czwartek, 11 maja 2017

Kosmiczne palanty w akcji Vol. 2


            Kino z pod znaku superbohaterów Marvela, czy innych im podobnych herosów, zaczyna się pomału przejadać. Naturalnie będzie to jeszcze przez długi czas doskonała rozrywka, zauważam jednak, że publiczność coraz krytyczniej podchodzi do filmów tego rodzaju – i nie jest to tylko i wyłącznie wynikiem porażki filmowego uniwersum DC. Przyczyną tych tarć może być choćby to, że widzowie wymagają coraz więcej i nie wystarczy im prosta historia naszpikowana efektami, ani nawet to, że ich ulubiona figurka z dzieciństwa ożyła na wielkim ekranie. Powtarzalne do bólu motywy, których desperackie próby modyfikacji spełzają na niczym, również nie poprawiają sytuacji. Wszyscy potrzebujemy czegoś więcej niżeli tylko blockbusterowego kina atrakcji, które zawiłością narracyjną często nie wybiega poza telewizyjne sitcomy(do których taśmowe produkcje Marvela są często porównywane, nie bez przyczyny zresztą).
Powiewem świeżości, który skradł serca wszystkich był film Guardians of the Galaxy(2014). Nie tylko przyciągnął do kin więcej amatorów Marvela, ale również wytyczył pewne nowe wzorce dla kolejnych produkcji wytwórni. Po tak spektakularnym sukcesie na barki Pana Jamesa Gunn’a(reżyser) spadł ogromny ciężar nakręcenia kontynuacji przygód zakręconej ekipy Star-Lorda(Chris Pratt). Po trzech latach wreszcie doczekaliśmy się owego obrazu, niestety to, czy sprostał on swojemu poprzednikowi zostaje nadal kwestią dyskusyjną dla jego odbiorców. Być może Guardians of the Galaxy Vol.2(2017) podbiło boxoffice w pierwszym tygodniu projekcji, ale czy tylko słupki mają definiować to jak dobry jest film? Widzowie wybrali się tłumnie do kin z powodu sukcesu pierwszej części, przyjrzyjmy się więc czy kontynuacja również zasłużyła na atencję, czy może jest kolejną akcją „odcinania kuponów”?



            Jeśli chodzi o warstwę wizualną, to nie ma tutaj wiele do zarzucenia. Otrzymujemy taką samą, przyjemną i kolorową salwę fajerwerków jak w pierwszej części. Nie brakuje galaktycznych pościgów, strzelanin i zapierających dech w piersiach kosmicznych krajobrazów. Kino naszych czasów i tak pomału zamienia się w coś na kształt trójwymiarowych obrazów Pollock’a, więc o jakości efektów nie ma się co rozpisywać – takie jak wszędzie z naciskiem na te, wspomniane „kosmiczne krajobrazy”. Naprawdę ładniutkie.
Fabularnie niby również nie ma nic do zarzucenia, ale mogłoby się to wszystko nieco bardziej pogmatwać. W chaotycznym wstępniaku, w którym nasi bohaterowie tłuką się z galaktycznym monstrum następuje krótkie wprowadzenie postaci. Tak, to jest Quill, Star-Lord, a to jego nieformalna laska Gamora(Zoe Saldana), tam lata szalony wiewiór Rocket(głos: Bradley Cooper), którego drewniany kompan Baby Groot(głos: Vin Diesel) tańczy sobie radośnie w rytm młócki, i wreszcie maniakalny mięśniak Drax(Dave Bautista), który najwyraźniej nie rozumie, że skóra antagonisty mającego iść pod nóż jest tak samo gruba na zewnątrz jak i od środka. Ot, cała wesoła banda, której historie zostaną nieco bardziej pogłębione w filmie, ale tylko nieco, bo cała uwaga skupia się koniec końców na Quill’u i niespodziewanym pojawieniu się jego ojca(?), Ego(Kurt Russell). Niemały wkład w całą historię będzie miał także Yondu(Michael Rooker), którego postać może śmiało rywalizować o czas ekranowy z Draxem, który moim zdaniem kradnie cały film. Dowiemy się między innymi o jego relacjach z Quillem, a także o tym co łączy go z postacią Marry Popins. Będziemy mogli również podziwiać jego wyczyny strzeleckie w zespole z Rocketem – ci dwaj to maniacy! Niestety nie doczekamy się rozwinięcia romantycznego wątku między Star-Lordem a Gamorrą(być może Pan Gunn, zachowuje to na kolejny film?). Nie zabraknie jednak rodzinnej, międzygalaktycznej atmosfery, wielkich powrotów i wyciskających łzy scen pojednania po latach. Podobnie jak sceny walki czy pościgów, wszystkie te wydarzenia całkiem zgrabnie ilustrują nam hity z minionych epok, które za sprawą filmu mają szansę się uaktualnić i ożyć na nowo.
Każdy kto czeka na wyjaśnienie roli cameo Stana Lee będzie mile połechtany. Swoje pięć groszy mógł dorzucić nawet Sylvester Stallone, który pojawia się w roli Stakara Ogorda, czyli Starhawka(czyżby jakieś kolejne, dalekosiężne plany produkcyjne Marvela?)



