sobota, 23 grudnia 2017

Czy to jeszcze Gwiezdne Wojny?


            Jest moc! – zakrzyknięto hurmem we wszelkich mediach zaraz po premierze najnowszej części Gwiezdnych Wojen. Niewątpliwie Ostatni Jedi wtargnął z wyczekiwanym przytupem do kin na całym świecie sprawiając, że dla wielu fanów „gwiazdka przyszła nieco wcześniej”. Niestety nie dołączę się tak ochoczo do tłumów, opiewających wielkie zwycięstwo Riana Johnsona, który odpowiada za scenariusz i reżyserię ósmego epizodu. Obraz jest bez dwóch zdań bardzo dobrym filmem science fiction, ale po obejrzeniu go kilkukrotnie i przeczekaniu rozpalonych po pierwszych projekcjach emocji, doszedłem do wniosku, że w filmie w którym co rusz słyszymy o znaczeniu równowagi, paradoksalnie panuje ogromny jej brak. Jeśli poprzednią część traktowałem ulgowo, to w tym wypadku muszę być już w pełni obiektywny. Odrzucę rzez jasna swoją prywatną opinie na temat zerwania z wcześniejszą chronologią uniwersum i postaram się przedstawić Wam nowe Gwiezdne Wojny najuczciwiej jak się da.
            Zacznijmy od bohaterów. Obsada w bardzo przyjemny sposób łączy weteranów ze świeżakami pojawiającymi się na ekranie, choć nie można ich tak swobodnie jakby się chciało postawić obok siebie. Mark Hamill narzekał okrutnie na postać Skywalkera jakiego ma odgrywać w tej części, ale koniec końców postać Luke’a jest dobrze pokazana, a w niektórych scenach nadaje wręcz epickiego sensu całości. Może to nie jest Skywalker jakiego chciał grać Pan Hamill, ale z pewnością jest to Skywalker na miarę ósmego epizodu. Zaskoczyły mnie(pozytywnie) wystąpienia Laury Dern w roli pani wiceadmirał Holdo, oraz Benicio del Toro jako kosmicznego łotrzyka, DJ. Obie te postaci dodają do filmowego świata Gwiezdnych Wojen nieco poważniejszych kwestii związanych zarówno z lojalnością jak moralnością i sensem wojny w ogóle.


Adam Driver wreszcie nadał mrocznego i poważniejszego tonu postaci Kylo Ren’a i to właśnie jego wystąpienie podobało mi się w tej części najbardziej. Gra pozostałych aktorów była poprawna, ale niestety większość z nich nadal nie wyróżnia się niczym szczególnym. Rey odbywa przyspieszony trening u Luke’a, po czym w dalszym ciągu wie o mocy tyle, że podnosi się nią kamienie. Fin natomiast gania po całej galaktyce żeby uchronić kogo tylko się da, przy czym robi z siebie pierdołę pokroju niemalże Jar Jar’a(cóż, na kogoś paść jak widać musiało). Do tych nowych postaci niestety jeszcze się do końca nie przekonałem i trochę mi przykro, że twórcy nie starają się tej sytuacji zmienić. Na obronę jednak dodam, że każde potknięcie przy kreowaniu postaci w toku fabuły jest zręcznie naprawiane podczas jej dalszego rozwoju.


