sobota, 14 lutego 2015

Każdemu wolno kochać...stare polskie kino.


            Gdy myślę sobie o wczesnym kinie polskim przed oczyma ukazuje mi się raczej smutny, ciężki obraz tego jak wielkie piętno na jego twórcach odbiła cała ta wielka historia i literatura, przed którą nie mogli, nie chcieli, bądź nie umieli powstać z kolan. Masa adaptacji i obyczajówek mocno zakrapianych gorzkim użalaniem się nad sobą, narodem i jego tragiczną historią. Samonapędzająca się machina depresji i patosu. Momentami ze smutkiem wyrażałem opinię o tym, że kino polskie to w większości przypadków kino twórczej impotencji i braku wyobraźni, kino zniewolone nawet po latach gdy jego płody wyrastały na wolnym od okupantów gruncie[1].


Przyjemną odmianą, a zarazem sporym szokiem dla mnie było obejrzenie filmu Każdemu wolno kochać (1933) w reżyserii Janusza Warneckiego i Mieczysława Krawicza. Wreszcie mogłem stwierdzić, że „Polak potrafi!”. Film jest, jak wielu twierdzi, najlepszą międzywojenną komedią romantyczną, a ja po obejrzeniu dwóch konkurencyjnych tytułów z nieco późniejszego okresu, Niedorajda (1937) i Piętro wyżej (1937), mogłem z całą stanowczością oddać rację pozostałym domorosłym filmoznawcom. Nawet po ujrzeniu obrazu Konrada Toma, Ada to nie wypada (1936) z fenomenalną kreacją Lody Niemirzanki w głównej roli psotnej panny, ostałem się przy wersji, że główny laur przypada dla obrazu Warneckiego i Krawicza[2].
O fabule rozpisywał się tutaj nie będę, bo każdy kogo mój wywód zainteresuje powinien obejrzeć omawiany przeze mnie film. Muszę natomiast słów kilka poświęcić na kreacje aktorskie, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Zwłaszcza rola Adolfa Dymszy jako Hipka: lekka, luźna, rozrywkowa gra komediowa, do tego śpiew i taniec, którego nie powstydziliby się Fred Astaire czy Gene Kelly[3]. Dymsza na scenie jest naturalny i przekonywujący, zabawny i finezyjny we wszystkim co robi, co sprawia że już od pierwszego pojawienia się w filmie zyskuje sympatię i uwagę widza. Można powiedzieć, że staje się błaznem – galantomem, zwłaszcza w scenach z boską Mirą Zimińską, z którą udało się im stworzyć olśniewający duet.


To właśnie Zimińska, jako Lodzia przykuła moją uwagę jako kolejna błyszcząca gwiazda filmu Każdemu wolno kochać. Fikuśna, energiczna i zalotna gra Miry dała filmowi mnóstwo polotu i radości, a męskiej części widowni nie pozwoliła oderwać wzroku od ekranu. Zimińską udało mi się zobaczyć jeszcze w jej kilku zasłużonych rolach: Manewry miłosne (1935), gdzie zagrała podszywającą się pod własną panią, pokojówkę Lucynkę, oraz w filmach Papa się żeni (1936) i Ada to nie wypada (1936). Zagrała tam równie słodko i kurtuazyjnie, ale uważam, że to właśnie w Każdemu wolno kochać udało się jej stworzyć najwspanialszą kreację.
Na koniec napiszę o tym, co może nakłonić do obejrzenia filmu nawet tych, którzy twierdzą, że komedie romantyczne, to dno[4]. Każdemu wolno kochać absolutnie wyłamuje się z kategorii dzisiejszych komedii romantycznych. Problematyka miłosna nie jest tutaj jakby się zdawało głównym problemem, czy tematem zainteresowania. Staje się ona raczej impulsem do dalszego rozwoju wypadków[5]. Prym wiedzie swobodna farsa i gra omyłek, jak choćby przypadkowe zamknięcie głównego filmowego zalotnika Alojzego, w zakładzie dla psychicznie chorych. Do tego oczywiście lekkostrawny humor sytuacyjny, okraszony paroma dowcipami i błyskotliwymi motywami kabaretowymi(śpiew, taniec). Zakończenie filmu musi pozostać tajemnicą, pewne natomiast jest, że trzyma ono w napięciu i daje mnóstwo okazji do śmiechu. Poza elementami melodramatycznymi urzeka również główny motyw muzyczny, a więc tytułowa piosenka Każdemu wolno kochać. Wpada w ucho, nie można się od niej uwolnić nawet po seansie. Serdecznie polecam ten film każdemu, kto chce zobaczyć jak naprawdę powinna wyglądać komedia romantyczna.


Ocena: 5/6




[1] Z podobnym zjawiskiem kino polskie nie może sobie poradzić po dziś dzień. Adaptacje literatury narodowej, bądź nieudane faktograficznie i historiograficznie obrazy sprzed lat, które częściej mogą wskazywać na demencję starczą ich twórców niżeli na jakikolwiek potencjał twórczy to stale powracający problem w naszej kinematografii narodowej. Weźmy dla przykładu okropny film Andrzeja Wajdy Katyń (2007), w którym Niemcy zostali przedstawieni jako ugodowi, łagodni najeźdźcy; czy chociażby film Jerzego Hoffmana 1920 Bitwa Warszawska (2011), w którym para kochanków zdawałoby się we dwójkę odpiera nawałnicę armii bolszewików. O ile Wajdę ratuje mistrzowskie zamknięcie jego filmu, o tyle Hoffman nie ma dla siebie żadnego wytłumaczenia. Do tego naturalnie dochodzi patos i samouwielbienie naszej martyrologii i historii. Uważam, że przez takie praktyki nasz patriotyzm może być z czasem uznany za granicą za ślepie samouwielbienie, lub co gorsza fanatyzm historyczny rodem z sarmackiej polski i jej przedmurza chrześcijaństwa.
[2] W dużej mierze mój osąd wynikał z obsadzenia w tym filmie Miry Zimińskiej.
[3] Porównania jakich się ośmieliłem użyć są nieprzypadkowe. Zarówno Kelly, jak Astaire byli bardziej związani z planami filmowymi niżeli deskami teatru. W Polsce przez długi okres aktorzy nie mogli oderwać się od maniery gry jaką byli zdeterminowani poprzez swoje teatralne doświadczenia.
[4] Otóż zgadzam się, że komedie romantyczne(zwłaszcza te szmiry made in Wa-Wa) jakie serwuje się obecnie widowni w kinach są na żadnym poziomie i stanowią raczej przykład na to jak nie należy kręcić filmów. Komedie w stylistyce „sen o warszawie” jakie serwują nam Warszawscy reżyserzy nie tyko wykrzywiają rzeczywistość do granic możliwości i absurdu, ale nawet urągają uczuciom wyższym. Nie wspominając już o obrażaniu inteligencji widzów, którzy z niezrozumiałych dla mnie powodów udają się do kina żeby obejrzeć ich wynaturzone obrazy, które oni sami w swojej ignorancji nazywają „filmami”.
[5] Zagrania uczuciami i stylistyką romansu bliższe są tutaj do tych jakie stosuje w swoich filmach Woody Allen – nie narzucają się, nie dominują; pomagają akcji iść na przód i angażują widza.

