niedziela, 30 listopada 2014

Na wesoło o samobójstwie



Film A long way down (2014), który dziś mam przyjemność dla Was recenzować będzie zapewne pierwszym poważnym sukcesem francuskiego reżysera Pascala Chaumeil znanego wcześniej jako twórca romantycznych komedyjek reżyserowanych niemalże pod linijkę standardów fabularnych i technicznych(nie złych, po prostu boleśnie przeciętnych). Polskie tłumaczenie tytułu jako: Nauka spadania, jest przestrzelone i bezmyślne jak większość pomysłów dystrybutorów w naszym kraju[1] – zwyczajnie nie należy brać go pod uwagę. Oryginalny tytuł w naszym języku brzmi dokładnie: Długa droga w dół, i tak być powinno. Zwłaszcza, że film został zrealizowany na podstawie książki o tymże tytule, napisanej w 2005 roku przez angielskiego powieściopisarza Nicka Horny’ego. Już na wstępie śmiało przyznam, że Chaumeil musiał bardzo dobrze zrozumieć opowieść Horny’ego ponieważ  przełożył ją na obraz filmowy w bardzo umiejętny i zrównoważony sposób. Odpowiedni dobór aktorów, oraz formy narracji sprawiły, że przy tym filmie nie można się nudzić. Nie jest to również film, który dołuje, nawet pomimo problemów w nim przedstawionych.
W sylwestrową noc na dachu jednego z najwyższych wieżowców w Londynie spotykają się: znany prezenter telewizyjny Martin(Pierce Brosnan), pielęgniarka Maureen(Toni Collette), przedstawiający się jako dostawca pizzy J.J.(Aaron Paul) oraz zrozpaczona Jess(Imogen Poots). To brzmi jak początek dobrego kawału prawda? Nic podobnego, bowiem nasi bohaterowie nie mają ochoty na żarty. W tę wyjątkową noc w roku weszli na dach wieżowca nie po to aby wspólnie napić się szampana, ale by się zabić.
Problem jaki napotykają to spowodowany nieoczekiwanymi współtowarzyszami brak prywatności i nieoczekiwana chęć każdego z nich do pomocy innym i odwiedzenia ich od samobójstwa. Od słowa do słowa, od sceny do sceny dochodzimy w końcu do momentu w którym nasi bohaterowie decydują się odroczyć termin swojej śmierci do dnia świętego Walentego(swoją drogą to dość zabawne, że 4 samobójców wyznacza sobie na termin zgonu święto patrona chorych umysłowo). Z tego wstępu nie chciałbym ujawniać już niczego więcej, mogę tylko zapewnić, że nadchodzących kilka miesięcy podczas których będziemy śledzili poczynania niedoszłych samobójców będą prawdziwym małym studium ludzkich smutków, radości i prób zmagania się z rzeczywistością, która bardzo często jak wiadomo z autopsji jest w stanie nas przerosnąć.
Nieco o formie, która jest bardzo ciekawa i momentami zaskakująca: film skonstruowany jest tak abyśmy mogli oglądać upływający czas z perspektywy każdego z bohaterów po kolei. Te niezwykle umiejętnie połączone ze sobą opowieści uzupełniają główny wątek i odsłaniają prawdziwe oblicze obserwowanej przez nas postaci. Przejścia między tymi opowieściami wskazywałyby na retrospekcję, ale nasza historia idzie stale do przodu – często łapałem się na tym zabiegu.
Chaumeil trafił w dziesiątkę jeśli chodzi o oddanie problemów z jakimi borykają się postaci dramatu i połączenie ich ze sobą, tak aby współgrały, a nie zwalczały się nawzajem. Załamania nerwowe, ból egzystencjalny, brak zrozumienia, miłości czy szacunku ze strony innych ludzi – ten cały nieprzyjemny bagaż stanów i doświadczeń bohaterów, reżyser w bardzo wyważony sposób łączy z elementami komediowymi(zagrania słowne i sytuacyjne) równoważąc swoje dzieło. Przy tym wszystkim należy pamiętać jak ciężką pracą musiało być połączenie wielu przeciwności jakie cechują nieszczęsną czwórkę bohaterów, aby stały się wiarygodne i naturalne: radość i cierpienie, miłość i śmierć etc.
Z całej obsady wyraźnie wybija się Imogen Poots, która postacią zagubionej Jess przyćmiła resztę aktorów. Brosnan, Paul i Collette mogą tylko pozazdrościć zaangażowania i umiejętności aktorskich ślicznej Brytyjki. W tym przypadku należy przyznać, że stanowili po prostu barwne tło dla popisów swojej koleżanki. Po raz wtóry muszę się pilnować żeby nie zdradzić Wam zbyt wiele wątków, myślę jednak, że nie popełnię wielkiego błędu jeśli zwyczajnie zauważę, że to właśnie postać Jess inicjuje wiele niesamowitych i rozładowujących napięcie sytuacji. Ona jest również powodem dla, którego „4 z wieżowca” jeszcze żyje. Zwariowana i energiczna, często jednak tracąca kontrolę nad własnym życiem w skutek wytrącania z równowagi poprzez otaczający ją świat i piętrzące się problemy, Jess uosabia przesłanie filmu: pamiętajcie o tym, że choćby nie wiem co, to macie przyjaciół, a dzięki nim z każdych problemów można wyjść cało.

