, udało się. Nakręciliście państwo, zaraz po The Mummy(2017), największy gniot tego roku!




  Szczerze mówiąc nawet nie wiem co napisać w kwestii aktorów, którzy zdecydowali się uczestniczyć w spełnianiu reżyserskich ciągot Pana Devlina. Po ekranie krząta się Gerard Butler, który gra faceta próbującego poza problemami rodzinnymi uporać się z zagładą planety, a w tle niczym na autopilocie biega reszta aktorów. Ci z kolei usiłują wydrzeć nieco dla siebie z prostacko napisanego dla nich scenariusza, który miesza wątki w taki sposób, że po godzinie filmu nie wiedziałem czy oglądam koniec świata czy może kolejny odcinek Rolnik szuka żony. W Hollywood musi zaiste panować straszna nędza artystyczna skoro po raz drugi w roku wypuszczają coś takiego do kin na całym świecie. Wstyd!

    Jeśli ktoś zdecyduje się obejrzeć film w 3D, to światełkiem w tunelu powinny być w tym wypadku efekty i pocztówki z Armagedonu, ale niestety i tutaj obraz kuleje. Na porządną akcję poczekamy sobie koło godziny(to ponad połowa filmu), tak więc na właściwy efekt 3D nie macie nawet co liczyć. Wasze oczy będą już najzwyczajniej za bardzo przyzwyczajone do tego typu projekcji żeby cokolwiek mogło je jeszcze zaskoczyć.

  Geostorm i wspominana The Mummy, to filmy które wbrew pozorom mają ze sobą wiele wspólnego. Przede wszystkim- i nie mam zamiaru nad nikim się tutaj litować- są dowodem na potworne wręcz braki w warsztacie swoich twórców(reżyseria, scenariusz). W oczywisty sposób kręcone są wyłącznie dla wyciśnięcia z widza gotówki. Nie mają nic wspólnego ze sztuką, ani nawet wiedzą o filmie ponieważ ich autorzy korzystają w wielu przypadkach z motywów o których nie mają zielonego pojęcia przez co nierzadko wręcz obrażają inteligencję widza(chyba, że ktoś lubi się w kinie absolutnie wyłączyć). Te „filmy” marnują dobre pomysły i pomijają witalne tematy, które mogłyby być o wiele ciekawiej ukazane: oba kryją w sobie wielki potencjał, który został najzwyczajniej zaprzepaszczony. A może żeby miało to odpowiedni wydźwięk, powinno się powiedzieć, że zostały po prostu spartaczone.

Ocena: 1/6
Recenzje można przeczytać także na portalu Grabarz Polski

James Bond to przeszłość. Czas na agentów z Kingsman!