Guardian of the Galaxy Vol.2 jest więc całkiem przyjemnym, rodzinnym filmem. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że na siłę upychany jest w nim żenujący miejscami humor, który rozprasza widza, a wątki o których wspomniałem są potraktowane po macoszemu. Piękna oprawa graficzna skrywa istotnie poważne problemy, ale są one za mało wyeksponowane przez co nie zyskują odpowiedniej uwagi widza, który rozpraszany głupawymi żarcikami skupia się raczej na akcji i efektach niż realnych problemach jakie próbuje przekazać obraz. Wszystkie, te tanie sztuczki i nieśmiałość w ukazywaniu realnych problemów, czy pogłębienia swoich postaci dziwi mnie niezmiernie, tym bardziej, że Marvel w tym roku udowodnił, że potrafi wypuścić film, który będzie poważny i zapewni solidne kino nie tylko rzeszom małolatów, ale i dorosłemu widzowi – patrz Logan(2017). Naturalnie w Strażnikach nie brakuje momentów wzruszających, jednakże wspomniany przeze mnie komizm w odróżnieniu od pierwszej części wydaje się być robiony na siłę i pod publiczkę rujnując w ten sposób potencjał całości. Zagraniczni recenzenci często zauważają również niepokojącą tendencję do pokazywania wręcz masakry przeciwników w rytm wesołych kawałków z lat 40-60. Dla wrażliwszych widzów może to być coś niesmacznego, ale właśnie dlatego przygrywa nam muzyczka – to może nico pokręcone i upiorne, ale moim zdaniem nie ma się co na siłę nakręcać. Bywało gorzej.



„Jedynka” Strażników odniosła spektakularny sukces poprzez zaskoczenie widzów zupełnie nową formą oraz postaciami. Kontynuacji było nieco ciężej osiągnąć ten efekt, to oczywiste. Niestety jeśli pierwsza część tej opowieści obroniła się w sposób naturalny, to druga raczej krzyczy o jej wysłuchanie. Jest to oczywiście film godny uwagi, ale niestety już nie wybijający się w twórczości Marvela. Kto wie, może kolejne wybryki kosmicznych palantów podbiją stawkę? Pamiętajcie tylko żeby za szybko nie wychodzić z kina J