piątek, 13 lutego 2015

Opisz swojego ulubionego... Andrzeja Munka?

Pamiętam gdy po jednej z wielu projekcji, na jakie uczęszczałem w czasie swoich studiów, odkryłem dla siebie na nowo postać Andrzeja Munka. W niedługi czas po tym wydarzeniu polecono nam napisanie pracy o ulubionym polskim reżyserze. I choć moje gusta w tego typu rozprawkach zmieniają się bardzo często, to wtedy wiedziałem dokładnie, o kim napiszę. Swoje wcześniejsze spostrzeżenia postanawiam po czasie przedstawić również Wam. Mam nadzieję, że uda mi się Was zainteresować twórczością tego wybitnego reżysera.


            Andrzej Munk urodził się 16 października 1921 roku w Krakowie. Koło czerwca 1939 roku ukończył gimnazjum w rodzinnym mieście. Przez pewien okres czasu musiał się ukrywać ze względu a swoje żydowskie pochodzenie. Przeniósł się więc do Warszawy gdzie pracował jako technik w firmie budowlanej. Brał udział w walkach powstańczych w 1944 roku. Po powstaniu imał się różnych zajęć: pracował w Monopolu Tytoniowym w Mogile pod rodzinnym Krakowem; przy kolejce liniowej na Kasprowy Wierch – był jej dozorcą. Po wyzwoleniu wrócił do Warszawy i podjął kolejno studia na: Politechnice Warszawskiej(architektura) i Uniwersytecie Warszawskim(prawo). Wreszcie w 1947 roku udał się do Łódzkiej Szkoły Filmowej, którą w roku 1951 ukończył na wydziale reżyserskim(przeniósł się na niego z wydziału operatorskiego). W latach 1948 – 1952 był członkiem PZPR, ale został usunięty z organizacji za „niegodne” zachowanie. W tym czasie, dokładnie od 1950 roku przez pięć lat pracował w Warszawskiej Wytwórni Filmów Dokumentalnych: początkowo jako operator Polskiej Kroniki Filmowej, potem reżyser filmów dokumentalnych. Jako twórca filmów fabularnych zaczynał w 1956 roku od filmu Człowiek na torze. W 1958 zrealizował jeden ze swoich najgłośniejszych filmów, Eroikę, w 1960 kolejny, Zezowate szczęście. Od 1957 do czasu tragicznej śmierci w 1961, był wykładowcą w Łódzkiej Szkole Filmowej. Warto również wspomnieć, że od roku 1965 Łódzka Szkoła Filmowa przyznaje nagrodę imienia Andrzeja Munka, za najlepszy debiut reżyserski.
            Filmy Andrzeja Munka jako wybitnego dokumentalisty i reżysera były nagradzane na prestiżowych festiwalach. W Wenecji otrzymał nagrody za filmy: Błękitny krzyż(1955), Spacerek staromiejski(1959), Pasażerka(1964) – ten ostatni film, w tym samym roku został również uznany i nagrodzony na festiwalu w Cannes.


Andrzej Munk tworzył filmy zgodne z duchem czasów w których żył, choć w późniejszych etapach jego działalności nabierały one innego sensu. Na początku były to filmy propagandowe – a przynajmniej tak się je postrzega[1] – jak: Nauka bliżej życia, Kierunek nowa Huta(oba z 1951). Potem według krytyków następowało przełamywanie schematu socrealistycznego: Kolejarskie słowo(1953), Gwiazdy muszą płonąć(1954).
Weźmy za przykład owej propagandowej twórczości film Kolejarskie słowo(1953). Zwyczajna zdawałoby się opowieść o trudzie jaką podejmują kolejarze aby doprowadzić „pociąg gwarancyjny” na czas i miejsce, jakim jest huta. Film wpisuje się w socrealistyczny schemat, jednak wyraźnie widzimy wysiłki kolejarzy w dążeniu do spełnienia złożonej przez nich przysięgi – doprowadzenia „gwarancyjnego” do huty. Wysiłki jednostki zatem są elementem, który wymyka się ze sztywnego wzorca. Jak powiedział sam Munk:

Te inscenizowane filmy były odpowiedzią na oficjalny ton ówczesnej twórczości dokumentalnej, na jej lakoniczny, hurra-optymistyczny ton. Starałem się poruszać sprawy, które zbanalizowano, chciałem pokazać trud, poświęcenie, bohaterstwo, piękno codziennej pracy. W Kolejarskim słowie mówiłem – dzisiaj wydaje mi się to banalne, wówczas jednak te proste sprawy przemilczano – że praca kolejarzy jest ciężka, że wymaga dużego wysiłku.[2]