Matthew Vaughn to z pewnością jeden z tych reżyserów, którzy mogą powiedzieć o sobie, że nie zrobili jeszcze złego filmu. Sympatię widzów zaskarbił sobie jeszcze jako producent, współpracując z Guy’em Ritchie przy takich filmach jak Porachunki(1998) czy Przekręt(2000). Z pewnością nabył wówczas niepowtarzalnego poczucia humoru oraz dystansu do pracy na planie. Swój niebywały talent do zamieniania w złoto, czego tylko się nie dotknął, udowodnił reżyserując tak niepowtarzalne obrazy jak Gwiezdny Pył(2007), Kick-Ass(2010), X-Man: Pierwsza klasa(2011) czy wreszcie Kingsman: Tajne służby(2014), a także Kingsman: Złoty krąg(2017), który mam przyjemność właśnie recenzować. Warto zauważyć, że wszystkie wyreżyserowane przez siebie filmy popełnił wespół z jedną i tą samą scenarzystką, Jane Goldman, która jest także autorką bestsellerowej powieści ze świata Z Archiwum X, oraz twórczynią scenariusza do filmu Osobliwy dom pani Peregrine(2016). Tak długo pracujący ze sobą duet, odpowiedzialny za tak wiele hitów po prostu nie mógł zepsuć swojej kolejnej produkcji.
W związku z powyższym pragnę zdementować złośliwe pogłoski o, tym jakoby najnowszy Kingsman był filmem miałkim, wypełnionym kiczem i pozbawionym sensu. Występuje tu oczywiście spora dawka pokręconej atmosfery(ostro przyprawionej owym kiczowatym sformatowaniem ameryki z lat 60) przekładającej się głównie na postać antagonistki o uroczo brzmiącym imieniu Poppy(Julianne Moore). Urocza, zaskakująca, niepokojąca i miejscami przerażająca przywódczyni tajemniczego Złotego Kręgu, to idealny przykład na to jak całość filmu potrafi zabawić, a jednocześnie miejscami zdegustować widza. O ile bowiem sceny walk i pościgów deklasują niektóre produkcje z agentem 007 w roli głównej, o tyle miejscami przeciągnięty dowcip potrafi zepsuć dobre wrażenie. Patrz: strzelanie do psiaczków, zaszczepianie pluskiew w… sami się przekonacie, nie wspominając o produkcji hamburgerów ze swoich współpracowników. Tego typu sceny z pewnością podzielą mocno opinie o filmie Vaughna. Od siebie dodam tylko, że nie jest to zabieg pokazujący iż twórcom puściły zwieracze fantazji, ale raczej zamierzone i celowe działanie – taki klimat(patrz początek tej recenzji).



Pierwsza część Kingsman przywróciła niektórym wiarę w filmy szpiegowskie. Nie było to trudne po mocno mdłych produkcjach z serii Mission Impossible i ostatnim tragicznym fiasko jakie poniósł James Bond, ale tchnęło świeżością i energią jakiej wówczas bardzo potrzebowaliśmy. Druga część rozwija wątki głównych bohaterów i samej agencji. Następuje tu znaczny impas z którym nasi super szpiedzy będą musieli sobie poradzić. Coś umiera, coś się rodzi ponownie, a wszystko pod silną presją i w nieustającym pędzie dążącym po raz kolejny do ocalenia świata przed jakimś psychopatą. Wszystko polukrowane grubą warstwą niepoprawnego humoru, który po raz kolejny udowadnia, że każdy z nas ma w sobie coś z socjopaty.
Wspomniałem już o Julianne Moore, więc nie wypada nie napisać niczego o reszcie załogantów. Gra aktorska w tym filmie, to zabawa: lekka, przyjemna dla oka i naturalna. Widać wyraźnie, że na planie panowała dobra atmosfera i choć niektórzy narzekali na podarte garnitury, to wszystko pracowało jak w szwajcarskim zegarku. Koło Eltona Johna(tak, tego Eltona Johna) do starej ekipy Kingsman dołączyli jeszcze, Halle Berry, Channing Tatum, Jeff Bridges czy Pedro Pascal, którzy wcielili się w rolę agentów sojuszniczego wywiadu(tym razem nie krawców, a bimbrowników).




W drugiej odsłonie przygód agentów Kingsman wszystko jest skrojone na Amerykańską miarę: większe, głośniejsze, i obowiązkowo w wydaniu +SIZE!. Kingsman od początku bazował na klasycznych elementach kina szpiegowskiego, co doskonale zachowują jego twórcy także w drugiej części. Rzecz jasna nie brakuje tutaj prześmiewczych odniesień do 007, lecz utrzymanie żartu na jednym poziomie(z drobnym odstępstwami o których pisałem) sprawia, że film pochłania nas bez pamięci i daje nam dwie godziny wybornej zabawy. Od dawna nie słyszałem tak gromkich śmiechów na sali kinowej i choć nie była to nawet premiera, to niektórzy i tak nie wstydzili się witać oklaskami kolejnych scen. Czy takie reakcje widzów mogą mówić coś innego jak tylko, to że jest to rewelacyjny film?

Ocena: 5/6
Recenzję można przeczytać także na portalu Grabarz Polski