Moja ocena: 4/6

wtorek, 2 maja 2017

Film, który sprawi że inaczej spojrzysz na swoich zdziwaczałych sąsiadów


Do objerzenia The Good Neighbor(2016) skłoniła mnie recenzja portalu True Reviews, w której dumnie zapisano „Would make Alfred Hitchcock proud.” Wzmianka o mistrzu suspensu działa na mnie przeważnie mocno pobudzająco, to też nie mogłem sobie pozwolić na puszczenie mimo chodem tak górnolotnej etykiety jaką przypięto obrazowi Kasry Farahani. To nie małe słowa jak na produkcję, której reżyser zajmował się jak dotąd oprawą artystyczną w filmach takich jak Alice in Wonderland(2010); Thor(2011) czy Star Trek: Into Darkness(2013). Spojrzałem na resztę twórców(scenarzyści zupełnie nieznani) i obsadę aktorską, w której moją uwagę od razu przykuł James Caan w opozycji do dwóch młodych aktorów. Poszperałem i znalazłem wreszcie film, który nasza polska dystrybucja naturalnie przeoczyła, i już po kilku minutach projekcji wiedziałem, że trafiłem na dzieło wyjątkowe, a powoływanie się na Hitcha nie było dziełem przypadku, ani wybujałej wyobraźni wcześniejszych recenzentów.
Fabuła rysuje się dość banalnie: dwójka nastolatków, Ethan(Logan Miller) i Sean(Keir Glichrist), postanawia wyciąć numer swojemu zdziwaczałemu sąsiadowi, Haroldowi(James Cann). Montują oni w domu staruszka kamery i parę innych urządzeń, które mają sprawić, że ten uwierzy iż mieszka w nawiedzonym domu. Niestety jak to w życiu bywa często proste pomysły lubią się gmatwać, a zakończenie podobnych zabaw eksploduje nam w twarz nieoczekiwanym finałem, na który nie byliśmy zupełnie przygotowani. I tak niewinny wybryk, który podszyty był naukowym eksperymentem mającym za obiekt badań dziadunia Harolda, kończy się w sądzie, a widz w wyniku kolejnych retrospekcji może zbadać drugie dno całej sprawy. Świetnie rozwiązane jest przede wszystkim to, że aby dotrzeć do prawdy trzeba przebrnąć przez cały obraz, nie sposób się bowiem jednoznacznie domyśleć czemu lądujemy na sali sądowej i co wydarzyło się w trakcie eksperymentu Ethana i Sean’a.



W tym filmie nic nie jest takie na jakie z pozoru wygląda i to właśnie jest największą jego siłą. Zwodzenie widza na każdym kroku i nieprzerwane utrzymywanie napięcia powoduje, że nieoczekiwanie zostajemy wrzuceni w mroczny świat ludzkich zaburzeń, zboczeń i koszmarów. Dwójka młodych bohaterów, ich działania i pobudki zostawiają wiele do życzenia pod względem moralności. Mimo wszystko jest w tym jakaś niewinność, za którą może przemawiać młody wiek, oraz sprzeczne poglądy jakie cechują naszych żartownisiów. Ocenę tego czy mamy do czynienia z gówniarskim wybrykiem, czy wyrachowanym działaniem dwóch psychopatów, Farahani pozostawia widzowi, kończąc swój film motywem potwora, który przeżył i nadal ma możliwość czynienia zła. Ethan i Sean bardzo przypominają parę morderców z The Rope(1948), Hitchcocka, czy choćby dwójkę zwyrodnialców z filmu Funny Games(1997/2007) Michaela Haneke, lecz są oni o wiele bardziej subtelni podobnie jak cały obraz w który zostali wpisani. Patrząc z kolei na Jamesa Caana miałem ciągle z tyłu głowy jego rolę w Misery(1990) Rob’a Reinera, z tym że cechy maniakalnej Annie Wilkes(Kathy Bates) w jakiś niewytłumaczalny sposób tutaj przypisywałem właśnie jemu. Cóż, może tylko umysł płatał mi figle? A może to był wyjątkowo dobry wybór w obsadzie? Bez wątpienia legendarny aktor podnosi rangę filmu i nadaje mu dodatkowej głębi związanej z myśleniem widza o jego poprzednich rolach. Można powiedzieć, że dzięki Caanowi, to wszystko czego można się tylko domyślać w świadomości widza, samo się nakręca.



The Good Neighbor(2016) oferuje nam porządną dawkę voyeuryzmu, suspensu i grozy, której doświadczymy podczas przygody zakończonej niebywale wzruszającym i zaskakującym zakończeniem. Z całą pewnością można porównywać obraz Kasry Farahani do dzieł Alfreda Hitchcocka, a przede wszystkim polecić go każdemu, kto lubi dobre thrillery zostające w pamięci na długo po obejrzeniu filmu.

Ocena: 5/6
Recenzję można przeczytać także na portalu Grabarz Polski