Ocena: 4/6




[1] Wybaczcie zgryźliwość, ale wygląda po prostu na to, że tytuły filmów tłumaczy, albo ktoś kto nie zna angielskiego, albo ktoś kto nie wie nic o genezie filmów, które musi przetransferować polskim odbiorcom, albo po prostu ktoś kto nie ma mózgu! Ten mały prywatny wtręt spowodowany jest frustracją wynikająca ze zbyt częstego powtarzania się tej sytuacji.

poniedziałek, 24 listopada 2014

Kuchnia na kółkach! Serwuje Chef Jon Favreau.


            Chłód i szarówa za oknem sprawiają, że w okresie jesienno-zimowym częściej niż zwykle urzęduję w kuchni starając się zabić czas i negatywne myśli kolorami, smakami i zapachami. Po kilku godzinach spędzonych na gotowaniu lubię cieszyć się owocami swojej pracy przy dobrym filmie, jeszcze lepiej gdy film ten również sprowadza się do tematyki kucharskiej co by nie wytrącać się z gastronomicznego amoku. Obrazem, który tym razem pomógł mi przełamać jesienną monotonię i podsunął kilka fajnych pomysłów na nowe dania był Chef (2014). Producentem, scenarzystą, reżyserem i zarazem głównym bohaterem filmu jest odpowiedzialny za dwie części Iron Mana, Jon Favreau.
Carl Casper(Jon Favreau) jest szefem kuchni w renomowanej restauracji, jednak przez spór z właścicielem, panem Riva(Dustin Hoffman) traci pracę. Typowy spór kreatywnego kucharza z konserwatywnym restauratorem. Nie mogłem się przyzwyczaić do „złego” Dustina Hoffmana, naprawdę dziwnie się go ogląda w charakterze zaślepionego forsą dupka. Poza utratą pracy nasz mistrz kuchni wdaje się również w ostry spór z krytykiem kulinarnym(Oliver Platt), który przyczyni się wkrótce do rewolucji w jego życiu. Chef Casper nie poddaje się i bierze sprawy w swoje ręce postanawiając, za namową byłej żony Inez(Sofia Vergara) i jej przyjaciela Marvina(Robert Downey Junior) otworzyć bar na kółkach(food truck), serwujący kubańskie kanapki. W realizacji tego niezwykłego przedsięwzięcia pomogą mu jego syn Percy(Emjay Anthony) i wierny współpracownik, który odszedł z poprzedniej restauracji wraz z nim, Martin(John Leguizamo). Nie ociągając się chłopaki bardzo sprawnie przywracają życie staremu food truckowi, którym wyruszą w podróż mającą przynieść im nie tylko kulinarne sukcesy, ale również naprawić zwichnięte życiorysy i nadwątlone więzi. A wszystko to okraszone jest pomysłami na pyszną kuchnię, wprawiającą w pozytywny nastrój muzyką i pierwszorzędną grą aktorską.
Favreau, Anthony i Leguizamo na naszych oczach przyrządzają kolorowe i smakowicie wyglądające dania. Arroz con pollo(kurczak z ryżem), tacos, frytki z juki i kubańskie kanapki to tylko niektóre z pomysłów nowo narodzonego szefa Carla Caspera, który po wyjątkowe składniki jest w stanie przejechać kilka stanów. Jakość potraw to w końcu jakość życia, a radość płynąca ze spuszczonych wodzów kulinarnej fantazji nie ma swojej ceny – oto czego uczy nas chef Casper podczas swoich kulinarnych podróży.
Favreau zawarł w swoim filmie cenną familijną przypowiastkę o tym jak wspólne działanie może wpływać leczniczo na związki między ludźmi niezależnie od różnic jakie ich dzielą. Sposób podejścia do kuchni jaki pokazuje sprawia, że działa ona pozytywnie zarówno w wymiarze fizycznym(praca, zdrowie, energia) jak i mentalnym(gojąc rany i godząc ludzi).

