W
tegorocznym wyścigu po nagrody Akademii kibicuję trzem tytułom: Boyhood, The Grand Budapest Hotel oraz Birdman. Ten ostatni pojawił się na
mojej liście dosłownie kilka dni temu, gdy miałem przyjemność obejrzeć go po
raz pierwszy. Od razu postanowiłem napisać co o nim sądzę ponieważ jest to film
wyjątkowy, zwłaszcza dla ludzi którzy zajmują się kinem od kuchni. Nie oznacza
to oczywiście, że prosty widz nie znajdzie tutaj niczego dla siebie, wręcz
przeciwnie. Birdman to niebagatelna
przygoda, podczas której będziemy świadkami autotematycznego
przewartościowania, gorzkich przemyśleń, ale również wesołych(niemalże
wariackich) sytuacji, a to wszystko po to żeby każdy z nas mógł zastanowić się
nad pytaniem jakie stawiają twórcy: czym jest i dokąd zmierza kino współczesne?
Obsypywany nagrodami i nominacjami
film, jest dziełem Alejandro González’a Iñárritu – meksykańskiego reżysera,
producenta i scenarzysty. Iñárritu dał się poznać szerszej publice dzięki
thrillerowi 21 Grams(2001), zaś
debiutował (o wiele lepszym moim zdaniem) dramatem Amores Perros(2000). Po kolejnych sukcesach jego filmów, w których
zagrały takie gwiazdy jak Cate Blanchett, Brad Pitt czy Javier Bardem, pozycja
artysty ugruntowała się do tego stopnia, że w niektórych kręgach jest uważany
za „Meksykańskiego Tarantino”. Nie będę się kłócił z tym przekonaniem. Myślę
nawet, że nieźle oddaje ono pozycję z jakiej Iñárritu jako reżyser spogląda w
swym najnowszym obrazie zarówno na widza, jak i na materiał w którym przyszło
mu tworzyć swoje dzieło(nie tylko wyreżyserował, ale także współtworzył
scenariusz do filmu).
Technicznie Birdman robi wrażenie, choć nie należy ulegać iluzji, że jest to nieprzerwany
żadnymi cięciami film. Cięcia w nim występują, lecz są bardzo sprytnie
kamuflowane dzięki czemu sceny gładko przechodzą między sobą. W narracji widz
prowadzony jest przeważnie przez jakąś postać, a nawet jeśli ta znika nam z
oczu to odpływamy łagodnie pogrążając się w panoramie Nowego Jorku, lub nieba
na którego przykładzie obserwujemy upływający czas. Istotnie należy oddać
operatorom i montażystom(Emmanuel Lubezki, Douglas Crise, Stephen Mirrione)
hołd za ich wyczucie i kunszt. Zaś całej ekipie w ogóle, należałoby
pogratulować niesamowitej cierpliwości. Taka forma kręcenia filmu w naturalny
sposób wymusza mnóstwo powtórek, możecie sobie więc wyobrazić jak „wesoło”
musiało być na planie. Niemniej obrazy, które oglądamy są przejrzyste i dają
widzowi swobodne, nienarzucające się wrażenie śledzenia osoby za którą podąża
kamera. Kamera, która w tym filmie demaskuje nie tylko psychiczne rozterki
bohaterów: aktorów i ich bliskich, ale również idee, trudy i patologie jakimi
żywi się sztuka filmowa(bo w istocie cały ten autotematyzm, do którego jeszcze
wrócę, właśnie na nią wskazuje najwyraźniej).
Birdman
to również ciekawe studium gry aktorskiej, która podlega w filmie
przewartościowaniu dzięki ukazaniu jej różnych aspektów. W zasadzie należałoby
napisać, że film Iñárritu każe nam zastanowić się(między innymi) nad postacią
aktora w ogóle. Pomyśleć o jego talencie, pozycji, dokonaniach; o jego życiu i
uczuciach na i poza sceną; nad tym jak jest odbierany gdy jest sławny i gdy ta
sława przemija. Wreszcie zastanowić się nad jego wartością i podejściem do
sztuki, czy może zwyczajnie pracy, którą wykonuje. Te ciekawe konotacje płyną z
gry znanych nam i lubianych aktorów, których dość kolorową galerię możemy
zobaczyć na ekranie.
