środa, 31 grudnia 2014

Koniec roku 2014

Pragnę podziękować swoim czytelnikom za zainteresowanie i cenne uwagi, których mi udzielali i dzięki, którym idea dla której zacząłem pisanie tego bloga się sprawdza.
Moi drodzy, życzę Wam również szampańskiego sylwestra i szczęśliwego Nowego Roku 2015! Niczego nie obiecuję, ale na pewno postaram się w nadchodzącym roku pisać więcej, lepiej i może nieco bardziej regularnie.


Do zobaczenia w Nowym Roku!

środa, 24 grudnia 2014

Moja Opowieść wigilijna


W grudniu 1843 roku w odpowiedzi na rządowy raport w sprawie wykorzystywania dzieci do pracy w kopalniach i fabrykach, Charles Dickens opublikował swoją najpopularniejszą książkę: Opowieść wigilijną[1]. Był to nie tylko gest sprzeciwu ze strony Dickensa, ale początek nowej wielkiej świątecznej tradycji[2], która zmieniła podejście do tego wyjątkowego dnia dla wielu ludzi. W 141 lat później powstała jej idealna adaptacja filmowa, którą z kolei wraz z lekturą książki w roku 2001 poznała klasa 1E z Gimnazjum nr 8 w Łodzi. Pomimo upływu 158 lat ta krótka historyjka zdołała wywrzeć na jednym chłopcu tak ogromne wrażenie, że od tamtego dnia nie tylko zaczął z radością czytać lektury szkolne, ale do tego stopnia zainteresował się naukami humanistycznymi, że postanowił zgłębiać je po dziś dzień. Tym chłopcem byłem rzecz jasna ja, a moja wiara w to, że książka Dickensa ukazuje najważniejsze moralne przykazanie humanizmu nie zmieniła się do dziś.
W dniu wigilii Bożego Narodzenia nie znalazłbym chyba lepszego do polecenia Wam filmu jak dzieło mało znanego brytyjskiego reżysera telewizyjnego Clive Donner’a, A Christmas Carol(1984) z legendarnym Georgem C. Scott’em w roli Scrooge’a. Dzieło Dickensa na scenariusz filmowy przerobił Roger O. Hirson, który w sześć lat później zabłysnął jeszcze przeróbką innej znanej lektury szkolnej, a mianowicie książki Hamingway’a, Stary człowiek i morze z Anthonym Quinnem w roli Santiago.
Obraz Donner’a dedykowany był jak wiele jego pozostałych filmów dla brytyjskiej telewizji publicznej. Przerasta jednak zarówno współczesne próby adaptacji opowieści Dickensa, jak i wiele swoich poprzedników – podkreślę tutaj, że według mnie, bez wyjątku. Zastanawiacie się zapewne czemu? Dlaczego nie lepsze byłby inne filmy? Cóż, gdybym miał teraz porównywać pozostałe obrazy powstałe na podstawie Opowieści wigilijnej, to mógłbym z tego uczynić temat swojej kolejnej pracy naukowej. Gdybym się z Wami wykłócał na temat tego, która jest najlepsza, to pewnie nigdy nie doszlibyśmy do porozumienia. Podejrzewam, że każdy z nas ma tę ulubioną wersję, tę magiczną do której lubi wracać w święta. Ta z 1984 jest zwyczajnie tą moją ulubioną wersją, która moim zdaniem zawiera w sobie najwięcej nauki i magii, wzrusza, zmusza do przemyśleń, ale ostatecznie zostawia nas z pozytywnym przeświadczeniem, że każdemu człowiekowi należy się przebaczenie, że każdy Scrooge może się zmienić – tak więc jak każda inna adaptacja filmowa historii Dickensa, zachowuje swoje główne przesłanie. Na dobrą sprawę różni je tylko to w jaki sposób to przesłanie dociera do widza, innymi słowy „jak oni to pokazali”. Takie wytłumaczenie, czy uzasadnienie może Was jednak nie zaspokajać, a co gorsza jeszcze nie przekonuje do obejrzenia proponowanej przeze mnie wersji filmu. Przejdę więc do recenzji i postaram się zachęcić Was do obejrzenia „mojej” Opowieści wigilijnej.
            To co wywiera na mnie największe wrażenie w filmie Donner’a, to scenografia[3]. Już od pierwszych wprowadzających ujęć jest ona na bardzo wysokim poziomie, który zachowuje do ostatniej minuty filmu. Jednolita, naturalna i dopracowana w najsubtelniejszych szczegółach: od obrazków z życia Londyńskiej ulicy, po ubiory postaci pojawiających się w filmie. Sugestywna, wyraźna, stanowiąca idealne tło dla nastrojowej muzyki i genialnej gry aktorskiej, która jest drugą ogromną zaletą tego magicznego obrazu. Przy łagodnym prowadzeniu narracji, scenografia i  kostiumy stworzone przez Harry’ego Cordwella, Petera Childs’a oraz Evangeline Harrison, pozwalają na łagodne zanurzenie się widza w czasach wiktoriańskiej Anglii Dickensa. Mise-en-scène wytwarza niezwykłą atmosferę balansującą na granicy świata rzeczywistego i fantastycznego. Mroczna, a jednocześnie bezbłędnie przejrzysta wizja współgra w tym przypadku z niemal flegmatycznym prowadzeniem kamery, budując niepowtarzalny nastrój. To właśnie ten niesamowity nastrój przykuwa widza od pierwszych minut filmu, a następnie usilnie wciąga i sprawia, że nie chcemy przerywać naszej filmowej wędrówki, choćby nie wiem jak była straszna, a trzeba przyznać, że zobrazowana przez Donner’a, a wcześniej opisana przez Dickensa, droga do odpokutowania win przez Scrooge’a nie jest ani łatwa, ani przyjemna. Pamiętajmy jednak powtarzając za Dickensem, że choć w tej opowieści pojawi się wiele mar, to jeśli jesteśmy dobrymi ludźmi, do naszego domu zawitają wyłącznie te, które chcielibyśmy sami ugościć.
            Gra aktorska, o której już wspominałem, również lokuje się na wysokim poziomie. Od małego Tima Cratchita(Anthony Walters), który wzrusza swoim dziecięcym oddaniem i wiarą w ludzkie dobro, przez znakomicie ucharakteryzowane[4] i przekonywujące postaci duchów, po postać Ebenezera Scrooge’a(George C. Scott), który dzięki swojej przemianie niesie nam przestrogę i nadzieję, mamy do czynienia ze znakomitym popisem gry aktorskiej znajdującym dzięki swojemu kunsztowi odzwierciedlenie w filozofii Dickensa o równości wszystkich. W tym filmie zwyczajnie nie ma słabej roli: każdy jest na swoim miejscu, nikt nie przesadza, a emocje i postawy poszczególnych bohaterów są wyrażone przez aktorów jasno i klarownie, tak aby mogły ukazywać całą szeroką galerię postaci niemalże jak w satyrach Krasickiego.
            Przez Opowieść wigilijną(1984) Clive Donner’a wędrujemy dokładnie w taki sam sposób jak zaprojektował to Charles Dickens w swoje książce. To właśnie dokładna adaptacja i jej pieczołowitość w podejściu do tematu jest bardzo istotnym i grającym na korzyść tego filmu warunkiem, dzięki któremu jest on tak dobry w zestawieniu z oryginałem. Duchy ukazują Scrooge’owi wizje z jego przeszłości(Angela Pleasence), teraźniejszości(Edward Woodward) oraz przyszłości(Michael Carter), która jest dla niego bardziej wyrokiem niźli przestrogą – w wypadku gdyby nie zmienił swojego postępowania. Naturalnie jako pierwszy zjawia się upiór Marleya(Frank Finlay), który zwiastuje nadchodzące zmiany i ostrzega Scrooge’a. Co się działo dalej powinien wiedzieć każdy, a jeżeli macie jakieś wątpliwości to najwyższy czas na nadrobienie zaległości w lekturach, lub zwyczajnie przekonanie się do tego o czym piszę i obejrzenie filmu. Obraz ten nie zmienia opisów jakie możemy przeczytać w książce, ale pogłębia ich wydźwięk dzięki swoim własnym środkom wyrazu, które zarówno reżyser, jak i aktorzy i scenarzyści wykorzystują w sposób bardzo umiejętny i przemyślany. Dzięki temu możemy jeszcze lepiej utrwalić sobie przesłanie Opowieści wigilijnej. Przesłanie, które znalazło uosobienie np. w słowach siostrzeńca Ebenezera Scrooge’a, Fredzie(Roger Rees), który wierzy, że Boże Narodzenie to […]czas – oczywiście, niezależnie od świętości, jakie w sobie niesie – pełen dobroci, miłosierdzia, zadowolenia; że to jedyny okres, jaki znam w długim, trwającym cały rok kalendarzu, kiedy ludzie pozwalają sobie swobodnie otworzyć swe zamknięte serca i myśleć o tych, którzy stoją od nich niżej, tak jakby byli wraz z nimi jedynie współtowarzyszami wędrówki do grobu, a nie inną rasą stworzeń, wędrującą w zgoła odmiennym kierunku.[5]

Ocena: 6/6

Na zakończenie pragnę wszystkim swoim czytelnikom życzyć szczęśliwych i rodzinnych świąt Bożego Narodzenia. Niech duch tegorocznych świąt nawiedzi Wasze domostwa i podtrzyma w Waszych sercach płomień dobra i optymizmu, który pomoże przetrwać kolejny rok w zdrowiu i trosce o drugiego człowieka. Dzielcie się tymi wyjątkowymi chwilami i nie zapominajcie tej świątecznej atmosfery przez cały rok, a wierzę, że świat będzie lepszy.