Film Chef jest nie tylko doskonałą rozrywką dla widza, ale również impulsem zachęcającym do gotowania, podsuwa nowe pomysły i ideę dobrej kuchni. Osobiście gorąco polecam ten obraz chociażby w celu poprawienia sobie humoru, ostrzegam jednak – nie podchodźcie do tego filmu z pustymi żołądkami, bo podczas oglądania na pewno zgłodniejecie.

Ocena: 4/6

czwartek, 6 listopada 2014

Potrójna zapaść filmowa w roku 2014


Miałem nie pisać o filmowych porażkach tego roku, stwierdziłem jednak, że warto pokazać kino również z tej złej strony. Obrazy, o których opowiem są doskonałym przykładem na to jak nie należy kręcić filmów. Zaserwuję Wam trzy krótkie recenzje dzieł, które odebrane w odpowiedni sposób mogą być cenną nauką zarówno dla recenzentów, jak scenarzystów i reżyserów(chciałoby się stwierdzić, że dla każdego kto zajmuje się filmem w jakiś sposób, ale wówczas nie byłyby to krótkie recenzje, a studia nad filmową katastrofą). Po raz pierwszy w swoich opiniach będę bezwzględny, ale nie jest to wypluwanie jadu, a określenie jak naprawdę jest. Bo w końcu kiedy ktoś pluje nam w twarz, to nie możemy mówić, że pada deszcz. Zapraszam do lektury i komentowania.


I, Frankenstein

Shelley zapewne przewróciłaby się w grobie gdyby dowiedziała się jak nieudolnie jej Frankensteina potraktował australijski scenarzysta Stuart Beattie, który tym razem postanowił pobawić się w reżysera. To czego dopuścił się Australijczyk jest dla mnie tym dziwniejsze, że jego pomysły w cale nie były takie złe: Collateral(2004), 30 Days of night(2007). Może to było jednak szczęście, bo w przypadku I, Frankenstein(2014) był to ewidentnie popis braku przygotowania i niezbędnej do realizacji takiego dzieła wiedzy o tym w jaki sposób pewne motywy funkcjonują w kulturze.
Demony, anioły, gargulce, quasi-apokryficzne historyjki, które mają dodać nieco polotu i masa efektów specjalnych. To wszystko przyjęłoby się może jako gra, np. jakiś następca serii Blood[1], ale jako otoczka dla tak wyjątkowego potwora jak Frankenstein nie robi żadnego wrażenia. Jest to po prostu śmieszne i świadczy o głupocie twórców.
Na temat tego „filmu” w ogóle ciężko jest pisać, gdyż niczym poza absurdalnie nieprzemyślanym podejściem do tematu, się nie wyróżnia. W żadnej mierze nie można go łączyć, czy porównywać z tak epickimi obrazami jak Frankenstein(1994) w reżyserii Kenetha Branagha czy z legendarnym dziełem Jamesa Whale’a z 1931, o tym samym tytule – bo czy trzeba czegoś więcej do perfekcji?
Frankenstein zagrany przez Aarona Eckharta nie odstrasza, nie ma ani fizjonomii, ani cech właściwych dla swojego książkowego odpowiednika[2], które kazałyby nam się zastanowić nad sensem jego istnienia. Jego „być albo nie być” w filmie oparte jest na prostym podejściu do tajemnicy nieśmiertelności, którą chcą posiąść demony. Paru znanych i rozpoznawalnych aktorów(łącznie z Eckhartem) zostało zwabionych, chyba na zasadzie obietnicy, że film może odnieść podobny sukces co Underworld(2003), do którego możemy zauważyć wyraźne podobieństwa: tam walczyły wampiry i wilkołaki, tutaj gargulce i demony. I tak oto w pułapkę złapali się: Miranda Otto, która zagrała Leonorę- przywódczynię zakonu gargulców mających bronić ludzkość przed demonami; Yvonne Strahovsky, jej postać nie ma w zasadzie uzasadnienia: pracuje dla demonów, a potem stara się przeżyć(jest doskonałym przykładem na to, że twórcy nie przyłożyli się w ogóle do tego, aby zadbać o spójność logiczną tak postaci jak fabuły); Bill Nighy, jako przywódca demonów, Naberius. Wielka szkoda, że pomimo aktorskich starań Otto i Nighy’ego nie dało się niczego więcej z tego filmu wykrzesać.