Bożena Janicka wypowiedziała się o tym w nieco inny sposób, twierdząc, że Andrzej Munk przeplatał bardzo kurtuazyjnie wartości propagandowe z rzeczywistym życiem ludzi tamtych czasów; paradoksalnie więc propaganda o jaką można by oskarżać autora staje się kamuflażem, który ma go jedynie zabezpieczać przed działaniem systemu – moim zdaniem rewelacyjne rozwiązanie. Jeśliby wczuć się w sytuację widzów tamtego okresu, można by przypuszczać, że Munk pozwalał im na choćby chwilowe oderwanie się od urojonego i wymyślonego przez stalinowskie władze świata. Należy również w przypadku Kolejarskiego słowa pamiętać w jak kunsztowny sposób Andrzej Munk buduje w filmie napięcie: kontrastując ruch i bezruch, oraz dźwięk jako przeciwieństwo obrazu. W celu zobrazowania tego zjawiska posłużę się wypowiedzią Aleksandra Jackiewicza, w której opisuje on podobną sytuację:

Nieruchomość parowozu, podkreślona bardzo ruchliwym montażem rejestrującym napięte twarze obsługi na tle elementów maszyny i rytmicznego oddechu koła, który zdaje się liczyć uciekające minuty, to już płaszczyzna psychologiczna bohaterów: ukazuje niecierpliwość tych, którzy zaręczyli za maszynę. Ale to również płaszczyzna psychologiczna maszyny; tu głębiej niż na początku zjednoczonej z człowiekiem maszyny; wybuchającej przyspieszonym obrotem kół i hukiem pary, gdy semafor zostaje podniesiony.[3]

            Pierwszym krokiem w stronę filmu fabularnego w przypadku Munka był film Gwiazdy muszą płonąć(1954). Pozostaje on jednak nadal w sferze fabularyzowanego dokumentu. Tym razem opowiadającego o górnikach, którzy walczą o wykonanie planu wydobywczego: w tle całości ukazują się nam sylwetki poszczególnych bohaterów, które mają schemat indywidualnych fabuł, historii: jak w przypadku starszego górnika nie mogącego nadążyć za nieuchronną nowoczesnością.
Według krytyków i znawców filmu, obrazem który pchnął Munka bezpośrednio w nurt filmu fabularnego był zrealizowany nieco później Błękitny krzyż(1955). Średni metraż filmu staje się w tym przypadku próbą zmierzenia się z fabułą w kinie, jaką stawia sobie reżyser. Film bazował na prawdziwych wydarzeniach, które stały się rekonstrukcją zdarzeń jakie miały miejsce w ostatnich dniach wojny: była to akcja zakopiańskich goprowców ratujących życie partyzantów radzieckich i słowackich. Próba nie poszła jednak po myśli reżysera i film nie odniósł sukcesu. Oskarżano Munka o nieumiejętne budowanie dramaturgii.
            Kolejne filmy, takie jak Człowiek na torze(1956) i Eroica(1957) trafiły już nie tylko w gusta krytyków, ale również w gusta i serca widzów. Następujące po nich filmy: Spacerek staromiejski(1958), Zezowate szczęście(1960) i nieukończony przez samego reżysera, ale jego współpracowników obraz Pasażerka(1963) były dowodem na kunszt filmowy i artystyczną wrażliwość Andrzeja Munka.


            Inspiracją dla filmu Człowiek na torze(1956) było opowiadanie Jerzego Stefana Stawińskiego pt. Tajemnica maszynisty Orzechowskiego(w filmie zagrany przez Kazimierza Opalińskiego). Jest to historia starszego i doświadczonego człowieka, który zostaje usunięty z pracy pod zarzutem ignorowania nowych metod wdrażanych na kolei. Wkrótce po tej decyzji dochodzi do wypadku, w którym wspomniany maszynista Orzechowski traci życie. Następnie powołana zostaje komisja do zbadania tej sprawy. Sam przebieg pracy komisji, jak i ukazanie chronologii jej ustaleń w obrazie, kojarzy się z filmem Kurosawy, Rashomon(1950)[4]. Obrazuje nam więc Munk różne perspektywy tego samego wydarzenia. Mają one na celu przeprowadzenie śledztwa i wciągnięcie widza w jego tok. Zeznania jakie prowadzą nas do prawdy oraz sposób przedstawienia całości ma jednak większy cel niżeli tyko zabawę z publicznością: rewiduje charakterystyczny dla początku lat pięćdziesiątych schematyczny stosunek do racjonalizatorstwa i współzawodnictwa w pracy, ale co najważniejsze stanowi dla Munka gorzkie rozliczenie z socjalizmem.
Choć film jest fabularny, to wciąż widać w nim elementy i tematy podejmowane przez Munka w jego dokumentalnych obrazach. Od tego filmu jednak zaczyna reżyser współpracę ze scenarzystą Jerzym Stefanem Stawińskim, którego nazwisko należy podobnie jak nazwisko Munka kojarzyć z odnowicielskim nurtem szkoły polskiej, oraz z którym zrealizuje jeszcze kilka filmów.
            Najbardziej znanym chyba filmem Andrzeja Munka pozostaje Eroica(1957). Zastanawiałem się co takiego jest w tym obrazie przez co do dzisiaj można go oglądać z przyjemnością – nawet kilka razy w miesiącu (uwaga: pisze to osoba mająca zaledwie dwadzieścia parę lat!). Odpowiedź jakiej sam sobie w pierwszej chwili udzieliłem to: ciekawy przegląd postaci – niczym w lustrach Krasickiego – ale również fakt, że artysta nie bombarduje widza historią w sposób tak bezwzględny jak robili to pozostali reżyserzy szkoły polskiej[5]. W późniejszym okresie moich studiów na ten temat dołączyła do mojego światopoglądu kolejna trafna odpowiedź: Filmy Andrzeja Munka pod względem gatunku nasuwają raczej porównanie z osiemnastowieczną powiastką filozoficzną niż, jak dzieła Wajdy, z poematem.[6] Są zatem lżejszym materiałem dla widza z mojego pokolenia, zarazem jednak mogą stymulować intelektualnie każdego. Technicznie film jest zestawieniem luźnych, nie powiązanych ze sobą nowel. Sam Munk natomiast wypowiadał się o swoim dziele w następujący sposób:

Chodziło nam o pokazanie, jak ogólna atmosfera bohaterszczyzny wpływa nawet na jednostki, które nie mają owej „kultury bohaterskiej” i czyni się z nich bohaterów. Dzidziuś dokonuje czynów wymagających dużej odwagi, mimo swojego „racjonalizmu” jest bohaterem. A końcowe przyłączenie się do powstania - to katharsis, czynnik oczyszczający.[7]



Bohaterami jakich ukazuje tutaj Munk stają się: warszawski cwaniak Dzidziuś, oraz porucznik Zawitowski, który ponoć jako jedyny zdołał zbiec z niewoli.
            Spacerek staromiejski(1958) to film, który powstał w oparciu o koncepcję kompozytora Andrzeja Markowskiego. Ten krótki obraz umożliwił widzom ujrzenie Munka jako artysty, rejestratora, który potrafi wydobywać głębię z elementów rzeczywistości pozornie ukrytych. Uwidocznił również jego umiłowanie muzyki. Jego bohaterka, uczennica szkoły muzycznej wędrując po zaułkach Starego Miasta w Warszawie, odkrywa świat niezwykłości i piękna dźwięków ukryty jak dotąd dla postronnych w gwarze dzieci, odgłosach ulicy, sapiącym traktorze, strojeniu organów, szuraniu miotły i w przelatujących odrzutowcach. Dźwięk jest ponad obrazem i organizuje go. Nadaje obrazom nowych znaczeń i walorów.
            Kolejny sukcesem Munka jest komedia Zezowate szczęście(1960). Scenarzystą filmu po raz kolejny staje się wspomniany już Jerzy Stefan Stawiński, na którego opowiadaniu Sześć wcieleń Jana Piszczyka, Andrzej Munk zbudował swój film.  Film zabiera nas w podróż po życiu tytułowego Jana Piszczyka: oportunisty, któremu choćby nie wiem jak się starał nic w życiu nie wychodzi. Po raz kolejny również ujawnia się skłonność reżysera do korzystania z elementów paradokumentalnych, dzięki którym ilustruje nam fatalistyczne bytowanie jednostki: pełne absurdów i nadrealistycznego ujęcia obrazu jak ma to miejsce w komediach Chaplina. Film pokazuje również, że Munkowi istotnie udaje się zrywać romantyczne tradycje i obracać swoje fabuły w zupełnie innym, bardziej przystępnym dla widza, lżejszym(?), a już na pewno ciekawszym kierunku.
            Ostatnim filmem Andrzeja Munka, którego nie ukończył osobiście był film Pasażerka(1963), zrealizowany na podstawie powieści Zofii Przesmycz o tym samym tytule. Do tematu podszedł w tym przypadku na poważnie. Jego bohaterka Marta nie uosabia już jak oficerowie z Eroica, dążeń do wyzwolenia narodu, ale persony. Jej wolność jest jej osobistą kwestią. Jak już wspomniałem Munk nie ukończył filmu. Obraz został zamknięty przez jego współpracowników, którzy nie dokręcali do niego żadnych scen. Otwiera go seria fotografii, którym towarzyszą komentarze.



Wybaczcie mi krótką formę w jakiej zamknąłem cały ten wywód. Oby był wystarczająco przejrzysty i ciekawy do tego stopnia, że sięgnięcie po chociaż jeden z filmów Andrzeja Munka i dacie się dzięki temu przekonać do całej reszty. Jak będziecie mieli szansę się przekonać, jego filmy bronią się same, zarówno tematyką jak i formą – pomimo upływu lat. Dajcie im szansę, a nie pożałujecie.



[1] Bożena Janicka zastanawia się w swoim szkicu poświęconym Andrzejowi Munkowi, pt. Między prawdą a kłamstwem(monografia dot. Wytwórni Filmów Dokumentalnych, Chełmska 21, Warszawa 2000)nad wartością dokumentalną w jego filmach, a nawet nad tym czy istotnie mogą być nadal traktowane jako dzieła wybitne?
[2] Andrzej Munk dla Stanisława Janickiego w wywiadzie Polscy twórcy filmowi o sobie, 1962.
[3] Aleksander Jackiewicz Moja filmoteka. Kino Polskie Wydawnictwa Artystyczne i filmowe, 1983.
[4] W tym przypadku chodzi mi o techniczne zabiegi jakich dokonuje Munk starając się ukazać nam jedną prawdę, oczami wielu ludzi.
[5] Mam tutaj na myśli Andrzeja Wajdę i jego Kanał(1956). Dodam również, że Munk wpisuje się według mnie najlepiej w podnoszoną przez szkołę polską walkę z zaściankowością i romantycznymi zapędami mitów narodowych: nie niszczy ich pamięci, nie daje im szansy na psucie świadomości społecznej, ale również nie przytłacza nimi widza.
[6] Aleksander Jackiewicz Moja filmoteka. Kino Polskie Wydawnictwa Artystyczne i filmowe, 1983
[7] Andrzej Munk dla Stanisława Janickiego w wywiadzie Polscy twórcy filmowi o sobie, 1962.

wtorek, 10 lutego 2015

Grand Budapest Hotel. Piękno symetrii.