[1] Dickens doskonale rozumiał sytuację biedoty. Kiedy miał 12 lat jego ojciec trafił do więzienia za długi, a sam Charles został zmuszony do pracy w fabryce czernidła.
[2] Warto zauważyć ogromny wkład Dickensa w przywrócenie wiktoriańskiej Anglii ducha i tradycji świąt Bożego Narodzenia: Na początku XIX wieku w Anglii nie obchodzono prawie w żaden sposób Bożego Narodzenia. Mieli na to w dużej mierze wpływ purytanie, którzy chcieli za wszelką cenę uniknąć tradycji mogących mieć swoje korzenie w kulturach pogańskich. Na dodatek w czasie krótkich rządów Olivera Cromwella, obchodów świąt Bożego Narodzenia po prostu zakazano. Wpływ na zanik obrzędów bożonarodzeniowych miała również rewolucja przemysłowa – wówczas to całe rzesze ludzi wyprowadziły się ze swoich rodzinnych wiosek, przenosząc się do dużych miast, tym samym porzucając dotychczasowe tradycje kulturowe i rodzinne. Panowało powszechne ubóstwo, ludzie zarabiali marne grosze, pracowali w bardzo ciężkich warunkach, a robotnikom nie dawano zbyt wiele czasu na jakiekolwiek świętowanie. Sytuacja zmieniła się za panowania królowej Wiktorii – wówczas to w sposób bardzo istotny ożywiono na powrót tradycję świętowania Bożego Narodzenia. To właśnie w epoce wiktoriańskiej powstała tradycja w tej formie, którą znamy do dziś – ze śpiewaniem kolęd, dekorowaniem choinki i wręczaniem kartek świątecznych. Jednakże na sposób świętowania i na specyficzne podejście do niego największy bodaj wpływ miał właśnie Charles Dickens. Boże Narodzenie było bliskie sercu pisarza. Jego świąteczne historie, a zwłaszcza Opowieść wigilijna, przywróciły jego czytelnikom Boże Narodzenie jako świąteczny dzień przeniknięty głęboką potrzebą filantropii. […] filozofia Bożego Narodzenia, pojmowanego jako czas dobroci dla innych, to właśnie spuścizna, którą pozostawia nam Charles Dickens i jego Opowieść wigilijna…
[Charles Dickens, Opowieść wigilijna, przeł. Magdalena Iwińska, red. Katarzyna Sarna, Grupa Wydawnicza Foksal, Warszawa 2013]
[3] Bardzo subtelny(ponieważ cały film jest dość mroczny) a jednocześnie wymowny jest zabieg, który polega na ukazaniu świata Scrooge’a przez kontrast ciemności i jasności obrazu: w rzeczywistości – do czasu przemiany – Scrooge pokazany jest w niskim(ciemnym) kluczu, nawet gdy znajduje się na zewnątrz za dnia. Jedynie w wyrywkowych radosnych wspomnieniach jego świat ma dostęp do światła, gdy jednak duchy znikają, a on zostaje sam ze sobą, tonie w otchłani czerni. Dopiero po swojej metamorfozie jego postać jest odpowiednio oświetlana, przez co również konotuje inne wartości dla widza. Uzupełnia to również gra Scott’a, który po zrozumieniu swoich błędów, po przebytej metamorfozie przestaje się garbić.
[4] Efekty specjalne są znikome, a ich funkcje w dużej mierze przejmuje gra światła. Duchy są jednak wiarygodnie oddane, a ich zachowanie pozwala bez przeszkód odróżnić je od siebie i wyzwolić w widzu odpowiednie dla ich dziedzin emocje.
[5] Charles Dickens, Opowieść wigilijna, przeł. Magdalena Iwińska, red. Katarzyna Sarna, Grupa Wydawnicza Foksal, Warszawa 2013, s. 21

wtorek, 2 grudnia 2014

Coś więcej niż film science fiction?