Ocena: 1/6



Hercules

Kolejny film, który nigdy nie powinien zostać zrealizowany. Reżyser(Brett Ratner) i jego dwóch scenarzystów(Ryan Condal i Evan Spilliotopoulos) powinni za to solidnie przestudiować mity zanim zabiorą się za podobną produkcję(Boże uchowaj!). Z tytułowego herosa zrobiono neandertalczyka, który biega z ogromną pałą i wali wszystkich po łbach – rozbawiło mnie to, że sam „potężny” oręż Herculesa wykonany był bardzo mizernie czego świadectwem jest odgłos jaki ów maczuga wydaje upadając na kamienną posadzkę(brzmiało to jakby staruszek upuścił na ziemię laskę). W postać legendarnego wojownika wcielił się Dwayne Johnson, który przecież nigdy nie grzeszył talentem aktorskim. W tym przypadku jednak niedoskonałość aktorska zgrała się z niedoskonałością scenarzystów i reżysera sprawiając, że film nie miał żadnych szans na wyjście poza swoją mierność. Z mitów nie zostało tutaj nic, poza efektywnym początkiem. Drużyna z jaką podróżuje nasz pseudo heros doskonale sprawdziłaby się w grach typu hero-rpg, gdzie czwórka bohaterów stawia czoło całym armiom i wychodzi z tego bez szwanku… zaraz, przecież oni właśnie tak postępują w filmie – zero prawdopodobności osłabia legendę i patos Herculesa powodując, że staje się on dla widza napakowanym tępakiem. Głębie naszego bohatera rozwijać ma jego tragiczna historia, niestety sprawia ona, że jest on jeszcze bardziej żałosny, choć trzeba mu przyznać, że da się go lubić. Według zasady: 0% myślenia, 100% walenia – Hercules i jego drużyna ochoczo podejmują się wszelkich, nawet najbardziej absurdalnych misji, byle tylko zarobić nieco złota. Nie ma więc już herosa, jest najemnik(żeby nie określić tego upadku etosu jeszcze gorzej).
Wreszcie dochodzimy do błędów logicznych jak np. fakt, że cesarzowie sami podążają na wojny, a pancerze cudownie się rozmnażają powodując, że wyglądająca jak chłopstwo armia nagle staje się niepowstrzymaną machiną wojenną(warto zauważyć, że film podaje także sposób na szkolenie błyskawiczne, które z lebieg zrobiło niemalże spartańskich bojowników w kilka dni).
Wizualnie film jest przyjemny i dostarcza widzowi rozrywki, choć gdy skupić się na tym bardziej, dochodzi się do wniosku, że to wszystko jest równie przekłamane jak postać tytułowego bohatera. Takich filmowych poczwar jest niestety coraz więcej i zaczynają przyzwyczajać do siebie widownie zaniżając w ten sposób poziom[3].
Na koniec pragnę zwrócić uwagę na to, co sami twórcy uznali za najmocniejszą stronę swojego dzieła: nie pokazujmy Herculesa jako potężnego syna Zeusa, ale zróbmy z niego człowieka, najemnika, o którym krążą legendy(dla ścisłości te legendy bardzo kreatywnie fabrykują na potrzeby opowieści sami towarzysze bohatera). W ten sposób chciano dowieść, że każdy z nas może być takim Herculesem dla innych, potrzeba tylko dobrej bajeczki, w którą wszyscy uwierzą. Moim zdaniem powtarzanie, że „to inna wersja Herculesa” nie ma żadnego sensu. W tym przypadku nie ma mowy o pokazaniu legendy z innej strony, w tym przypadku mamy do czynienia z opluwaniem tego w co wierzyli ludzie przez setki lat. To ignorancja i marnowanie potencjału, gdyby bowiem ten film zrealizować śmielej, opierając się na właściwej postaci Herculesa miałby on szanse powodzenia na poziomie obrazów takich jak Jason and the Argonauts(1963), Clash of the Titans(1981) i ich współczesnych wersji, które nie były takie złe dzięki temu, że nie przeinaczały wzoru.