Wes Anderson, to bez wątpienia człowiek o specyficznym podejściu do świata, które bez żadnych zahamowań wyraźnie ilustruje w swoich filmach, do których również sam tworzy scenariusze[1]. Jego prace są tak charakterystyczne, że już po kilku pierwszych zrealizowanych filmach zapewniły mu pozycję jednego z najlepszych, najbardziej oryginalnych reżyserów młodego pokolenia. Wystarczy wspomnieć tak niepowtarzalny obraz jak The Life Aquatic with Steve Zissou(2004) aby w klarowny sposób przywołać oryginalny styl jakim posługuje się Anderson w tworzeniu swoich dzieł. Jest on bez wątpienia jednym z tych wielkich artystów srebrnego ekranu, których można kochać, lub nienawidzić – nie można natomiast być wobec nich obojętnym. Dzięki pomocy oddanego przyjaciela, Owena Wilsona, miał okazję współpracować z wieloma wspaniałymi aktorami, których zatrzęsienie w każdym niemalże jego filmie robi porażające wrażenie: Bill Murray, Willem Dafoe, Cate Blanchett, Gene Hackman, Danny Glover, James Caan, Ben Stiller, Anjelica Huston, Gwyneth Paltrow... Tę niezwykłą wyliczankę można by kontynuować jeszcze długo. Do czego zmierzam? Otóż taką kolekcją może się pochwalić reżyser mający na karku raczej więcej lat, niż mniej(przynajmniej tak mogłoby się wydawać), zaś pan Andreson ma za sobą dopiero 45 wiosen! Fascynująca zdaje się więc perspektywa przyszłości, jako czasu oczekiwania na jego kolejne wielkie dzieła, skoro już teraz plasuje się w ścisłej czołówce. Skoro już określiłem się jako zwolennik kina proponowanego przez Wesa Andersona, to bez zbędnych ceregieli przejdę do rzeczy i podzielę się z Wami swoimi uwagami na temat jednego z najbardziej wybitnych filmów Teksańskiego reżysera, The Grand Budapest Hotel(2014).
Przypomnę jeszcze tylko, że dwa dni temu to niesamowite dzieło zebrało aż 5 nagród[2] na 68 ceremonii BAFTA. Nagrodę za najlepszy film zgarnął Boyhood, ale z tym można się pogodzić, to w końcu godny rywal – równie pasjonujący, ale moim zdaniem brak mu splendoru i kunsztu jaki widać w filmie Andersona.
Filmowa opowieść przenosi nas do fikcyjnego państwa Zubrowka znajdującego się gdzieś we wschodniej Europie. To tutaj, w słynnym Grand Budapest Hotel, rozpoczyna się niezwykła przygoda ekscentrycznego konsjerża, Monsieur Gustava H.(Ralph Fiennes) oraz jego oddanego boya hotelowego, Zero Mustafy(młody: Tony Revolori / stary: Fahrid Murray Abraham). Szalony wir wydarzeń w jaki wpada widz, rozpoczyna się w momencie, w którym Gustav zostaje wrobiony w zabójstwo Madame D.(Tilda Swinton), oraz kradzież bezcennego obrazu „Chłopiec z jakbłkiem”. Od tego momentu intryga rodem z filmów szpiegowskich miesza się z napięciem panującym w horrorach i ekscytacją wynikającą z pościgów, jakie mogliśmy wcześniej oglądać w filmach z Jamesem Bondem. Panie, które jeszcze nie widziały tego filmu pragnę uspokoić, gdyż nie zabrakło również wątku miłosnego(gdy przypominam sobie jedną ze scen, w której Gustav ofiarnie pomaga jednej z hotelowych arystokratek, mógłbym pokusić się nawet o stwierdzenie, że nie zabrakło także wątku erotycznego). Wszystko to szyte grubymi nićmi, misternie skonstruowanego przez Andersona wizualnego dowcipu.



Kreacja Ralph’a Finnes’a pozostanie mi w pamięci na długi czas. Monsieur Gustav jest konserwatystą, bardzo bezpośrednim mentorem i człowiekiem, który widzi powołanie w wykonywanej pracy konsjerża. Dla klientów Grand Budapest Hotel zrobi dosłownie wszystko. Ustawia świat dookoła siebie, zarówno w hotelu, jak i poza nim. Szybko dostosowuje się nawet do ciężkich warunków i nigdy nie daje się wytrącić z równowagi, zachowując klasę i dobre maniery w każdej sytuacji – to czyni go bardzo często niezwykle zabawnym.
Jego partner, Zero(Tony Revolori) cechuje się uroczą proweniencją i oddaniem charakterystycznym dla wioskowego głupka. Poczciwego, ale niezbyt rozgarniętego, który jednak szybko się uczy i znajduje swoje szczęście w życiu. W duecie z Gustavem, tworzą niepowtarzalną, tragikomiczną parę.
Tę dwójkę wdzięcznie uzupełnia Agata, w którą wcieliła się coraz bardziej rozpoznawalna Saoirse Ronan. Jest dla Gustava i Zero czymś w rodzaju anioła stróża.
W Grand Budapest Hotel nie ma szarych postaci. Od Gustava, Zero czy Agaty, przez Madame D., jej adwokata Kovacs’a(Jeff Goldblum) i chciwego syna Dimitra(Adrien Brody) po praworządnego inspektora Henckles’a(Edward Norton) na diabolicznym Joplingu(Willem Dafoe) kończąc, wszyscy bohaterowie są wyraźnie zarysowani i różni od siebie. Jak zwykle w filmie Andersona mamy do czynienia z istną paradą gwiazd, ponieważ do już wymienionych nazwisk dopisać należałoby jeszcze takich znanych aktorów jak: Owen Wilson(Chuck), Bill Murray[3](Ivan), Harvey Keitel(Ludwig), Jude Law(Pisarz), Tom Wilkinson(Autor), Mathieu Amarlic(Serge X). Najlepszym zaś dowodem na to, że te wszystkie postaci zostały zarówno dobrze stworzone przez Andersona, jak i odegrane przez plejadę gwiazd, jest to, że każdą z nich się pamięta po obejrzeniu filmu – przy takim natłoku bohaterów zdarza się to bardzo rzadko. No chyba, że Macie lepszą pamięć ode mnie, co jest bardzo prawdopodobne J.
Hotel stanowi centrum filmowego świata jaki przedstawia się widzowi. To tutaj wszystko się zaczyna, i to tutaj wszystko się kończy. Równie niezwykle jak zmyślone państwo oraz malowniczy kurort przedstawieni są w filmie jego bohaterowie i czasy w jakich przyszło im żyć: alternatywny początek, jak i pierwsze miesiące drugiej wojny światowej[4]. Całość złożona z charakteryzacji, kostiumów i scenografii tworzy odrealnione, baśniowe i zapierające dech w piersiach widowisko.
Przez fabułę, podzieloną na pięć części, prowadzi nas kilku narratorów[5], a forma z jaką się spotykamy to retrospektywna relacja. Wielu recenzentów słusznie zauważyło, że próba klasyfikowania tego filmu w konkretnym gatunku to walka z wiatrakami ponieważ mnogość użytych zabiegów stylistycznych nie pozwala w prosty sposób zamknąć go w jednym, czy dwóch gatunkach. Absurd, groteska, ironia, a także specyficzny humor Andersona to wyraźne i silne elementy składowe filmu.
Wreszcie to, co najbardziej rzuca się w oczy: symetria[6] i plastyczność[7], które dominują cały obraz. To one najdobitniej pokazują jak zdolnym reżyserem jest Anderson i jak magiczne, a zarazem przemyślane są jego wizje. Nie wspominając już o scenariuszu, który jest wielowarstwowy, a zarazem bardzo logiczny i łatwo przyswajalny dla widza.
W ten fantastyczny i skrupulatnie skonstruowany świat pomaga widzowi wejść nastrojowa muzyka Alexandre Desplat’a. Jego ścieżka dźwiękowa dla Grand Budapest Hotel, łączy w sobie klasyczne, nieco senne brzmienie, orkiestry symfonicznej z elementami baśniowymi i ludowymi, które uzupełnione chórem daje niezwykle przyjemny, immersywny efekt.
           Wszystkie wymienione przeze mnie elementy składają się na dzieło doskonałe, które dostarcza tyleż samo zachwytu co dobrej zabawy. Mistrzowsko przemyślany i nakręcony scenariusz, pod czujnym okiem kreatywnego reżysera, który go stworzył, daje widzowi niezapomniane wrażenia. Uzupełniony wspaniałą grą aktorską i oryginalnym wyglądem The Grand Budapest Hotel, znalazł sobie wyjątkowe miejsce w mojej filmowej pamięci. Panu Andersonowi kibicuję przy okazji najbliższej gali Oskarowej, która odbędzie się już 22 lutego, Wam szczerze polecam obejrzenie filmu jeśli jeszcze nie mieliście okazji[8].