Pamiętam gdy po raz pierwszy obejrzałem Igrzyska Śmierci(2012). Zaraz po skończonej projekcji musiałem wybrać się na długi spacer w celu ukojenia emocji i nerwów. Do dziś pamiętam szok jakiego doznałem, a tym którzy dziwią się czemu podszedłem do tego co zobaczyłem tak emocjonalnie odpowiadam: to normalne kiedy oglądamy jak Schwarzenneger dziesiątkuje swoich wrogów w radosnej rozwałce, inaczej to wygląda gdy zamiast góry mięśni oglądamy napuszczone na siebie niczym dzikie bestie dzieci[1]; obok takiego obrazu nikt o zdrowych zmysłach nie przechodzi obojętnie!
Do tego atmosfera Panem i śmiałe ukazanie: przemocy, segregacji oraz wyraźnych kontrastów jako wątków ponadczasowych, które sięgają każdego szczebla drabiny społecznej. Władza jako narzędzie nadzoru i terroru absolutnego; społeczeństwo w której na klasę wyższą pracuje cała reszta, która jest do tego eksploatowana do granic możliwości w każdej dziedzinie życia; prawo ustanawiające de facto bezprawie; głód, bieda i wszechogarniające poczucie końca rzeczy – podsumowując te obserwacje najstraszniejszym staje się właśnie fakt, że to nie do końca zmyślone realia. Gdyby się przyjrzeć temu co dzieje się na świecie, to dochodzi się do wniosku, że jesteśmy świadkami takiego horroru tu i teraz, na Ziemi. W sposób oczywisty film dał mi również wiele do myślenia o kondycji człowieka jako jednostki oraz trybiku w społecznej maszynie współczesności, ale smutne wnioski jakie po tychże przemyśleniach wyciągnąłem, zachowam dla siebie gdyż nie są one celem tej pracy.
W oczekiwaniu na kolejną filmową odsłonę Igrzysk Śmierci(niestety okazała się nieco gorsza od poprzedniej części) błyskawicznie przerobiłem trzy tomy powieści Suzanne Collins dzięki czemu uświadomiłem sobie, że to kolejny cud kulturowy jakiego możemy doświadczyć w naszych czasach. Począwszy od magicznego świata wykreowanego przez J. K. Rowling, poprzez romantyczne(aczkolwiek nieco naiwne i niedopracowane) wskrzeszenie postaci wampira w wykonaniu Stephenie Meyer, kończąc - przynajmniej na razie – w Panem, stwierdzam, że urodziłem się w dobrym czasie jeśli chodzi o powstające, nowe artefakty kultury. Gdy jeszcze do tych kwiatków dołączę myśl o Peterze Jacksonie, który wskrzesił mojego ulubionego pisarza dla szarych mas, znikają dla mnie wszelkie wątpliwości. Sztuka filmowa naszych czasów umożliwia, nam – niewiernym Tomaszom epoki obrazu, ujrzenie światów, które mogliśmy wizualizować sobie jedynie w myślach. Jeśli do tego oddaje sensy i nie chybia w swoich wyobrażeniach, to otrzymujemy dzieło, które doskonale uzupełnia literaturę, dając jej drugie życie. Podobnie działo się w przypadku wymienionych przeze mnie pozycji i podobnie dzieje się w przypadku najnowszej części Igrzysk Śmierci – Kosogłosa(2014).
         Po nieco gorszej, jak już wspominałem, części drugiej zatytułowanej W pierścieniu ognia(2013), austriacki reżyser Francis Lawrence postanowił nieco zmienić perspektywę i pozwolić nam odpocząć od standardowego kina akcji – już w tym momencie mogę stwierdzić, że był to bardzo mądry ruch, który sytuuje najnowszą część trylogii na drugim miejscu, zaraz po jej premierowej odsłonie. Lawrence po raz kolejny balansuje na krawędzi podejmując się niełatwego tematu, zadziwiająco celnie trafiając w gusta i oczekiwania widzów, podobnie jak udało mu się to przy takich produkcjach jak Constantine(2005) czy I Am Legend(2007). Scenarzyści: Danny Strong oraz Peter Craig, którzy współpracowali w różnej mierze przy scenariuszach do poprzednich części, powtórzyli sukces Igrzysk Śmierci przekładając niemalże jeden do jednego fabułę powieści na filmową narrację[2]. Dla dociekliwych film: Kosogłos, gdyby spojrzeć na jego przełożenie według książki, rozpoczyna się w bliżej nieokreślonym czasie między drugim a trzecim tomem, zaś kończy na chwilę przed rozdziałem 13 ostatniej części trylogii. Gdy się przypatrzeć, to Kosogłos ma 27 rozdziałów, można więc powiedzieć, że podział ostatniego tomu na dwie części przebiegł dość sprawiedliwie. I choć zakończenie filmu w takim momencie pozostawiało pewien niedosyt, to zostało zrobione z wyczuciem. Dla kogoś kto książek nie czytał, to zakończenie będzie na pewno świetnym pretekstem do obejrzenia kolejnej części filmu, lub zwyczajnie przeczytania powieści.
Kosogłosa poprzedziła również bardzo wyraźna w swoim przekazie akcja reklamowa „Kapitol pozdrawia”, która ukazywała „typowych” mieszkańców wszystkich podporządkowanych Dystryktów. Te zdjęcia, które udało mi się z owej kampanii odnaleźć możecie oglądać pod bieżącą recenzją. Dodatkowym, przykrym wątkiem, który przyczynił się jednak do rozreklamowania filmu była śmierć Philipa Seymoura Hoffmana, który wcielił się w rolę Plutarcha Heavensbee, jednego z głównych organizatorów Ćwierćwiecza Poskromienia. Te szokujące elementy oraz wcześniejsza sława, jaką cieszy się do dziś powieść Collins, wpłynęły na niesamowity marketing Kosogłosa sprawiając, że film prawdopodobnie pobije rekordy kasowe. Dla przykładu Igrzyska Śmierci(2012) zarobiły 152 mln dolarów, W pierścieniu ognia(2013) przyniosło zysk rzędu 158 mln dolarów, zaś Kosogłos(2014) już teraz, gdy film jest jeszcze świeżo po premierze, daje swoim twórcom zyski rzędu 125 mln dolarów.
Jeśli chodzi o aktorów, to obsada nie uległa zmianie, zarówno jeśli chodzi o bardzo dobry poziom odgrywania postaci z powieści jak i nazwiska w czołówce. Jennifer Lawrence po raz kolejny czaruje swoją grą aktorską, której nawet najlepsi krytycy do dziś nie są wstanie ubrać w słowa. Ta dziewczyna ma w sobie po prostu „to coś” co sprawia, że naturalnie oddaje grane przez siebie postaci[3]. Jej płomienne przemówienia chwytają za serce równie emocjonalnie jak jej czyny w poprzednich częściach. Bardzo podobała mi się również scena, w której Lawrence autentycznie śpiewała piosenkę The Hanging Tree. I choć ona sama jako Katniss Everdeen, twarz rebeliantów walczących o życie, jeszcze się chyba nie obudziła, to przecież nic straconego bowiem pierwsza część Kosogłosa, ma za zadanie wprowadzić widza w stan oczekiwania i napięcia.
Z ról nieco bardziej rzucających się w oczy należy zwrócić uwagę na Elizabeth Banks, która doskonale wczuwa się w rolę żyjącej w swoim świecie Effie Trinkett, oraz Woody’ego Harrelsona, który po raz kolejny dzięki perfekcyjnej kreacji zapijaczonego mentora, Haymitcha Abernathy’ego, pozwala widzowi na chwilę wytchnienia od napięć związanych z przebiegiem akcji. Przyjemnie było również zobaczyć na ekranie Natalie Dormer w roli reżyser, Cressidy, której zadaniem jest uwiecznić działania głównej bohaterki(Dormer szerzej znana jest z roli Margaery Tyrell w serialu Gra o Tron; wspólnie z Lawrence tworzą dla męskiej części widowni niezapomniane przeżycia estetyczne). Na końcu wspomnę jeszcze o postaci pani prezydent Almy Coin, w którą wcieliła się Julianne Moore – niestety w jej przypadku widzę błąd w obsadzie filmu: zarówno na poziomie gry aktorskiej(zbyt ciepła i przystepna) jak i prezencji Moore. Naprawdę lepiej pasowałaby tutaj Jodie Foster, a przykładem na to jak Coin powinna wyglądać w wersji z Jodie, niech będzie kreowana przez aktorkę postać sekretarz obrony, Jess Delacourt z filmu Elysium(2013), choć to naturalnie tylko moje zdanie.
            Scenografia została zaprojektowana i wykonana perfekcyjnie, podobnie jak miało to miejsce w poprzednich częściach. Patosu wielu scenom dodaje również piękna muzyka Jamesa Howarda, którego chyba nikomu przedstawiać nie trzeba. Dystrykt 13 zrobił na mnie niesamowite wrażenie, gdyż jego wnętrza oddano dokładnie w ten sam sposób w jaki widziałem go czytając powieść. Pojazdy, kostiumy i pozostałe rekwizyty to oczywiście kwestia sporna względem odbioru książki lecz jeśli chodzi o ich filmowe odpowiedniki, to należy przyznać, że wszystko do siebie pasowało, a kostium Katniss podobał mi się chyba jeszcze bardziej niż ten, który rysował się w mojej głowie w trakcie lektury.
Jak pisałem wcześniej Kosogłos jest dość stonowany w porównaniu do poprzednich części filmu. Mniej tu wybuchów, mniej akcji. Nie mniej jednak przemyśleń i głębi postaci. Nie mniej piękna i analogii do współczesności – niektórzy Polacy mogliy nawet stwierdzić, że wiele tu analogii historycznych, choć ja wolę zachować dystans w podobnych dociekaniach.
Kosogłos część 1, to naprawdę dobre, mocne i zrównoważone stylistycznie kino science fiction, które z powodzeniem kontynuuje sukces swoich poprzednich części, a to przecież zdarza się ostatnimi czasy bardzo rzadko. Każdemu kto oglądał poprzednie części mogę śmiało powiedzieć, że nie zawiodą się na kontynuacji! Tym, którzy jeszcze nie doświadczyli fenomenu Igrzysk Śmierci, mogę tylko poradzić żeby wzięli się za czytanie i nie przechodzili obojętnie koło czegoś tak wyjątkowego, bo w przyszłości mogą tylko żałować.

Ocena: 5/6

Plakaty z kampanii reklamowej pierwszej części Kosogłosa:





[1] Nie ma się co oszukiwać, widz w naszych czasach jest w dużej mierze znieczulony i ciężko zaskoczyć go przemocą, z której przeważnie robi się atrakcję lub coś co ma obrzydzać, a nie wywoływać powszechną dezaprobatę zła. Ciekawym przykładem na takie znieczulające nas zabiegi może być scena z filmu Quentina Tarantino, Inglorious Basterds(2009): widz siedzący w kinie może odczuwać nawet radość z tego jak bohaterowie rozprawiają się z nazistami – w końcu to ci źli Niemcy, którzy zasługują tylko na okrutną śmierć. W pewnym jednak momencie sytuacja ulega odwróceniu. Tarantino pokazuje nam salę wypełnioną znienawidzonymi przez nas nazistami, którzy przednie bawią się, oglądając jak giną amerykańscy żołnierze. W tym momencie reżyser wyraźnie woła do nas: to właśnie wy, tak właśnie wyglądacie śmiejąc się z rozłupywania i skalpowania niemieckich żołnierzy, którzy koniec końców również byli ludźmi z krwi i kości. Prosty, aczkolwiek niezwykle wyrazisty zabieg, który uwielbiam przytaczać jako przykład.
[2] Należy zauważyć, że pisanie scenariusza do Igrzysk Śmierci nie było ciężką kwestią gdyż wydarzenia w powieści ukazywane są nam z perspektywy pierwszej osoby. Jest to niemalże filmowa narracja, która umożliwiła tak bliskie trzymanie się szczegółów.
[3] W 2013 roku Lawrence otrzymała Oskara za najlepszą rolę pierwszoplanową, którą zagrała w filmie Silver Linings Playbook(2012). Wywołało to niemałe zdziwienie pamiętajmy jednak, że fundacja Oskarów nie służy wyłącznie nagradzaniu aktorów, ale również ich promocji – naleciałości jakie pozostały po dawnej świetności Hollywoodu. W takim ujęciu prościej zrozumieć dlaczego Lawrence otrzymała Oskara, a np. biedny DiCaprio dotąd obchodzi się smakiem.