Ocena: 2/6



Dracula Untold

Wreszcie dochodzimy do ostatniego bohatera, którego w tym roku zmieszał z błotem przemysł filmowy – mowa o Draculi, czy może Vladzie Tepes’u(w zasadzie to jedna i ta ama osoba). Tym razem dla przykładu, to Bram Stoker mógłby rzucać gromy na rozbisurmanionych filmowców, którzy swoimi popisami doprowadzają fanów do białej gorączki. W istocie po obejrzeniu filmu przypomniałem sobie twórczość Irlandczyka i potwierdziłem swoje przypuszczenia, że choć żył on ponad wiek temu, to miał już wtedy większe pojęcie o kulturze, geografii i historii Rumunii niż współcześni twórcy Dracula Untold(2014). Debiutujący reżyser Gary Shore, oraz równie zieloni scenarzyści Matt Sazama i Burk Sharpless chyba nie do końca wiedzieli co dokładnie chcą w swoim dziele pokazać: Draculę, czy może Vlada Tepesa? Legendarnego wampira, czy może naciąganą i do szpiku przekłamaną w ich ujęciu, biografię wołoskiego hospodara z XV wieku?
W tym filmie fakty mieszają się z legendami i podaniami w sposób najgorszy z możliwych. Obskurantyzm w podejściu do tematu, który był badany przez tyle lat i stał się tak chodliwym towarem pop kultury jest w tym przypadku nie do przyjęcia. Było mi naprawdę przykro gdy oglądałem ten film, gdyż po raz kolejny zmarnowano ogromny potencjał. A wszystko przez chęć zysku i brak umiejętności. Zgroza.
Film zaczyna się całkiem ciekawie i generalnie od strony audiowizualnej nie można mu wiele zarzucić, może tylko to, że za bardzo kojarzy się ze światami z filmów fantasy, niżeli z tajemniczą i groźną Transylwanią(właściwie powinno się używać określenia Siedmiogród). Muszę przyznać, że Luke Evans bardzo mi się podobał w roli Tepesa, ale od razu zaznaczę, że tylko powierzchownie. Wykreowano go bowiem na postać tragiczną do bólu. Do tego stopnia, że można by tłumaczyć jego zaprzedanie się diabłu i skazanie się na wieczne potępienie(wampiryzm) jako poświęcenie, czy czyn honorowy. Dracula to potwór, nie bohater tragiczny! Tepes natomiast może i był bohaterem w oczach swojego ludu, ale kochano go równie mocno, co nienawidzono i bano się go.
Błędy w montażu widać gołym okiem na zasadzie cudownie teleportujących się w różne miejsca postaci(syn Vlada, czy tureccy zabójcy, którzy ulegli w dodatku cudownemu rozmnożeniu). Sceny batalistyczne sprawiały, że chciałem wyć ze śmiechu i niedowierzania, że takie rzeczy jeszcze się w kinie robi: ruch kamery był tak szybki, że nic nie było widać, a żeby było jeszcze śmieszniej(i taniej jak sądzę) wszystko odbijało się w ostrzu dyndającej z konającego turka szabli. Najbardziej rozbawił mnie jednak widok Vlada biegnącego samotnie na spotkanie tysiącu Turkom. Coś tak absurdalnego przeszłoby może w mandze czy anime[4], ale w filmie aktorskim wygląda to co najmniej głupio.
W takim filmie jakby się można było tego spodziewać, krew powinna wylewać się hektolitrami, ale niestety i pod tym względem widz nie zostaje zaspokojony. Dracula w ujęciu Shore’a jest bezkrwawy(nieliczne wyjątki), a swoich wrogów zabija szybko i niemalże bezboleśnie. Sceny batalii to prawdziwa komedia. Przypominają mi bezkrwawe potyczki z polskich filmów historycznych. Nam brakowało jednak wyłącznie pieniędzy, hollywoodzkim twórcom najwyraźniej głowy i jaj, bo film opatrzyli klauzulą „od 16 rok życia”. Tych, którzy twierdzą „że przecież film nie musi być krwawy żeby był dobry” zapytam jedynie o to, co by było gdyby Coppola uczynił podobnie ze swoją interpretacją dzieła Stokera? Innymi słowy jeśli nie potrafi się czegoś zrobić, lub nie ma się odwagi żeby zrobić to jak należy, nie powinno się próbować. A już na pewno nie powinno się eksperymentować na czymś, co jest tak silnie zakorzenione w kulturze. Nic dobrego z tego nie wynika.