Ocena: 6/6




[1] Anderson stworzył łącznie 11 filmów. Przy wszystkich tych obrazach zajmował się zarówno scenariuszem jak i reżyserią.
[2] Nagrody BAFTA za: scenariusz, muzykę, scenografię, kostiumy, charakteryzację.
[3] Murray i Wilson to chyba sztandarowi aktorzy Andersona. Wystąpili w 6 jego filmach.
[4] Warto zwrócić uwagę na antyfaszystowski wydźwięk filmu, który powstał z inspiracji dziełami austriackiego poety, Stefana Zweig’a(dowiadujemy się tego na samym końcu filmu). Zweig był przeciwnikiem faszyzmu do tego stopnia, że na znak protestu przeciwko zbrodniom hitlerowskim popełnił wraz z żoną samobójstwo. W Grand Budapest Hotel zamiast symbolów SS, możemy zauważyć symbol ZZ(Zig-Zag), co moim zdaniem ma na calu między innymi ośmieszenie legendarnej nazistowskiej formacji.
[5] Tymi narratorami są: Autor(Tom Wilkinson), Zero Mustafa(Fahrid Murray Abraham), a także w niektórych momentach sam Monsieur Gustav H.(Raplh Fiennes). Zaznaczam jednak, że to spostrzeżenia, których nie jestem do końca pewny. Nawet jeśli w filmie występuje więcej niż jeden narrator nie burzy to ciągu logicznego i nie utrudnia widzowi odbioru dzieła.
[6] Symetria obrazu ma – jako zabieg filmowy – dwoistą naturę: umożliwia zarówno uśpienie, jak i pobudzenie percepcji wzrokowej widza. Wszystko zależy od tego co uda nam się zobaczyć, bądź co chcemy pokazać. Taki obraz może zwyczajnie ilustrować środowisko w jakim znajdują się bohaterowie, albo ukrywać wiele pobocznych wątków, czy wskazówek, na które możemy natknąć się ponownie oglądając dany obraz.
[7] Wstawki niczym z pocztówek, które od czasu do czasu przerywają w sposób mniej, lub bardziej statyczny sam film, kojarzą mi się jednoznacznie z grafikami Terry’ego Gilliama, który ilustrował dzieła grupy Monty Python(w warstwie kolorystycznej).
[8] Niewielu spotkałem ludzi, którzy nie lubili filmów Andersona, wnioskuję po tym, że nie trafiają jedynie do wąskiego grona odbiorców, którzy zwyczajnie za tego typu filmowymi abstrakcjami nie przepadają. Daje mi to również podstawy do tego, aby uznać filmy Andersona za przystępne dla większości widzów, a to oznacza, że są naprawdę dobre. Sami ocenicie :-)

wtorek, 3 lutego 2015

Dying Light: Wyczekiwany hit, czy odgrzewanie starego trupa?