niedziela, 30 listopada 2014

Na wesoło o samobójstwie



Film A long way down (2014), który dziś mam przyjemność dla Was recenzować będzie zapewne pierwszym poważnym sukcesem francuskiego reżysera Pascala Chaumeil znanego wcześniej jako twórca romantycznych komedyjek reżyserowanych niemalże pod linijkę standardów fabularnych i technicznych(nie złych, po prostu boleśnie przeciętnych). Polskie tłumaczenie tytułu jako: Nauka spadania, jest przestrzelone i bezmyślne jak większość pomysłów dystrybutorów w naszym kraju[1] – zwyczajnie nie należy brać go pod uwagę. Oryginalny tytuł w naszym języku brzmi dokładnie: Długa droga w dół, i tak być powinno. Zwłaszcza, że film został zrealizowany na podstawie książki o tymże tytule, napisanej w 2005 roku przez angielskiego powieściopisarza Nicka Horny’ego. Już na wstępie śmiało przyznam, że Chaumeil musiał bardzo dobrze zrozumieć opowieść Horny’ego ponieważ  przełożył ją na obraz filmowy w bardzo umiejętny i zrównoważony sposób. Odpowiedni dobór aktorów, oraz formy narracji sprawiły, że przy tym filmie nie można się nudzić. Nie jest to również film, który dołuje, nawet pomimo problemów w nim przedstawionych.
W sylwestrową noc na dachu jednego z najwyższych wieżowców w Londynie spotykają się: znany prezenter telewizyjny Martin(Pierce Brosnan), pielęgniarka Maureen(Toni Collette), przedstawiający się jako dostawca pizzy J.J.(Aaron Paul) oraz zrozpaczona Jess(Imogen Poots). To brzmi jak początek dobrego kawału prawda? Nic podobnego, bowiem nasi bohaterowie nie mają ochoty na żarty. W tę wyjątkową noc w roku weszli na dach wieżowca nie po to aby wspólnie napić się szampana, ale by się zabić.
Problem jaki napotykają to spowodowany nieoczekiwanymi współtowarzyszami brak prywatności i nieoczekiwana chęć każdego z nich do pomocy innym i odwiedzenia ich od samobójstwa. Od słowa do słowa, od sceny do sceny dochodzimy w końcu do momentu w którym nasi bohaterowie decydują się odroczyć termin swojej śmierci do dnia świętego Walentego(swoją drogą to dość zabawne, że 4 samobójców wyznacza sobie na termin zgonu święto patrona chorych umysłowo). Z tego wstępu nie chciałbym ujawniać już niczego więcej, mogę tylko zapewnić, że nadchodzących kilka miesięcy podczas których będziemy śledzili poczynania niedoszłych samobójców będą prawdziwym małym studium ludzkich smutków, radości i prób zmagania się z rzeczywistością, która bardzo często jak wiadomo z autopsji jest w stanie nas przerosnąć.
Nieco o formie, która jest bardzo ciekawa i momentami zaskakująca: film skonstruowany jest tak abyśmy mogli oglądać upływający czas z perspektywy każdego z bohaterów po kolei. Te niezwykle umiejętnie połączone ze sobą opowieści uzupełniają główny wątek i odsłaniają prawdziwe oblicze obserwowanej przez nas postaci. Przejścia między tymi opowieściami wskazywałyby na retrospekcję, ale nasza historia idzie stale do przodu – często łapałem się na tym zabiegu.
Chaumeil trafił w dziesiątkę jeśli chodzi o oddanie problemów z jakimi borykają się postaci dramatu i połączenie ich ze sobą, tak aby współgrały, a nie zwalczały się nawzajem. Załamania nerwowe, ból egzystencjalny, brak zrozumienia, miłości czy szacunku ze strony innych ludzi – ten cały nieprzyjemny bagaż stanów i doświadczeń bohaterów, reżyser w bardzo wyważony sposób łączy z elementami komediowymi(zagrania słowne i sytuacyjne) równoważąc swoje dzieło. Przy tym wszystkim należy pamiętać jak ciężką pracą musiało być połączenie wielu przeciwności jakie cechują nieszczęsną czwórkę bohaterów, aby stały się wiarygodne i naturalne: radość i cierpienie, miłość i śmierć etc.
Z całej obsady wyraźnie wybija się Imogen Poots, która postacią zagubionej Jess przyćmiła resztę aktorów. Brosnan, Paul i Collette mogą tylko pozazdrościć zaangażowania i umiejętności aktorskich ślicznej Brytyjki. W tym przypadku należy przyznać, że stanowili po prostu barwne tło dla popisów swojej koleżanki. Po raz wtóry muszę się pilnować żeby nie zdradzić Wam zbyt wiele wątków, myślę jednak, że nie popełnię wielkiego błędu jeśli zwyczajnie zauważę, że to właśnie postać Jess inicjuje wiele niesamowitych i rozładowujących napięcie sytuacji. Ona jest również powodem dla, którego „4 z wieżowca” jeszcze żyje. Zwariowana i energiczna, często jednak tracąca kontrolę nad własnym życiem w skutek wytrącania z równowagi poprzez otaczający ją świat i piętrzące się problemy, Jess uosabia przesłanie filmu: pamiętajcie o tym, że choćby nie wiem co, to macie przyjaciół, a dzięki nim z każdych problemów można wyjść cało.

Ocena: 4/6




[1] Wybaczcie zgryźliwość, ale wygląda po prostu na to, że tytuły filmów tłumaczy, albo ktoś kto nie zna angielskiego, albo ktoś kto nie wie nic o genezie filmów, które musi przetransferować polskim odbiorcom, albo po prostu ktoś kto nie ma mózgu! Ten mały prywatny wtręt spowodowany jest frustracją wynikająca ze zbyt częstego powtarzania się tej sytuacji.

poniedziałek, 24 listopada 2014

Kuchnia na kółkach! Serwuje Chef Jon Favreau.


            Chłód i szarówa za oknem sprawiają, że w okresie jesienno-zimowym częściej niż zwykle urzęduję w kuchni starając się zabić czas i negatywne myśli kolorami, smakami i zapachami. Po kilku godzinach spędzonych na gotowaniu lubię cieszyć się owocami swojej pracy przy dobrym filmie, jeszcze lepiej gdy film ten również sprowadza się do tematyki kucharskiej co by nie wytrącać się z gastronomicznego amoku. Obrazem, który tym razem pomógł mi przełamać jesienną monotonię i podsunął kilka fajnych pomysłów na nowe dania był Chef (2014). Producentem, scenarzystą, reżyserem i zarazem głównym bohaterem filmu jest odpowiedzialny za dwie części Iron Mana, Jon Favreau.
Carl Casper(Jon Favreau) jest szefem kuchni w renomowanej restauracji, jednak przez spór z właścicielem, panem Riva(Dustin Hoffman) traci pracę. Typowy spór kreatywnego kucharza z konserwatywnym restauratorem. Nie mogłem się przyzwyczaić do „złego” Dustina Hoffmana, naprawdę dziwnie się go ogląda w charakterze zaślepionego forsą dupka. Poza utratą pracy nasz mistrz kuchni wdaje się również w ostry spór z krytykiem kulinarnym(Oliver Platt), który przyczyni się wkrótce do rewolucji w jego życiu. Chef Casper nie poddaje się i bierze sprawy w swoje ręce postanawiając, za namową byłej żony Inez(Sofia Vergara) i jej przyjaciela Marvina(Robert Downey Junior) otworzyć bar na kółkach(food truck), serwujący kubańskie kanapki. W realizacji tego niezwykłego przedsięwzięcia pomogą mu jego syn Percy(Emjay Anthony) i wierny współpracownik, który odszedł z poprzedniej restauracji wraz z nim, Martin(John Leguizamo). Nie ociągając się chłopaki bardzo sprawnie przywracają życie staremu food truckowi, którym wyruszą w podróż mającą przynieść im nie tylko kulinarne sukcesy, ale również naprawić zwichnięte życiorysy i nadwątlone więzi. A wszystko to okraszone jest pomysłami na pyszną kuchnię, wprawiającą w pozytywny nastrój muzyką i pierwszorzędną grą aktorską.
Favreau, Anthony i Leguizamo na naszych oczach przyrządzają kolorowe i smakowicie wyglądające dania. Arroz con pollo(kurczak z ryżem), tacos, frytki z juki i kubańskie kanapki to tylko niektóre z pomysłów nowo narodzonego szefa Carla Caspera, który po wyjątkowe składniki jest w stanie przejechać kilka stanów. Jakość potraw to w końcu jakość życia, a radość płynąca ze spuszczonych wodzów kulinarnej fantazji nie ma swojej ceny – oto czego uczy nas chef Casper podczas swoich kulinarnych podróży.
Favreau zawarł w swoim filmie cenną familijną przypowiastkę o tym jak wspólne działanie może wpływać leczniczo na związki między ludźmi niezależnie od różnic jakie ich dzielą. Sposób podejścia do kuchni jaki pokazuje sprawia, że działa ona pozytywnie zarówno w wymiarze fizycznym(praca, zdrowie, energia) jak i mentalnym(gojąc rany i godząc ludzi).