Ocena: 2/6


Jeśliby nadać omówionym przeze mnie filmom inne tytuły i zapomnieć, że mają one cokolwiek wspólnego z tym co miały przedstawiać, to można by je uznać za ciekawe dzieła. Niezbyt dobre, ale wprowadzające coś nowego, podpartego czymś już dobrze znanym. Wówczas miałyby one jakąś linię obrony. Zmieniając jednak w tak radykalny i często głupawy sposób coś co odbiorcy doskonale znają od wielu lat pod inną postacią, twórcy tych filmów wystawili się na pośmiewisko. Można liczyć jedynie na to, że nie będą brnąć w podobne bagno i że nie wynikało to z przekonania o widowni, która bez namysłu obejrzy każdą szmirę jaką się jej sprezentuje. Bazowanie na pop kulturze bez dobrego przygotowania się i bez znajomości korzeni pewnych motywów kończy się farsą. Mam nadzieję, że i Wy wyciągniecie konstruktywne wnioski oglądając kiedykolwiek podobne produkcje i pozwoli Wam to przypomnieć sobie czemu pamiętamy i kochamy wyłącznie dobre kino.



[1] Blood(1997), Monolith Production, była klasyczną grą FPS w stylu horroru. Klimat I, Frankenstein(2014) jak i wygląd tytułowego potwora bardzo kojarzą mi się właśnie z tą serią i jej głównym bohaterem. Przypomnienie sobie tej gry, było poza widokiem ślicznej Yvonne Strahovski jednym z nielicznych pozytywnych wrażeń jakie wyniosłem po obejrzeniu filmu.
[2] Pamiętajmy, że Frankenstein był przedstawiany raczej jako postać tragiczna, jako „dobry potwór”.
[3] Przy podobnych produkcjach przypominają mi się oskarżenia jakie dawniej rzucano pod kątek telewizji jako medium, które ogłupia widzów. Filmy tego pokroju atakują nas co roku swoją powierzchownością, pustą atrakcją, która nie wymaga, a wreszcie oducza myślenia. Przerażające.
[4] W serii Hellsing OVA(Ultimate) wampir Alucard(czyt. od tyłu J)jest w stanie rozbijać w pył całe legiony wrogów.

wtorek, 4 listopada 2014

Tammy. Czyli film o tym jak odkryć siebie na nowo.