            To co może niepokoić, to fakt, że Ostatni Jedi nie wyjaśnia prawie niczego, a na domiar złego pozbywa się niektórych, jakby się zdawało, kluczowych wątków i postaci w zastraszająco szybkim tempie. Nie tłumaczy sensu ich przydatności, czy w ogóle bycia częścią Gwiezdnych Wojen. Jeśli kolejna część tego nie nadrobi to będzie to bardzo poważny błąd i dziwię się, że krytycy tego nie dostrzegają(patrz wątek Snoke’a). Sam obraz jest mocno niezrównoważony jeśli chodzi o ilość frajdy i zawodu jakich może dostarczyć. W jednej scenie jesteśmy zachwyceni wyczynami Poe Damerona(Oscar Isaac), aby po chwili zniesmaczyły nas kosmiczne "podróże" księżniczki Lei(poważnie to jest chyba najgłupsza scena jaką do tej pory widziałem w całej serii!).
Humor także mocno balansuje na krawędzi. Wstawki z Chewie’m poruszą serca każdego fana, ale niestety głupkowate zachowanie i przytyki Finn’a(John Boyega) sprawiają, że widz ma wrażenie jakby traktowało się go jak upośledzonego(Disney chyba zapomniał, że nie robi filmu wyłącznie dla dzieci i glonojadów). Tak, tak: plaga humoru wciskanego na siłę i przekonanie, że wszystko bawi mało wymagającego widza, dosięgła także Gwiezdne Wojny. Wstyd! Po raz kolejny także brakuje konkretniej, zapadającej w pamięć muzyki. Zdaje się, że najnowsza trylogia nie jest w stanie wypracować tak epickiej ścieżki dźwiękowej jak jej poprzedniczki. Na chwilę obecną jedynie umiejętnie z niej korzysta. Szkoda.
Niemniej na wielki plus zaliczam umiejętne posługiwanie się poprzednimi epizodami(5 i 6). Zauważyłem także elementy z książek(Pakt na Bakurze; Thrawn), oraz komiksów(Mroczne Imperium). Może Disney nie do końca pilnuje jednak swoich artystów, którzy umiejętnie przemycają stary porządek rzeczy do nowego tworu. Bardzo przyjemne zabiegi.
Wszyscy obawiali się kolejnej kalki fabularnej, jak miało to miejsce w epizodzie siódmym, który kopiował rozwiązania scenariuszowe z Nowej Nadziej, ale Ostatni Jedi zdołał zręcznie uniknąć tej pułapki. Niektóre sceny nasuwają bezpośrednie skojarzenia z Imperium Kontratakuje i Powrotem Jedi, ale kolejność i nasycenie ich ukazania jest zupełnie inna i od razu widać, że Rian Johnson nie chciał powielać rozwiązań sprzed lat, a za ich pomocą nadać jedynie nieco rumieńców własnemu dziełu- takie oczko w stronę widza. Pozytywnym aspektem nowej części jest także rozbudowanie galaktyki o nowe planety i jej mieszkańców dzięki czemu mamy wrażenie, że nowy porządek wszechświata Gwiezdnych Wojen jest jednak systematycznie zapełniany interesującymi elementami.



            Mocną stroną filmu są walki oraz kilka naprawdę epickich scen, które zawsze windowały w magiczny sposób cały film(komnata tronowa Snoke'a; poświęcenie wiceadmirał Holdo, czy wreszcie właściwe wejście Skywalker'a i bitwa na Crait). To na nie właśnie najbardziej warto czekać, bo to one pozwalają zapomnieć o wpadkach twórców i cieszyć się w pełni światem Gwiezdnych Wojen. Bitwy, zarówno te toczone w przestrzeni jak i między jednostkowymi bohaterami, zostały dopracowane z największą pieczołowitością i ucieszą oko najbardziej wymagających amatorów kina akcji. Okraszone świetnymi efektami specjalnymi, zjawiskowe sceny pozwalają nam po raz kolejny zgubić się w odległej galaktyce.
Ostatni Jedi to mistrzowskie połączenie akcji i przygody, które osadzone jest na osi walki o życie ostatnich członków Ruchu Oporu, uciekających przed wiecznie depczącym im po piętach Pierwszym Porządkiem. Napięcie i wyścig z czasem nie pozwalają się nudzić podczas seansu. Obraz jest tak zręcznie skonstruowany, że gdy myślimy, że to już koniec naszej przygody, ta rzuca nas w wir kolejnej akcji. Kilkukrotnie podczas oglądania filmu bałem się, że magia pryśnie za szybko i nie nacieszę się w pełni klimatem Gwiezdnych Wojen, ale obraz Pana Johnsona nie zawiódł mnie i po dwóch latach oczekiwań dostałem to na co czekałem… w dużej mierze. Disney nieco przecenił swoje możliwości, ale myślę, że ta lekcja nie pójdzie na marne i kolejna część wszystko nam wynagrodzi. Inaczej Gwiezdne Wojny mogą dla wielu fanów skończyć się o wiele wcześniej niżby sobie tego życzyli ich nowi projektanci. Nie można wszak zapominać, że radykalne decyzje wytwórni odnośnie nowej trylogii już pozbawiły ich setek tysięcy odbiorców, którzy pozostają nieugięcie wierni klasycznej trylogii. Nie pozostaje jednak kwestią dyskusyjną fakt, że odświeżenie tematu przyniosło jak na razie więcej dobrego uniwersum Gwiezdnych Wojen. Przede wszystkim znów jest o nich głośno. Zainteresowani mogą liczyć na nowy film co roku i znów czerpać radość z eksploracji galaktyki oraz spędzaniu długich godzin na dywagacjach dotyczących tego co jeszcze nas czeka... żeby tylko Gwiezdne Wojny, Gwiezdnymi Wojnami pozostały. Tego życzę sobie i wszystkim, w których tli się jeszcze iskierka nadziei.