Film Chef jest nie tylko doskonałą rozrywką dla widza, ale również impulsem zachęcającym do gotowania, podsuwa nowe pomysły i ideę dobrej kuchni. Osobiście gorąco polecam ten obraz chociażby w celu poprawienia sobie humoru, ostrzegam jednak – nie podchodźcie do tego filmu z pustymi żołądkami, bo podczas oglądania na pewno zgłodniejecie.

Ocena: 4/6

czwartek, 6 listopada 2014

Potrójna zapaść filmowa w roku 2014


Miałem nie pisać o filmowych porażkach tego roku, stwierdziłem jednak, że warto pokazać kino również z tej złej strony. Obrazy, o których opowiem są doskonałym przykładem na to jak nie należy kręcić filmów. Zaserwuję Wam trzy krótkie recenzje dzieł, które odebrane w odpowiedni sposób mogą być cenną nauką zarówno dla recenzentów, jak scenarzystów i reżyserów(chciałoby się stwierdzić, że dla każdego kto zajmuje się filmem w jakiś sposób, ale wówczas nie byłyby to krótkie recenzje, a studia nad filmową katastrofą). Po raz pierwszy w swoich opiniach będę bezwzględny, ale nie jest to wypluwanie jadu, a określenie jak naprawdę jest. Bo w końcu kiedy ktoś pluje nam w twarz, to nie możemy mówić, że pada deszcz. Zapraszam do lektury i komentowania.


I, Frankenstein

Shelley zapewne przewróciłaby się w grobie gdyby dowiedziała się jak nieudolnie jej Frankensteina potraktował australijski scenarzysta Stuart Beattie, który tym razem postanowił pobawić się w reżysera. To czego dopuścił się Australijczyk jest dla mnie tym dziwniejsze, że jego pomysły w cale nie były takie złe: Collateral(2004), 30 Days of night(2007). Może to było jednak szczęście, bo w przypadku I, Frankenstein(2014) był to ewidentnie popis braku przygotowania i niezbędnej do realizacji takiego dzieła wiedzy o tym w jaki sposób pewne motywy funkcjonują w kulturze.
Demony, anioły, gargulce, quasi-apokryficzne historyjki, które mają dodać nieco polotu i masa efektów specjalnych. To wszystko przyjęłoby się może jako gra, np. jakiś następca serii Blood[1], ale jako otoczka dla tak wyjątkowego potwora jak Frankenstein nie robi żadnego wrażenia. Jest to po prostu śmieszne i świadczy o głupocie twórców.
Na temat tego „filmu” w ogóle ciężko jest pisać, gdyż niczym poza absurdalnie nieprzemyślanym podejściem do tematu, się nie wyróżnia. W żadnej mierze nie można go łączyć, czy porównywać z tak epickimi obrazami jak Frankenstein(1994) w reżyserii Kenetha Branagha czy z legendarnym dziełem Jamesa Whale’a z 1931, o tym samym tytule – bo czy trzeba czegoś więcej do perfekcji?
Frankenstein zagrany przez Aarona Eckharta nie odstrasza, nie ma ani fizjonomii, ani cech właściwych dla swojego książkowego odpowiednika[2], które kazałyby nam się zastanowić nad sensem jego istnienia. Jego „być albo nie być” w filmie oparte jest na prostym podejściu do tajemnicy nieśmiertelności, którą chcą posiąść demony. Paru znanych i rozpoznawalnych aktorów(łącznie z Eckhartem) zostało zwabionych, chyba na zasadzie obietnicy, że film może odnieść podobny sukces co Underworld(2003), do którego możemy zauważyć wyraźne podobieństwa: tam walczyły wampiry i wilkołaki, tutaj gargulce i demony. I tak oto w pułapkę złapali się: Miranda Otto, która zagrała Leonorę- przywódczynię zakonu gargulców mających bronić ludzkość przed demonami; Yvonne Strahovsky, jej postać nie ma w zasadzie uzasadnienia: pracuje dla demonów, a potem stara się przeżyć(jest doskonałym przykładem na to, że twórcy nie przyłożyli się w ogóle do tego, aby zadbać o spójność logiczną tak postaci jak fabuły); Bill Nighy, jako przywódca demonów, Naberius. Wielka szkoda, że pomimo aktorskich starań Otto i Nighy’ego nie dało się niczego więcej z tego filmu wykrzesać.


Ocena: 1/6



Hercules

Kolejny film, który nigdy nie powinien zostać zrealizowany. Reżyser(Brett Ratner) i jego dwóch scenarzystów(Ryan Condal i Evan Spilliotopoulos) powinni za to solidnie przestudiować mity zanim zabiorą się za podobną produkcję(Boże uchowaj!). Z tytułowego herosa zrobiono neandertalczyka, który biega z ogromną pałą i wali wszystkich po łbach – rozbawiło mnie to, że sam „potężny” oręż Herculesa wykonany był bardzo mizernie czego świadectwem jest odgłos jaki ów maczuga wydaje upadając na kamienną posadzkę(brzmiało to jakby staruszek upuścił na ziemię laskę). W postać legendarnego wojownika wcielił się Dwayne Johnson, który przecież nigdy nie grzeszył talentem aktorskim. W tym przypadku jednak niedoskonałość aktorska zgrała się z niedoskonałością scenarzystów i reżysera sprawiając, że film nie miał żadnych szans na wyjście poza swoją mierność. Z mitów nie zostało tutaj nic, poza efektywnym początkiem. Drużyna z jaką podróżuje nasz pseudo heros doskonale sprawdziłaby się w grach typu hero-rpg, gdzie czwórka bohaterów stawia czoło całym armiom i wychodzi z tego bez szwanku… zaraz, przecież oni właśnie tak postępują w filmie – zero prawdopodobności osłabia legendę i patos Herculesa powodując, że staje się on dla widza napakowanym tępakiem. Głębie naszego bohatera rozwijać ma jego tragiczna historia, niestety sprawia ona, że jest on jeszcze bardziej żałosny, choć trzeba mu przyznać, że da się go lubić. Według zasady: 0% myślenia, 100% walenia – Hercules i jego drużyna ochoczo podejmują się wszelkich, nawet najbardziej absurdalnych misji, byle tylko zarobić nieco złota. Nie ma więc już herosa, jest najemnik(żeby nie określić tego upadku etosu jeszcze gorzej).
Wreszcie dochodzimy do błędów logicznych jak np. fakt, że cesarzowie sami podążają na wojny, a pancerze cudownie się rozmnażają powodując, że wyglądająca jak chłopstwo armia nagle staje się niepowstrzymaną machiną wojenną(warto zauważyć, że film podaje także sposób na szkolenie błyskawiczne, które z lebieg zrobiło niemalże spartańskich bojowników w kilka dni).
Wizualnie film jest przyjemny i dostarcza widzowi rozrywki, choć gdy skupić się na tym bardziej, dochodzi się do wniosku, że to wszystko jest równie przekłamane jak postać tytułowego bohatera. Takich filmowych poczwar jest niestety coraz więcej i zaczynają przyzwyczajać do siebie widownie zaniżając w ten sposób poziom[3].
Na koniec pragnę zwrócić uwagę na to, co sami twórcy uznali za najmocniejszą stronę swojego dzieła: nie pokazujmy Herculesa jako potężnego syna Zeusa, ale zróbmy z niego człowieka, najemnika, o którym krążą legendy(dla ścisłości te legendy bardzo kreatywnie fabrykują na potrzeby opowieści sami towarzysze bohatera). W ten sposób chciano dowieść, że każdy z nas może być takim Herculesem dla innych, potrzeba tylko dobrej bajeczki, w którą wszyscy uwierzą. Moim zdaniem powtarzanie, że „to inna wersja Herculesa” nie ma żadnego sensu. W tym przypadku nie ma mowy o pokazaniu legendy z innej strony, w tym przypadku mamy do czynienia z opluwaniem tego w co wierzyli ludzie przez setki lat. To ignorancja i marnowanie potencjału, gdyby bowiem ten film zrealizować śmielej, opierając się na właściwej postaci Herculesa miałby on szanse powodzenia na poziomie obrazów takich jak Jason and the Argonauts(1963), Clash of the Titans(1981) i ich współczesnych wersji, które nie były takie złe dzięki temu, że nie przeinaczały wzoru.