Melissę McCarthy kojarzyłem do niedawna wyłącznie z serialem Mike and Molly, choć po obejrzeniu Tammy(2014), w którym to filmie zagrała główną rolę, postanowiłem bliżej przyjrzeć się jej twórczości. Dzięki temu mogłem się przekonać o jej niezwykłym talencie komediowym, zwłaszcza po obejrzeniu uznanych przez szerszą widownię filmów: Identity Thief(2013) i The Heat(2013). W pierwszym filmie grała u boku Jasona Batemana, w drugim jej ekranową partnerką była Sandra Bullock, z którą bardzo dobrze współpracowała. Tym razem McCarthy mogła zagrać u boku prawdziwych żeńskich tuz kina, Susan Sarandon i Kathy Bates. Jaśniejąca gwiazdka komedii po raz kolejny pokazała na co ją stać i stworzyła bardzo przyjemny duet z Sarandon. Duet, którego nie powstydziłyby się Thelma i Louise.
Tammy to ciepły, zabawny i pouczający film drogi, który jest dziełem zarówno Melissy McCarthy jak jej męża, Bena Falcone. Nie tylko go wyreżyserowali i napisali do niego scenariusz, ale również w nim zagrali(Falcone pojawia się na początku filmu wcielając się w rolę szefa Tammy, który wylewa ją z pracy). To dzieło niemalże od rodziny, dla rodziny. Doskonała odskocznia na ponure jesienne dni, która pomoże przypomnieć sobie o radości życia i to tym co jest w nim naprawdę ważne.
Tytułową bohaterkę poznajemy w kiepskim dla niej momencie: traci pracę, a w chwilę po tym dowiaduje się, że zdradza ją mąż. Tammy postanawia uciec od wszelkich problemów – jak zwykle(dowiadujemy się tego z rozmowy jaką w chwilę po spakowaniu się i wyjściu z domu toczy ze swoją matką). Deb(Allison Janney), matka Tammy, tłumaczy jej, że ucieczka nie ma sensu, a poza tym najprawdopodobniej skończy się szybkim powrotem do problemów, jak to zwykle bywało. Tym razem jednak sprawy mają potoczyć się zupełnie inaczej gdyż do całego ambarasu przyłącza się babcia Pearl(Susan Sarandon), która ma dość dulszczyzny jaka według niej wkradła się w życie jej najbliższych i postanawia uciec, zabierając przy okazji wnuczkę. Mając przy sobie 733 $ nasze bohaterki wyruszają w podróż, która pozwoli im uporządkować swoją przeszłość i narodzić się na nowo…
Poza ogromną dawką humoru, film porusza również wiele ważnych życiowych kwestii. Będzie nam dane przemyśleć problemy takie jak: szacunek i dystans do samego siebie; relacja starszego i młodszego pokolenia; stosunek do seksualności(w odniesieniu do wieku i płci). Pojawią się również rozterki związane z miłością i obowiązkiem wobec swoich bliskich. Tammy to bardzo wartościowa komedia, dzięki której zarówno widz jak jej główne bohaterki na drodze terapeutycznej wycieczki będą zobowiązani do zabawy i nauki. W filmie zwrócono również uwagę na problem w relacjach alkoholika(Pearl nie stroni bowiem od napojów wyskokowych) z jego otoczeniem, choć nie tak jak się to robi w kinie europejskim – tutaj ten problem wydał mi się nie tyle spłycony, co szybciej opowiedziany(opowiedziany przede wszystkim na potrzeby komedii). Należy pamiętać, że mamy do czynienia właśnie z komedią, a nie z dramatem i pewnie dlatego postanowiono rozładować napięcie związane z tym tematem i w taki sposób ująć ten problem. Warto zauważyć, że wszelkie zjawiska jakie opisałem są połączone w bardzo umiejętny sposób dzięki czemu niczego nie jest za wiele. Film nie jest mdły od nadmiaru uczuć, ani głupawy, od nadmiaru żartu. Doskonałe wyważenie radości i smutków sprawia, że widz nie czuje się ociężały jak w przypadku naszych rodzimych produkcji.
Polecam ten film każdemu kto chce przebudzić się z jesiennego marazmu i sugeruję aby oglądać go w rodzinnym gronie. Nie można się na nim nudzić, nie można się również nim zawieść.


Ocena: 5/6

poniedziałek, 3 listopada 2014

Jak i po co?