Moja ocena: 5/6
Recenzję można przeczytać także na portalu Grabarz Polski

piątek, 1 grudnia 2017

Morderstwo w Orient Expressie. Stare grzechy rzucają długie cienie...



       Muszę przyznać, że Pan Kenneth Branagh nie tylko bardzo mnie w tym roku zaskoczył, ale również wprawił w niemałe zakłopotanie. Byłem bowiem święcie przekonany o tym, że Murder on the Orient Express, jest jego debiutem reżyserskim(mea culpa). Gdy przeanalizowałem jego twórczość przekonałem się, że jest on równie uzdolnionym reżyserem, jak i aktorem. Doszło do mnie także, że stoi on za kilkoma bardzo przeze mnie cenionymi produkcjami, na co nie zwróciłem wcześniej uwagi. Reżyserował takie perełki jak: Henry V(1989); Much Ado About Nothing(1993); Frankenstein(1994); Hamlet(1996). Tym razem w kooperacji z Ridleyem Scottem(produkcja) oraz Michaelem Greenem(scenariusz) udało mu się stworzyć kolejny piękny obraz, który podobnie jak pozostałe, godnie wynosi na ekran swój literacki pierwowzór.
Łatwo się domyśleć, że zagranie kolejnej znanej literackiej postaci było dla Branagha zarówno wyzwaniem, jak i potwierdzeniem jego kunsztu aktorskiego. Z pewnością bowiem nie jest łatwo na nowo wcielić się w rolę do której odbiorcy wszelkiej maści literatury, teatru, kina i telewizji przyzwyczajeni są od prawie stu lat(tu w przypadku prozy Agathy Christie)! Adaptacji scenicznych, jak i samych ekranizacji przygód Herculesa Poirot było zbyt wiele(w zaledwie cztery lata po ukazaniu się czwartej powieści Agathy Christie o legendarnym detektywie, jej powieści trafiły na deski teatru, wówczas po raz pierwszy w 1928, w jego rolę wcielił się Charles Laverton w adaptacji The Murder of Roger Ackroyd) nie ma więc sensu analizować i porównywać ich wszystkich do najnowszej wersji jaką oferuje nam Brannagh. Warto jednak pamiętać ekranizację Murder on the Orient Express w reżyserii Sidney Lumeta(12 Angry Man) z roku 1974 gdzie w rolę Poirot wcielił się fenomenalnie Albert Finney. Właśnie wtedy światowa publiczność zaznajomiła się lepiej z postacią detektywa, którą później bardzo skrupulatnie grał w serialu Poirot(1989-2013) ukochany przez wszystkich David Suchet.
Warto także cofnąć się do pierwowzoru literackiego i wspomnieć o jakże istotnym dla Murder on the Orient Express fakcie: w zakończeniu swojej powieści z 1934 Agatha Christie wywróciła ówcześnie panujące standardy powieści kryminalnej do góry nogami, szokując i wytyczając dla niej zupełnie nowe trendy. Dla kinomanów, którzy nie czytali powieść, zakończenie ekranizacji Pana Branagha może być mało efektowne, aczkolwiek z pewnością zaskakujące. Dla tych, którzy powieść czytali, zakończenie jakie oferuje nam reżyser jeszcze bardziej podkręca to co wcześniej osiągnęła Pani Christie w literackiej postaci.
O co tutaj jednak chodzi? Otóż w cudownym jak na swoje czasy Orient Express ginie jeden z pasażerów. Pech chciał, że pociągiem podróżował również sławny detektyw Hercules Poirot(Kenneth Branagh), który na prośbę swojego przyjaciela rozpoczyna śledztwo w celu ujęcia mordercy. A dalej… cóż. To dochodzenie każdy musi z Poirotem przeprowadzić osobiście.