Ocena: 2/6



Dracula Untold

Wreszcie dochodzimy do ostatniego bohatera, którego w tym roku zmieszał z błotem przemysł filmowy – mowa o Draculi, czy może Vladzie Tepes’u(w zasadzie to jedna i ta ama osoba). Tym razem dla przykładu, to Bram Stoker mógłby rzucać gromy na rozbisurmanionych filmowców, którzy swoimi popisami doprowadzają fanów do białej gorączki. W istocie po obejrzeniu filmu przypomniałem sobie twórczość Irlandczyka i potwierdziłem swoje przypuszczenia, że choć żył on ponad wiek temu, to miał już wtedy większe pojęcie o kulturze, geografii i historii Rumunii niż współcześni twórcy Dracula Untold(2014). Debiutujący reżyser Gary Shore, oraz równie zieloni scenarzyści Matt Sazama i Burk Sharpless chyba nie do końca wiedzieli co dokładnie chcą w swoim dziele pokazać: Draculę, czy może Vlada Tepesa? Legendarnego wampira, czy może naciąganą i do szpiku przekłamaną w ich ujęciu, biografię wołoskiego hospodara z XV wieku?
W tym filmie fakty mieszają się z legendami i podaniami w sposób najgorszy z możliwych. Obskurantyzm w podejściu do tematu, który był badany przez tyle lat i stał się tak chodliwym towarem pop kultury jest w tym przypadku nie do przyjęcia. Było mi naprawdę przykro gdy oglądałem ten film, gdyż po raz kolejny zmarnowano ogromny potencjał. A wszystko przez chęć zysku i brak umiejętności. Zgroza.
Film zaczyna się całkiem ciekawie i generalnie od strony audiowizualnej nie można mu wiele zarzucić, może tylko to, że za bardzo kojarzy się ze światami z filmów fantasy, niżeli z tajemniczą i groźną Transylwanią(właściwie powinno się używać określenia Siedmiogród). Muszę przyznać, że Luke Evans bardzo mi się podobał w roli Tepesa, ale od razu zaznaczę, że tylko powierzchownie. Wykreowano go bowiem na postać tragiczną do bólu. Do tego stopnia, że można by tłumaczyć jego zaprzedanie się diabłu i skazanie się na wieczne potępienie(wampiryzm) jako poświęcenie, czy czyn honorowy. Dracula to potwór, nie bohater tragiczny! Tepes natomiast może i był bohaterem w oczach swojego ludu, ale kochano go równie mocno, co nienawidzono i bano się go.
Błędy w montażu widać gołym okiem na zasadzie cudownie teleportujących się w różne miejsca postaci(syn Vlada, czy tureccy zabójcy, którzy ulegli w dodatku cudownemu rozmnożeniu). Sceny batalistyczne sprawiały, że chciałem wyć ze śmiechu i niedowierzania, że takie rzeczy jeszcze się w kinie robi: ruch kamery był tak szybki, że nic nie było widać, a żeby było jeszcze śmieszniej(i taniej jak sądzę) wszystko odbijało się w ostrzu dyndającej z konającego turka szabli. Najbardziej rozbawił mnie jednak widok Vlada biegnącego samotnie na spotkanie tysiącu Turkom. Coś tak absurdalnego przeszłoby może w mandze czy anime[4], ale w filmie aktorskim wygląda to co najmniej głupio.
W takim filmie jakby się można było tego spodziewać, krew powinna wylewać się hektolitrami, ale niestety i pod tym względem widz nie zostaje zaspokojony. Dracula w ujęciu Shore’a jest bezkrwawy(nieliczne wyjątki), a swoich wrogów zabija szybko i niemalże bezboleśnie. Sceny batalii to prawdziwa komedia. Przypominają mi bezkrwawe potyczki z polskich filmów historycznych. Nam brakowało jednak wyłącznie pieniędzy, hollywoodzkim twórcom najwyraźniej głowy i jaj, bo film opatrzyli klauzulą „od 16 rok życia”. Tych, którzy twierdzą „że przecież film nie musi być krwawy żeby był dobry” zapytam jedynie o to, co by było gdyby Coppola uczynił podobnie ze swoją interpretacją dzieła Stokera? Innymi słowy jeśli nie potrafi się czegoś zrobić, lub nie ma się odwagi żeby zrobić to jak należy, nie powinno się próbować. A już na pewno nie powinno się eksperymentować na czymś, co jest tak silnie zakorzenione w kulturze. Nic dobrego z tego nie wynika.


Ocena: 2/6


Jeśliby nadać omówionym przeze mnie filmom inne tytuły i zapomnieć, że mają one cokolwiek wspólnego z tym co miały przedstawiać, to można by je uznać za ciekawe dzieła. Niezbyt dobre, ale wprowadzające coś nowego, podpartego czymś już dobrze znanym. Wówczas miałyby one jakąś linię obrony. Zmieniając jednak w tak radykalny i często głupawy sposób coś co odbiorcy doskonale znają od wielu lat pod inną postacią, twórcy tych filmów wystawili się na pośmiewisko. Można liczyć jedynie na to, że nie będą brnąć w podobne bagno i że nie wynikało to z przekonania o widowni, która bez namysłu obejrzy każdą szmirę jaką się jej sprezentuje. Bazowanie na pop kulturze bez dobrego przygotowania się i bez znajomości korzeni pewnych motywów kończy się farsą. Mam nadzieję, że i Wy wyciągniecie konstruktywne wnioski oglądając kiedykolwiek podobne produkcje i pozwoli Wam to przypomnieć sobie czemu pamiętamy i kochamy wyłącznie dobre kino.



[1] Blood(1997), Monolith Production, była klasyczną grą FPS w stylu horroru. Klimat I, Frankenstein(2014) jak i wygląd tytułowego potwora bardzo kojarzą mi się właśnie z tą serią i jej głównym bohaterem. Przypomnienie sobie tej gry, było poza widokiem ślicznej Yvonne Strahovski jednym z nielicznych pozytywnych wrażeń jakie wyniosłem po obejrzeniu filmu.
[2] Pamiętajmy, że Frankenstein był przedstawiany raczej jako postać tragiczna, jako „dobry potwór”.
[3] Przy podobnych produkcjach przypominają mi się oskarżenia jakie dawniej rzucano pod kątek telewizji jako medium, które ogłupia widzów. Filmy tego pokroju atakują nas co roku swoją powierzchownością, pustą atrakcją, która nie wymaga, a wreszcie oducza myślenia. Przerażające.
[4] W serii Hellsing OVA(Ultimate) wampir Alucard(czyt. od tyłu J)jest w stanie rozbijać w pył całe legiony wrogów.

wtorek, 4 listopada 2014

Tammy. Czyli film o tym jak odkryć siebie na nowo.




Melissę McCarthy kojarzyłem do niedawna wyłącznie z serialem Mike and Molly, choć po obejrzeniu Tammy(2014), w którym to filmie zagrała główną rolę, postanowiłem bliżej przyjrzeć się jej twórczości. Dzięki temu mogłem się przekonać o jej niezwykłym talencie komediowym, zwłaszcza po obejrzeniu uznanych przez szerszą widownię filmów: Identity Thief(2013) i The Heat(2013). W pierwszym filmie grała u boku Jasona Batemana, w drugim jej ekranową partnerką była Sandra Bullock, z którą bardzo dobrze współpracowała. Tym razem McCarthy mogła zagrać u boku prawdziwych żeńskich tuz kina, Susan Sarandon i Kathy Bates. Jaśniejąca gwiazdka komedii po raz kolejny pokazała na co ją stać i stworzyła bardzo przyjemny duet z Sarandon. Duet, którego nie powstydziłyby się Thelma i Louise.
Tammy to ciepły, zabawny i pouczający film drogi, który jest dziełem zarówno Melissy McCarthy jak jej męża, Bena Falcone. Nie tylko go wyreżyserowali i napisali do niego scenariusz, ale również w nim zagrali(Falcone pojawia się na początku filmu wcielając się w rolę szefa Tammy, który wylewa ją z pracy). To dzieło niemalże od rodziny, dla rodziny. Doskonała odskocznia na ponure jesienne dni, która pomoże przypomnieć sobie o radości życia i to tym co jest w nim naprawdę ważne.
Tytułową bohaterkę poznajemy w kiepskim dla niej momencie: traci pracę, a w chwilę po tym dowiaduje się, że zdradza ją mąż. Tammy postanawia uciec od wszelkich problemów – jak zwykle(dowiadujemy się tego z rozmowy jaką w chwilę po spakowaniu się i wyjściu z domu toczy ze swoją matką). Deb(Allison Janney), matka Tammy, tłumaczy jej, że ucieczka nie ma sensu, a poza tym najprawdopodobniej skończy się szybkim powrotem do problemów, jak to zwykle bywało. Tym razem jednak sprawy mają potoczyć się zupełnie inaczej gdyż do całego ambarasu przyłącza się babcia Pearl(Susan Sarandon), która ma dość dulszczyzny jaka według niej wkradła się w życie jej najbliższych i postanawia uciec, zabierając przy okazji wnuczkę. Mając przy sobie 733 $ nasze bohaterki wyruszają w podróż, która pozwoli im uporządkować swoją przeszłość i narodzić się na nowo…
Poza ogromną dawką humoru, film porusza również wiele ważnych życiowych kwestii. Będzie nam dane przemyśleć problemy takie jak: szacunek i dystans do samego siebie; relacja starszego i młodszego pokolenia; stosunek do seksualności(w odniesieniu do wieku i płci). Pojawią się również rozterki związane z miłością i obowiązkiem wobec swoich bliskich. Tammy to bardzo wartościowa komedia, dzięki której zarówno widz jak jej główne bohaterki na drodze terapeutycznej wycieczki będą zobowiązani do zabawy i nauki. W filmie zwrócono również uwagę na problem w relacjach alkoholika(Pearl nie stroni bowiem od napojów wyskokowych) z jego otoczeniem, choć nie tak jak się to robi w kinie europejskim – tutaj ten problem wydał mi się nie tyle spłycony, co szybciej opowiedziany(opowiedziany przede wszystkim na potrzeby komedii). Należy pamiętać, że mamy do czynienia właśnie z komedią, a nie z dramatem i pewnie dlatego postanowiono rozładować napięcie związane z tym tematem i w taki sposób ująć ten problem. Warto zauważyć, że wszelkie zjawiska jakie opisałem są połączone w bardzo umiejętny sposób dzięki czemu niczego nie jest za wiele. Film nie jest mdły od nadmiaru uczuć, ani głupawy, od nadmiaru żartu. Doskonałe wyważenie radości i smutków sprawia, że widz nie czuje się ociężały jak w przypadku naszych rodzimych produkcji.
Polecam ten film każdemu kto chce przebudzić się z jesiennego marazmu i sugeruję aby oglądać go w rodzinnym gronie. Nie można się na nim nudzić, nie można się również nim zawieść.