            Postanowiłem skreślić kilka słów, które wyjaśnią jakimi kryteriami kieruję się przy recenzowaniu filmów. Im dłużej starałem się poukładać sobie owe kryteria w głowie, tym bardziej przekonywałem się, że nie jest to takie oczywiste jak mi się wydawało. Bo co jest tak naprawdę ważne: reżyseria? scenariusz? aktorstwo? kostiumy? technika, czy może sztuka? …
Tę wyliczankę można by prowadzić jeszcze długo i wiele osób piszących recenzje filmowe to robi – zupełnie niepotrzebnie moim zdaniem. Kilka słów o tym kto i co zrobił nigdy nie zaszkodzi, w końcu recenzja jest trochę jak lokowanie produktu, warto więc zwrócić uwagę na jego twórców. Z niczym jednak nie można przesadzić i dlatego staram się zwrócić uwagę na twórców na tyle, na ile jest to konieczne, bo przecież to nie daty i fakty z ich życia najbardziej interesują widza, ale to co pokazali w swoich obrazach. Odnosząc się do braku przesady w wielu dziedzinach jakie przychodzi rozpatrywać pod kątem dzieła filmowego, należy również pamiętać, że recenzja nie może być streszczeniem filmu – z tym mogę mieć problem bo mam tendencję do przekształcania recenzji w analizę filmową, zwłaszcza gdy zobaczę jakiś wyjątkowo podobający mi się motyw.
Nie chciałbym utknąć w jakimś powtarzającym się schemacie i za każdym razem opisywać w tym samym miejscu analogicznych elementów obrazu, dlatego nie trzymam się jakiejś z góry założonej hierarchii wartości, która ma się przełożyć na całokształt oceny filmu. Zwracam uwagę raczej na to, co wpadło mi w oko w filmie na jakim skupia się dana recenzja. Elementy powtarzające się, które podlegają mojej ocenie, to często tło dla większej części wypowiedzi – niektórzy uznają to za błąd, chcąc przeczytać coś na temat charakteryzacji, muzyki itp., ale uważam, że lepiej napisać mniej, a konkretniej niż więcej i tak naprawdę o niczym.
Bardzo miło ogląda się i recenzuje dla przykładu filmy, które nawiązują do rzeczywistych wydarzeń z  życia ludzi, choć przy ich ocenie należy zachować szczególną ostrożność: każdy fakt lepiej sprawdzić dwa razy, niż wprowadzać czytelnika w błąd. Staram się trzymać tego myślenia, ale przyznaję, że odnajdywanie dzieła filmowego w ramach wspomnianej już historii, to coś co zawsze na równi mnie kręciło(można popisać się swoją wiedzą) jak i przerażało(czasem tej wiedzy może zwyczajnie zabraknąć). To właśnie intertekstualność i nawiązania do innych filmów pozwalają mi uciec od rutyny opisywania, niemalże w punktach, zalet i wad oglądanego obrazu. W tym wypadku recenzowanie nie jest już jedynie wypowiedzią na temat obrazu filmowego, ale próbą; każdorazowym sprawdzianem tego jak skutecznie czytamy i rozumiemy filmy przez bagaż własnych doświadczeń i własnej wiedzy. Dla mnie jest  to oczywiście również nauka, która ma szlifować warsztat. Bardzo często porównuję wszelkie zabiegi dookoła-filmowe z gotowaniem. W kuchni coś dobrego bardzo rzadko rodzi się przez przypadek. To lata praktyki pozwalają wielkim kucharzom tworzyć dania, które wywołują orgazm podniebienia u smakoszy i pozwalają stwierdzić, kto jest prawdziwym szefem kuchni, a kto nadaje się wyłącznie do obierania cebuli. Podobnie ma się sprawa jeśli chodzi o recenzowanie filmów: wyczucie, smak i umiar to coś co ma sprawić, że ludzie nie tylko będą chcieli czytać daną recenzję, ale przede wszystkim, że się ona im na coś przyda. Takiego połączenia przyjemnego z pożytecznym życzę sobie podczas pracy nad tym blogiem, liczę, że pisanie go będzie dla mnie tą dobrą praktyką, która sprawi, że nieco pewniejszym tonem będę odpowiadał na pytanie o swój aktualny, wyuczony zawód… filmoznawca.