Tyle z lekcji historii i wprowadzenia, gdyż Belgijski śledczy w ujęciu Branagha musiał przejść swoistą przemianę(i nie chodzi tu wyłącznie o mocno przerysowane w stosunku do jego wcześniejszych wersji, wąsy). Podobną przemianę musiało przejść także zakończenie jego opowiadania. Czemu? Sam reżyser i odtwórca głównej roli tłumaczy to w ten sposób: W świecie, w którym ludzie dzielą współodpowiedzialność za zbrodnie musisz zacząć myśleć nieco inaczej i zmieniać pewne fakty na potrzeby zręcznego opowiadania fabuły, lub knucia intrygi. I tak szybko jak zaczyna się to zmieniać, ludzie zastanawiają się, co jeszcze uległo zmianie? […] Wielu ludzi wyjdzie z kina zakłopotana, jeśli zbyt wcześnie zakrzyknęli, że wiedzą co się dzieje, lub stanie. Wiąże to również bezpośrednio z postacią samego Herculesa, który w jego wykonaniu staje się bardziej sprężysty i aktywny. Nie tylko „siada i myśli” [1], a działa. I to właśnie dzięki takiej postawie jego najnowszemu odtwórcy udaje się tchnąć więcej ducha i moralnej złożoności w postać niesamowitego detektywa. Według Branagha rodzaj dedukowania jakim kieruje się Poirot na końcu książki nie zadziałałby we współczesnej adaptacji filmowej: […] nie możesz po prostu powiedzieć: oto fakty. Nie w 2017 roku. Musisz zrozumieć co sam o tym sądzisz, co sam zamierzasz z tym zrobić. Ta decyzja reżysera i scenarzysty przełożyła się na ich zakończenie historii, którego nie znajdziemy w książce, a które aktualizuje w rewelacyjny sposób sens moralny literackiego pierwowzoru. Podkręcona wersja zakończenia powoduje również, że sam Poirot jawi nam się jako osoba moralnie absolutna, jak mówi Branagh: Potrzebujemy kogoś bardziej moralnie nienagannego niż my. Poirot mówi „Jest dobro, jest zło. Nie ma niczego pomiędzy”. I właśnie z tym problemem musi się zmierzyć. Musi sam zadecydować o tym, czy morderstwo może być przejawem sprawiedliwości.Rzecz jasna pojawia się tu parę subtelnych, humorystycznych akcentów wynikających choćby z dykcji Kennetha Branagh’a i natręctw jakie charakteryzują odgrywaną przez niego postać. Kenneth Branagh wziął sobie chyba jednak do serca radę jakiej Rosalinnd Hicks(córka Agathy Christie) udzieliła przed laty najbardziej znanemu odtwórcy roli legendarnego detektywa(Davido Suchet): Chcemy aby publiczność śmiała się razem z Poirotem wtedy kiedy to niezbędne, ale nigdy z niego samego. Dzięki temu sam Poirot pozostaje nadal ostoją spokoju i geniuszu, a gra aktorska Branagha staje się potężnym atutem całego przedsięwzięcia.



Kolejnym atutem jest tu także obsada: Judi Dench, Michelle Pfeiffer, Penelope Cruz, Willem Dafoe, Johnny Depp, Derek Jacobi. Ta lista jest dłuższa, ale wydaje mi się, że już te nazwiska mówią same za siebie. Oglądać tych wszystkich aktorów w świetnej formie i w tak cudownych rolach, to po prostu jakby Gwiazdka przyszła w tym roku nieco wcześniej! Nawet Pan Depp wysilił się tym razem, aby odbić się nieco od roli szalonego kapitana i przekonująco wcielić się w rolę ofiary.
Do tego klimatyczna, perfekcyjnie ilustrująca muzyka Patricka Doylea, który dzięki wcześniejszej współpracy z Branaghem mógł wypełnić jego obraz odpowiednimi do momentu dźwiękami. Film nakręcony został w formacie 70 mm, kojarzącym się z wielkimi produkcjami złotej ery Hollywood. W ciasnych przestrzeniach pociągu powoduje to rozszerzenie perspektywy co sprawia, że pomieszczenia są znacznie większe. Fantastyczne zdjęcia Harisa Zambarloukos’a wychwycają wszystkie majestatyczne ozdoby z jakimi spotykamy się w Orient Ekspresie. Film jest piękny nie tylko w warstwie technicznej(swoisty mariaż efektów cyfrowych i analogowych), ale także dzięki dopełniającym barokowy przepych minionej epoki wnętrzom, kostiumom i krajobrazom, z którymi zetkniemy się zanim nie ugrzęźniemy wraz mordercą nad przepaścią: nie ma ucieczki, wszyscy są podejrzani i zamknięci w odosobnionym od świata miejscu. Na całe szczęście jest z nami Hercules Poirot: prawdopodobnie największy detektyw na świecie…

Moja ocena: 6/6
Recenzję można przeczytać także na portalu Grabarz Polski


TYTUŁ: Stare grzechy rzucają długie cienie...Agatha Christie, Słonie mają dobrą pamięć, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2005
[1] Nie oznacza to, że oryginalny Poirot nie miał w sobie luzu. Wręcz przeciwnie, Agatha Christie poświęca w swojej książce cały rozdział na opisanie luźnej postawy detektywa w rozdziale „Poirot Sits Back and Thinks”.