Ocena: 5/6

poniedziałek, 3 listopada 2014

Jak i po co?

            Postanowiłem skreślić kilka słów, które wyjaśnią jakimi kryteriami kieruję się przy recenzowaniu filmów. Im dłużej starałem się poukładać sobie owe kryteria w głowie, tym bardziej przekonywałem się, że nie jest to takie oczywiste jak mi się wydawało. Bo co jest tak naprawdę ważne: reżyseria? scenariusz? aktorstwo? kostiumy? technika, czy może sztuka? …
Tę wyliczankę można by prowadzić jeszcze długo i wiele osób piszących recenzje filmowe to robi – zupełnie niepotrzebnie moim zdaniem. Kilka słów o tym kto i co zrobił nigdy nie zaszkodzi, w końcu recenzja jest trochę jak lokowanie produktu, warto więc zwrócić uwagę na jego twórców. Z niczym jednak nie można przesadzić i dlatego staram się zwrócić uwagę na twórców na tyle, na ile jest to konieczne, bo przecież to nie daty i fakty z ich życia najbardziej interesują widza, ale to co pokazali w swoich obrazach. Odnosząc się do braku przesady w wielu dziedzinach jakie przychodzi rozpatrywać pod kątem dzieła filmowego, należy również pamiętać, że recenzja nie może być streszczeniem filmu – z tym mogę mieć problem bo mam tendencję do przekształcania recenzji w analizę filmową, zwłaszcza gdy zobaczę jakiś wyjątkowo podobający mi się motyw.
Nie chciałbym utknąć w jakimś powtarzającym się schemacie i za każdym razem opisywać w tym samym miejscu analogicznych elementów obrazu, dlatego nie trzymam się jakiejś z góry założonej hierarchii wartości, która ma się przełożyć na całokształt oceny filmu. Zwracam uwagę raczej na to, co wpadło mi w oko w filmie na jakim skupia się dana recenzja. Elementy powtarzające się, które podlegają mojej ocenie, to często tło dla większej części wypowiedzi – niektórzy uznają to za błąd, chcąc przeczytać coś na temat charakteryzacji, muzyki itp., ale uważam, że lepiej napisać mniej, a konkretniej niż więcej i tak naprawdę o niczym.
Bardzo miło ogląda się i recenzuje dla przykładu filmy, które nawiązują do rzeczywistych wydarzeń z  życia ludzi, choć przy ich ocenie należy zachować szczególną ostrożność: każdy fakt lepiej sprawdzić dwa razy, niż wprowadzać czytelnika w błąd. Staram się trzymać tego myślenia, ale przyznaję, że odnajdywanie dzieła filmowego w ramach wspomnianej już historii, to coś co zawsze na równi mnie kręciło(można popisać się swoją wiedzą) jak i przerażało(czasem tej wiedzy może zwyczajnie zabraknąć). To właśnie intertekstualność i nawiązania do innych filmów pozwalają mi uciec od rutyny opisywania, niemalże w punktach, zalet i wad oglądanego obrazu. W tym wypadku recenzowanie nie jest już jedynie wypowiedzią na temat obrazu filmowego, ale próbą; każdorazowym sprawdzianem tego jak skutecznie czytamy i rozumiemy filmy przez bagaż własnych doświadczeń i własnej wiedzy. Dla mnie jest  to oczywiście również nauka, która ma szlifować warsztat. Bardzo często porównuję wszelkie zabiegi dookoła-filmowe z gotowaniem. W kuchni coś dobrego bardzo rzadko rodzi się przez przypadek. To lata praktyki pozwalają wielkim kucharzom tworzyć dania, które wywołują orgazm podniebienia u smakoszy i pozwalają stwierdzić, kto jest prawdziwym szefem kuchni, a kto nadaje się wyłącznie do obierania cebuli. Podobnie ma się sprawa jeśli chodzi o recenzowanie filmów: wyczucie, smak i umiar to coś co ma sprawić, że ludzie nie tylko będą chcieli czytać daną recenzję, ale przede wszystkim, że się ona im na coś przyda. Takiego połączenia przyjemnego z pożytecznym życzę sobie podczas pracy nad tym blogiem, liczę, że pisanie go będzie dla mnie tą dobrą praktyką, która sprawi, że nieco pewniejszym tonem będę odpowiadał na pytanie o swój aktualny, wyuczony zawód… filmoznawca.

środa, 29 października 2014

Przerażające odkrycie. W krainie Pana Babadooka



SŁYSZY TWÓJ GŁOS,
ZNA KAŻDY KROK
GDZIEKOLWIEK SPOJRZYSZ
JEST BABADOOK

            Zacznę od niecodziennego wyznania, które może podkreślić jak dobry obraz mam przyjemność dla Was recenzować. Już od bardzo wielu lat nie trafił się horror, który sprawiał mi problemy z zaśnięciem po obejrzeniu go. Dawniej filmem, który wzbudzał we mnie strach był Bad Moon(1996)[1], opowiadający o wilkołaku. Dziś gdy wyobraźnia płata mi figle i noc staje się zbyt straszna żeby zasnąć, powtarzam sobie: dorosłeś i nie masz się czego bać, nie rób z siebie cykora. Do niedawna zdawało to egzamin. A konkretnie do czasu gdy nie zobaczyłem filmu mało znanej australijskiej reżyser i scenarzystki, Jennifer Kent o tajemniczej nazwie The Babadook(2014). Film miał swoją odsłonę na tegorocznym festiwalu Sundance, a jego autorka w nielicznym gronie krytyków znana była z krótkometrażowego obrazu noszącego nazwę Monster(2005)[2].
The Babadook opowiada historię Amelii(Essie Davis), która samotnie wychowuje synka, Samuela(Noah Wiseman). Oboje nie mogą pogodzić się z utratą męża i ojca, Oskara(Ben Winspear), który zmarł tragicznie sześć lat wcześniej. Świat Amelii i Samuela nie funkcjonuje normalnie gdyż śmierć bliskiej osoby stała się dla nich piętnem nie do zniesienia. Ich nastroje i podejście do życia sygnalizuje doskonale skonstruowana scenografia, która szarością oraz swoimi funeralnymi barwami(pokój Samuela; schody na przyjęciu; ubrania ludzi z którymi główni bohaterowie wchodzą w interakcję – oddają również stosunek otoczenia do nich samych; róże, które rosną w ogrodzie Amelii) w sposób bardzo subtelny jak się okazuje, wprawia widza w odpowiedni nastrój i sprawia, że nie sposób doszukać się w filmie radości życia. Zupełnie tak jakby dla tej dwójki czas stanął w miejscu i nic nie miało już większego znaczenia. Samuel[3] panicznie boi się potworów(konstruuje nawet wynalazki, które mają mu pomóc w walce z nimi), co noc wraz z matką odprawia specyficzny rytuał, który ma polegać na sprawdzeniu czy nie ma ich pod łóżkiem, w szafie etc. Dziecko jest wyraźnie rozbite wewnętrznie i podobnie jak jego matka nie może znaleźć dla siebie miejsca na świecie. Zarówno Samuel jak i Amelia są odrzucani przez środowisko - uważa się ich za dziwaków, a ludzie odsuwają się od nich. Wszystkie te traumy potęgują napięcie, jakie wytwarzając się między nimi, przenosi się również na widza. Co noc Amelia czyta swojemu synkowi bajkę na dobranoc. Właściwy horror zaczyna się właśnie w momencie gdy Samuel sięga po niepozorną, czerwoną książkę o tytule Mister Babadook i prosi matkę o przeczytanie jej przed snem:

Więc jeśli bystry z ciebie zuch,
I szukasz gwiazdki z nieba,
To przyjaciela we mnie masz,
Gdy wiesz jak patrzeć trzeba.
Nazywam się pan Pan Babadook.
Czekam. Wpuść mnie za próg.
Upiorny dźwięk. Do drzwi twych stuk,
ba-ba DOOK! DOOK! DOOK!
Wysil się trochę mały leniu,
A on pojawi się w oka mgnieniu.
Tak ubiera się nasz gość.
Zabawny jest, czyż nie?
Kiedy w nocy ujrzysz go,
Zapomnisz wnet o śnie.
Przebranie wkrótce zdejmę sam,
I w główkę sobie wwierć,
Kiedy zobaczysz co tam mam,
Czeka cię tylko śmierć.