Michael
Keaton wciela się w główną rolę zachodzącej już gwiazdy kina: Riggana Thomsona,
o którym dziś śmiało powiedzielibyśmy „aktor jednej roli”. Riggan był niegdyś
sławnym Birdmanem, teraz oglądamy go
jako aktora i reżysera, który stara się na Broadwayu ratować resztki swojego
intelektualnego jestestwa. „Keaton wraca!” – krzyczą amerykański krytycy. W
zasadzie nie mam powodów żeby się z nimi nie zgodzić, choć nigdy nie uważałem
go za wielkiego aktora. Nie zapomnę mu jedynie ról Batmana, na których się
wychowałem – czy to przypadek, że w rzeczywistości mamy sytuację analogiczną do
tej w jakiej Riggan znalazł się w Birdmanie?
Myślę, że to sprytne zagranie, poza tym faktycznie trzeba oddać Keatonowi, że
się w końcu obudził i wykazał przyzwoitą grą aktorską. Zwłaszcza w scenach, w
których daje mu się we znaki Birdman
– rola, która niegdyś przyniosła mu sławę, aby po latach stać się jego
przekleństwem.
U
boku powstałego z aktorskiego odrętwienia Keatona, pojawia się między innymi Edward
Norton(Mike), który ma uratować przedstawienie Riggana. Niestety z aktorami już
tak bywa, że nie zawsze zgadzają się z reżyserami, na co doskonałym przykładem
staje się właśnie Mike. Obrazuje on w filmie postać młodego aktora, który nigdy
nie wychodzi z jakiejś roli. Niewiele jest sytuacji, w których możemy zobaczyć
jego prawdziwą twarz, a nawet jeśli, to i tak nie do końca wiemy, co mamy sobie
o nim myśleć. Właśnie dlatego jego postać spodobała mi się najbardziej. Myślę,
że każdy może ją interpretować w nieco inny sposób. Bohater Nortona pełni
rumieńców nabiera jednak dopiero po zestawieniu z odgrywanym przez Keatona,
Rigganem. Dzięki interakcji tych dwóch postaci możemy stać się świadkami
niesamowitych starć: starego i młodego pokolenia(na zasadzie ich podejścia do
aktorstwa i sztuki), oraz aktora i reżysera. Pół żartem, pół serio ukazywane są
dzięki nim dwa różne światy. Dobrym przykładem jest scena, w której Riggan
wparowuje do pomieszczenia gdzie Mike kazał ustawić sobie solarium, wyciąga go
z niego i zaczyna okładać gazetą. Przez krótką chwilę przypominało to starcie
dwóch starych, rozkojarzonych ciotek, które kłócą się co chwila, same nie
wiedząc już o co im poszło. Pamiętajmy, że ten film to nie tylko fascynująca
lekcja kina „od kuchni”, ale również komedia, w której duet Keaton – Norton,
spisuje się wyśmienicie.
W
pamięć zapadną mi na pewno jeszcze dwie role: Zach’a Galifianakisa – który
zagrał producenta Riggana, Jake’a(i zrobił to zaiste w hollywoodzkim stylu, bo
w końcu czego nie zrobi producent, który utopił znaczną sumę żeby nie zmusić
aktora do wyjścia na scenę, a reżysera do ukończenia feralnego dzieła), oraz
Emmy Stone – która z kolei wcieliła się w rolę córki głównego bohatera, Sam.
Uzupełniają oni sylwetki Keatona i Nortona, wprowadzają również kolejne
problemy nad jakimi należałoby się zastanowić: relacje między artystą a jego
rodziną, oraz jego pracą a tym co chce osiągnąć(czego się od niego wymaga).
Do
ścisłej plejady aktorek, które możemy podziwiać na ekranie dołączyły również
Andrea Riseborough(Laura), Amy Ryan(Sylvia), Naomi Watts(Lesley) i Lindsay
Duncan(Tabitha), które jako postaci drugoplanowe pozwoliły Iñárritu wypełnić
brakujące elementy historii Birdmana
i zamknąć relację bohaterów filmu w swoistej artystycznej bohemie.