Dying Light to gra stworzona przez naszych rodaków z Ostrowa Wielkopolskiego, firmę Techland. Ci zdolni programiści dali się poznać szerszej liczbie graczy dzięki takim tytułom jak Call of Juarez(2006) czy Dead Island(2011). Oba te tytuły dobrze się przyjęły i chyba mogę pokusić się o stwierdzenie, że wielu graczy często powraca do nich z nieskrywaną przyjemnością. Ja pamiętam jeszcze początki Techlandu z gier takich jak Crime Cities(2000) oraz Chrome(2003), obie gry warte są uwagi choć Crime Cities może okazać się dla świeższych maniaków wirtualnej rzeczywistości, nieco toporne w obsłudze.
Gra miała premierę 27 stycznia bieżącego roku i jest gatunkiem survival-horroru z elementami RPG(rozwój postaci; crafting), który rozgrywa się na tle apokalipsy zombie. Nie należy jednak ulegać błędnemu złudzeniu, że będziemy mieli do czynienia z tworem podobnym do wspomnianego już Dead Island czy Left 4 Dead, w którym w przypływie radosnej rozwałki masakrujemy całe masy żywych trupów – w Dying Light postawiono na zupełnie inny model rozgrywki, o czym za chwilę opowiem.
Plot rysuje się następująco: W mieście Harran, wzorowanej na starożytną Turcję, wielkiej metropolii, wybucha epidemia zombie. Wcielamy się w postać Kyle’a Cranea(Roger Craig Smith[1]), który działając pod przykryciem, w opanowanym przez infekcję mieście Harran, ma za zadanie odnaleźć skorumpowanego agenta Kadira „Raisa” Sulaimana(Michael Hollick).
Mało to odkrywcze, trzeba przyznać, jednak pomysł i wykonanie zasługują na duże brawa. Twórcy bardzo zręcznie łączą bowiem w swojej grze znane i ogólnie przyjęte rozwiązania z innych produktów jak Assasins Creed, Fallout 3 czy TES IV: Skyrim. Podczas rozgrywki, która ma na celu głównie unikanie bezpośrednich starć ze zgniłkami, spotkamy się głównie z parkourowymi akrobacjami, długimi kilometrami maratonów, oraz próbami wspinania się na wszelkie oddzielające nas od rządnego mięsa tłumu zombiaków, przeszkody. To naturalnie rozwiązania żywcem wyjęte ze wspomnianego już wcześniej Assasins Creed, czy choćby Mirrors Edge. Z Fallouta oraz Skyrima, Techland podprowadził takie triki jak sposób otwierania skrzyń oraz szeroko pojęty crafting(zbieramy materiały aby z nich wytwarzać, lub ulepszać sprzęt). Warto również zauważyć, że Techland rozszerza w Dying Light swój bestiariusz. Niektóre stwory są łudząco podobne do tych z Dead Island czy Left 4 Dead, zaś starcia z ludzkimi przeciwnikami przypominają mi te z gry Borderlands.
Na temat tego czy jest to wyłącznie wywlekanie starych rozwiązań, czy ich innowacyjne zastosowanie można by się kłócić. Dla mnie są to dobrze wplecione technicznie w rozgrywkę pomysły, muszę jednak przyznać, że ryzykowne. Mogą bowiem wprowadzić do gry tyle samo dobrego(gracz lepiej oswaja się z programem) co złego(sprawią, że gra może wiać nudą).
Z truposzami walczymy przeważnie za pomocą wszelkiego rodzaju broni białej, młotków, pałek, nóg od stołów etc. Ogólnie rzecz ujmując wszelkiego cholerstwa jakie uda nam się znaleźć, zrobić, lub zakupić. Do dyspozycji mamy również nieco broni miotanej, jak koktajle mołotowa, różnego typu granaty, shirukeny(stars) oraz noże. W całym Harran rozmieszczone są również różnorakie pułapki, które gracz może aktywować w celu dezorientacji, lub pozbycia się większych grup amatorów ludzkiego mięsa. Elementy otoczenia, które warto stosować w połączeniu z odpowiednimi umiejętnościami mogą nam bardzo często ułatwić sprawę, sprowadzając ryzyko śmierci naszej postaci do zera. Na szarym końcu plasuje się broń palna, której nie dość, że jest niewiele, to zazwyczaj bardzo ciężko ją zdobyć, nie wspominając już o uzupełnianiu amunicji. Należy również pamiętać, że broń bardzo szybko się psuje, a nawet jeśli chcielibyśmy nią beztrosko wywijać, to i tak nie wytrzymamy długo ponieważ nie pozwoli nam na to współczynnik kondycji, który pozwala nam skuteczniej odpędzać się od napastników niżeli ich eliminować. Wszystko to kładzie nacisk właśnie na unikanie bezpośrednich starć i zmuszenie gracza do bycia w ciągłym ruchu w celu poszukiwania bezpiecznej drogi, bądź schronienia. Tych ostatnich w grze jest sporo, ale zanim będziemy mogli w takim miejscu bezpiecznie przeczekać noc(w grze występuje bowiem tryb dzienny i nocny), musimy je najpierw odpowiednio przygotować i oczyścić z wszelkich zagrożeń.