Już po pierwszych kilku stronach przerzuconych przez Amelię, widz orientuje się, że nie jest to zwyczajna książka dla dzieci. Ilustracje są co prawda w nieco Burtonowskim klimacie, jednak brakuje tutaj klasycznego hamulca jaki umożliwia młodszym widzom oglądanie filmów Tima Burtona[4], tutaj potwór jest „na serio”. W późniejszym fragmencie filmu Amelia jeszcze raz otworzy tajemniczą książkę, wówczas, gdy ujrzy potworne wizje mordu, nie będzie już mowy o przekazie „do poduszki”. Warto zauważyć, że tekst i oprawa graficzna samej "książeczki" są dość przerażające, wprowadzają one jednak element tajemnicy, groźnej tajemnicy. Zasadza ona w umysłach bohaterów ziarno strachu - postać Pana Babadooka.
Nie chciałbym zdradzać fabuły zanim obejrzycie filmu, dlatego skupię się na tym co sprawiło, że uznałem ten horror za najlepszy jaki widziałem od czasów wspomnianego przeze mnie Bad Moon.
The Babadook nie straszy w ten pospolity i prymitywny sposób, do którego przyzwyczaiło nas współczesne kino amerykańskie(głównie). Tutaj obraz sięga do naszych koszmarów z dzieciństwa[5], do niepewności i strachu przed ciemnością, przed nieznanym; sugestywnie i tylko w paru momentach gwałtownie wywołuje dreszcze, a następnie przerażenie, które w bardzo umiejętny sposób narasta wraz z napięciem związanym z rozwojem wypadków. Wizja reżyserska, jaką wcześniej w filmie Monster, ukazała nam pani Kent, w jej pełnometrażowym dziele została pięknie rozwinięta i doskonale zgrała się ze zdjęciami Radka Ladczuka, który wprowadza nas w mroczny świat Babadooka: lękliwie i powoli, nie tracąc jednak istotnych z punktu widzenia kamery szczegółów.
Samego Babadooka mamy okazję ujrzeć w pełni, przez krótki moment filmu. Jednoznacznie(jak dla mnie) kojarzy się on z ciemnymi charakterami rodem z filmów Roberta Wiene czy Friedricha Wilhelma Murnaua. Skoro już o legendarnych reżyserach mowa, to moją uwagę przykuł również fragment filmu w którym Amelia ogląda na ekranie swojego telewizora filmy Georges Meliesa np. Zaćmienie(1907), Segundo de Chomona Nawiedzony dwór(1908)[6], czy Mario Bavy Czarne święto(1963). To naprawdę wiekowe filmy, których pojawienie się ma ukryte znaczenie(oddziaływanie, przekaz samego Babadooka jako potwora w filmie bezpośrednio się z nimi wiąże i naśladuje je po trosze – pojawia się on również jako ich bohater w niektórych miejscach). Czerpanie z tak wiekowej klasyki gatunku sytuuje również film w kanonie gatunkowym horroru, podkreśla jego jednoznaczność i bez wątpienia w pewien sposób oddaje także hołd tej formie kinematografii.  Co do samej postaci Babadooka również nie można się do końca pozbyć skojarzeń z filmowymi bohaterami Tima Burtona, choć zachowują one swą zasadność tylko w warstwie obrazu, czy fizyczności. Jeśli chodzi o przesłanie tych charakterystycznych elementów groteski i grozy, to jest ono zgoła inne jak wcześniej zauważyłem.
Obraz Jennifer Kent odwołuje się do klasyki horrorów nie tylko tym, że z nimi koreluje, ale również poprzez pojawienie się pewnych charakterystycznych postaci. W horrorach często stara się tłumaczyć niezwykłe zjawiska i zachowania nauką, w The Babadook obserwujemy podobną scenę, gdy Amelia zabiera Samuela do lekarza, a on stara się wyjaśnić wszystko logicznie. To może nadinterpretacja z mojej strony, ale widzę to właśnie jako charakterystyczny i powtarzalny element, który jednak gra na korzyść filmu. Postacią, która ma wskazać dobrą drogę, lub zamącić widzowi w głowie okazuje się w tym przypadku sąsiadka bohaterów, pani Roach(Barbara West), która wypowiada niezwykle istotne słowa dające nam szansę refleksji nad bieżącym stanem fabuły: Samuel widzi wszystko jasno, takim jakie to jest i mówi o tym wszystkim wprost. Jej słowa w odniesieniu do popisów Samuela nadają mistycyzmu atmosferze jaka zagęszcza się w filmie z minuty na minutę.
Wreszcie finałowe starcie ze Babadookiem, które bardzo przypomina zmagania bohaterów z filmu Egzorcysta(1973). To porównanie nasuwa się samo, ale pomimo, że czerpie ze wzorca słynnego obrazu Williama Friedkina, to wyraźnie podkreśla własny charakter walki ze złem: miłość między matką a synem. Może zdradzę nieco zbyt wiele, ale bez tego mój tekst nie byłby pełny: Babadook… czym właściwie jest? Klątwą? Demonem? Diabłem? Ciężko jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, choć sam obraz nasuwa dość proste skojarzenia. Poza tymi oczywistymi pomyślałem jednak – z uwagi na zakończenie filmu – że tytułowy Babadook może być niczym innym jak zaczajonymi w sercach Amelii i Samuela uczuciami, które bezpośrednio wiążą się z utratą męża i ojca: tęsknota, złość, niespełnienie, poczucie pustki i samotności, strach. Te wszystkie uczucia grają w filmie nie mniejszą rolę niż aktorzy i to między innymi dlatego The Babadook jest taki przejmujący. Nimi również zdaje się posilać i na nich umacniać tytułowy Pan Babadook. Więc uważaj drogi czytelniku, bo:

GDY JUŻ DO TWOICH DRZWI ZAPUKA,
NIE POZBĘDZIESZ SIĘ BABDOOKA.

Ocena: 5/6




[1] Do tej pory nikt według mnie nie stworzył lepszej postaci wilkołaka w filmie. Horror jest adaptacją równie świetnej jak film, książki Thor, autorstwa Wayne’a Smith’a.
[2] Monster to zarazem protoplasta omawianego przeze mnie The Babadook. Gorąco zachęcam do obejrzenia i podsyłam link z filmem: http://vimeo.com/39042148
[3] Postać Samuela została zagrana rewelacyjnie. Mały Noah Wiseman ma niepokojącą fizjonomię, potrafi krzyczeć w ten przerażający sposób w jaki tylko dzieci potrafią. Jest niekwestionowaną gwiazdą tego filmu i życzę mu dalszych sukcesów. Podczas trwania filmu kilkukrotnie zmylał mnie swoją grą, jak i tym co sugerował rozwój wypadków. Raz kojarzył mi się z Henrym Evansem(Macaulay Culkin) z filmu Synalek(1993), innym razem z Cole Sear’em(Haley Osment) widzącym zmarłych w filmie Szósty Zmysł(1999), czy też z obdarzonym darem „lśnienia” Dannym Torrace(Danny Lloyd) ze słynnego filmu Kubricka Lśnienie(1980).
[4] Twórczość Tima Burtona ma na celu raczej oswajanie potworów i idącej za tym inności. Jego potwory nie zabijają. Tymczasem potwór Jennifer Kent wprost mówi widzowi: chodź do mnie a czeka cię tylko śmierć.
[5] To niezwykła scena gdy Babadook pojawia się po raz pierwszy, a Amelia skula się na łóżku i po prostu nakrywa się kołdrą. Niczym małe przestraszone dziecko – pomimo, że jest dorosłą kobietą.
[6] Film Bavy może być mało znany, nawet wielbicielom horrorów, załączam więc link:
http://www.youtube.com/watch?v=EqvtRPFnEMo