Wspominałem już na początku, że Birdman to wyjątkowy film. Z uwagi na
formę, oraz na problemy o których już pisałem, a przez które przebijało się to
co w filmie najważniejsze: jego autotematyczne przewartościowania, która
zwracają naszą uwagę na właściwy sens. Zaduma nad ludźmi, którzy film tworzą,
oraz nad samą jego formą. Tylko po co to wszystko pokazywać, wywlekać i
odsłaniać choćby rąbek tej magii? Tym bardziej gdy stają się to obrazy nieco
patologiczne, nawet jeśli czasem zabawne. I tutaj wreszcie mogę zadać pytanie,
które celowo pozostawiłem na sam koniec swojej recenzji, a które jest chyba
najsilniejszym przekazem tego filmu z jakim wychodzą do nas jego twórcy: teatr
czy kino – kino czy teatr? Spór jaki od lat spędza sen z powiek teoretykom,
estetom, filozofom. Problem zaangażowania, wartości kulturowej i wzniosłości
intelektualnej; problem trwania, bycia sztuką, tego jak sztukę poznawać,
oddzielać od tego co nią nie jest i klasyfikować. Wreszcie problemy ludzi,
którzy tę sztukę tworzą: teatr czy kino – kino czy teatr?
W
jednej ze scen Riggan słyszy głos Birdmana, który mówi: ...górujesz nad tymi głąbami z teatru. Jesteś gwiazdą filmową stary![…]Wystarczy tylko, że… W tym momencie strzela
z palców, a wokoło niego wybucha istna orgia kina akcji. Pociski, samoloty,
strzelaniny. Podczas gdy w koło zaczyna się piekło, rodem z filmów ze
Schwarzeneggerem, Birdman, którego głos jest już niemalże głosem Alejandro
González’a Iñárritu, skierowanym bezpośrednio do widza w kinie kontynuuje: To jest to o czym mówię! Bomby[…]spójrz na tych ludzi, spójrz im w oczy, aż
błyszczą. Kochają to gówno. Kochają krew, kochają akcje. Nie to przegadane,
depresyjne, filozoficzne gówno.
To
„…przegadane, depresyjne, filozoficzne
gówno.” to teatr w porównaniu do kina w oczach Riggana, Birdmana. Niestety
to również zdanie wielu ludzi, którzy nie chcą wysilać swojego intelektu i wolą
tworzyć, lub oglądać filmy, które nawet nie zasługują na to miano. To także
wniosek z obserwacji jakiej zapewne dokonał tak reżyser, jak i wielu z Was:
ludzie nie chodzą do teatru, a filmy robią się coraz bardziej gówniane. Kino
przestaje wymagać myślenia(zarówno od widzów jak i od twórców) i stawia wyłącznie
na atrakcje. Więcej! Kino uczy nas jak unikać zbędnych przemyśleń, a to już coś
na co należałoby przecież uważać.
Jak
widzicie odpowiedź na pytanie: dokąd zmierza i czym jest współczesne kino? pada
w filmie Iñárritu dość bezpośrednio i jest raczej ostrzeżeniem niżeli prostym wnioskiem.
Celowo nie wyróżniam tutaj kina gatunków. Wydaje mi się, że twórcom chodziło o
całokształt, stąd moje spostrzeżenie, że jest to uderzenie kinem w kino(filmem
w film). To mocny cios zadany aktualnemu stanowi rzeczy. Nie moglibyśmy jednak
stwierdzić tego tak jednoznacznie gdyby nie tak szerokie studium przypadku
jakie zastosował w swoim dziele, na przykładzie swoich bohaterów, Alejandro
González Iñárritu.
Osobiście trzymam kciuki za to, że i Wam ten film da wiele do myślenia i sprawi, że będziecie w dalszym ciągu podobnie jak ja szlifowali i trenowali swoje gusta filmowe, aby były coraz lepsze.
Ocena: 6/6