Jeżeli za dnia Harran wydaje się dość bezpieczne, a snujące się po ulicach trupy nie sprawiają większego problemu w przemieszczaniu się z miejsca na miejsce, to w nocy zaczyna się prawdziwy survival. Gra zmienia się o 180 stopni. Rozpoczynając rozgrywkę za dnia byłem po krótkim czasie znużony ciągłym bieganiem na posyłki oraz przeciwnikami, którzy nie stanowili żadnego zagrożenia (takie tam tło z zombiaków, które nawet nie mogą mnie złapać: śmiech) – muszę przyznać, że to chyba mnie w tej grze najbardziej frustruje – gdy jednak przyszło mi wykonywać misje w nocy, poczułem jej prawdziwą siłę. Żarty się skończyły, zaczęła się prawdziwa walka o przetrwanie. W nocy bowiem na ulicach Harranu pojawiają się nowe odmiany przeciwników, których należy unikać, bądź przed którymi trzeba wiać ile sił w nogach. Nawet zwyczajne trupki zyskują na sile i mogą z łatwością zatruć nam życie. Po co więc się wychylać? Nocne wypady to często misje samobójcze, ale gdy już się nam uda, to możemy liczyć na podwójną ilość punktów doświadczenia oraz lepszy loot. Przede wszystkim jednak ta gra nabiera pełni właśnie w trybie nocnym. Tryb dzienny to jak grać w Wolfenstaina na poziomie Can I play, Daddy? Wyjadaczom i osobom lubiącym się bać stanowczo polecam nocne życie w Harran – nie da się nudzić.
Wspominałem o punktach doświadczenia. Uściślając ten temat, otrzymujemy trzy typy punktów bonusowych dzięki którym rozwijamy poszczególne statystyki Kyle’a, są to: siła, zwinność, oraz poziom przetrwania. Nie trudno się domyślić w jaki sposób możemy rozwinąć siłę i zręczność(w skrócie: bójki z trupami i ćwiczenia parkourowe), nieco ciężej może przyjść rozwijanie poziomu przetrwania. Za dnia ta statystka napełnia się przy okazji wykonywania zadań oraz wypadkowych działań związanych z pozostałymi dwoma współczynnikami, w nocy możemy popisać się poziomem swoich survivalowych zdolności uciekając przed trudniejszymi przeciwnikami, czy w ogóle dzięki temu, że przetrwaliśmy noc – to chyba najszybszy sposób. Umiejętności jest naprawdę sporo i w miarę rozwoju będą one umożliwiały nam coraz to kreatywniejsze sposoby ucieczki czy pacyfikacji zgniłków. Bardzo spodobały mi się motywy z przechwytywaniem biegnącego prosto na mnie zombie i wgniatanie go w pobliską ścianę, bądź rozgniataniem mu baniaka potężnym depnięciem(skill podobny do tego z Dead Island)  – coś pięknego.
Jeśli chodzi o zadania jakie czekają na gracza w Dying Light, to jest ich naprawdę sporo. Szacowany czas przejścia wątku głównego to co prawda ok. 10 godzin, jednak misje poboczne mogą przedłużyć czas zabawy do kolejnych 30 godzin gry. Gdyby do tego doliczyć czas spędzony na eksploracji świata i zabawie z naszymi mięsożernymi milusińskimi, grać możemy pewnie ok. 40-50 godzin, co jest naprawdę niezłym jak na nasze czasy wynikiem dla tego typu gier. Dodatkowo mamy do dyspozycji tryb co-op, oraz multiplayer. Możemy również zapolować na znajomych jako zombie, choć bardziej przypomina to połączenie Aliens versus Predator ze Spidermanem. Niemniej jest to jakaś nowość warta zauważenia i jak najbardziej warta wypróbowania.
            Dying Light w bardzo umiejętny sposób łączy elementy, które już wymieniłem. Te zaczerpnięte z innych gier taktyki i sposoby rozgrywki nadają grze polotu i sprawiają, że jest ona bardzo przyjemna i intuicyjna dla graczy. Można w niej zginąć na wiele godzin(i na wiele sposobów J), choć mnie osobiście ta pozycja całkowicie nie urzekła.
Na koniec zostawiłem sobie mniej przyjemną stronę recenzji, a więc opisanie tego co niestety sprowadza ten tytuł do mocno przeciętnego. Duża frajdę sprawia oczywiście eksploracja świata Dying Light zbudowanym na autorskim silniku Techland, Chrome(6), co sprawia, że grafika jest bez zarzutu, jednak nie w grafice, czy sposobie pokazania rozgrywki tkwi dla mnie problem. Problem jaki mnie dręczył od samego początku gry, to irytujące, nieodparte wrażenie tego, że wcielam się w jakiegoś harcerzyka na posyłki. W grze przemierzamy całe kilometry silnie zurbanizowanego – w przeważającej większości – terenu. Często ten maraton stawał się tak nużący, że wyłączałem grę, żeby wrócić do niej dopiero po jakimś czasie gdy ochłonę. Często również zdarza się, że nasz cel zmienia nagle swoje trajektoria, co wynika z założeń misji, tuż przy „linii mety”. Bohater zaś bez większych sprzeciwów robi wszystko co ktokolwiek mu karze. Muszę przyznać, że po jakimś czasie rozgrywki Kyle wreszcie zaczyna używać mózgu, ale w tym momencie byłem już poważnie poirytowany i zniechęcony postawą jego postaci, którą przyszło mi prowadzić. Ponadto nagrałem się wiele w takie tytuły jak Dead Island czy Left 4 Dead i z przykrością muszę stwierdzić, że wprowadzenie do nich – nawet porządnie – elementów innego typu gier, to trochę za mało. Choć może to wynikać wyłącznie z faktu, że zombie nie są już tak oryginalne jak kiedyś, bo w końcu na takie połączenie konwencji jak w Dying Light czekaliśmy długo. W każdym razie w Dying Light zdecydowanie brakuje pary: jak wspominałem tylko podczas nocnych wypadów da się poczuć siłę tej gry. Jeśli więc zdzierżycie bycie chłopcem na posyłki, oraz dacie szansę paru pomysłom z gatunku mocno odgrzewanego kotleta, to macie szanse podobnie jak ja na wiele godzin niezłej zabawy(tak dla ścisłości jeszcze gry nie ukończyłem J). Dying Light to tytuł warty uwagi i spędzonego przy nim czasu, choć mogący bardzo szybko zarówno zmęczyć jak i znudzić gracza. Ostatnim na co warto zwrócić uwagę jest fajnie zaplanowany termin premiery gry, który umożliwia eksploatowanie jej w okresie ferii zimowych.

Ocena: 4/6




[1] Pan Smith był strzałem w dziesiątkę jeśli chodzi o użyczenie głosu głównemu bohaterowi Dying Light. Wcześniej mogliśmy go usłyszeć w takich grach jak Soul Calibur, Medal of Honor, Tekken. Podkładał głos również pod takie serie jak  Assasins Creed i Resident Evil, a to tylko niewielki wycinek z jego działalności. Takie CV mówi samo za siebie, zaś nam jako graczom daje większe poczucie zgrania z naszym wirtualnym awatarem.

poniedziałek, 2 lutego 2015

Oceny gier

Gry podobnie jak filmy będę oceniał w skali od 1 do 6. Skala 10 stopniowa jest dla mnie bardzo trudna do zdefiniowania, a nie chciałbym kopiować czyichś pomysłów. Na chwilę obecną moja skala do oceniania gier będzie wyglądała w następujący sposób(może ona ulec zmianie):

  1. Out of ammo! Brak słów żeby opisać to co widziałem. Określenie tych „programów” jako „błędu w sztuce” byłoby eufemizmem.
  2. Not enough mana! Strata czasu. Gdy się dłużej o tym myśli zaczyna być to boleśnie odczuwalne.
  3. I Live… again. Dla bardzo cierpliwych i wyrozumiałych graczy. Niezła próba, ale przed programistami jeszcze wiele nauki.
  4. Let’s rock. Zainstalowałem, zagrałem, zapamiętałem. Gra, którą będziemy pamiętali, ale zostawia pewien niedosyt.
  5. Headshot! Dla takich gier zmienia się komputery na nowsze.
  6. War. War never changes. Współcześnie jest ich niewiele, ale czasem się zdarzają. To tytuły do których kochamy wracać. Gry które sprawiają, że świat rzeczywisty przestaje istnieć na wiele miesięcy.