czwartek, 31 grudnia 2015

Przebudzenie mocy nową nadzieją fanów Star Wars



            25 maja 1977 roku to data znamienna dla całej historii kinematografii, i to nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale jak sądzę na całym Świecie(choć może w nieco większym odstępie czasu). Oto bowiem w środę poprzedzającą święto Memorial, w Amerykańskich kinach zagościł film Star Wars[1]. Od tamtej pamiętnej premiery wszystko miało ulec zmianie. Nie będę się jednak rozpisywał o praźródłach kultowej sagi[2], ani o jej pierwotnym twórcy, cudownym dziecku Hollywood’u, które zmieniło oblicze kinematografii swoich czasów i pomogło w dużej mierze stanąć Fabryce Snów na nogi[3]. Pewne jest, że ludzie na wspomnianej premierze byli niewątpliwie świadkami pewnego rodzaju kinematograficznego cudu, przewrotu, rewolucji w postrzeganiu kina, lub jak ktokolwiek by tego nie nazwał po prostu czegoś jedynego w swoim rodzaju. Gdy później okazało się, że można to powtórzyć, rozwinąć i stworzyć z pojedynczego filmu całe uniwersum, o którym on opowiada świat oszalał. Pierwsza fala tego szaleństwa swoją kulminację osiągnęła w sześć lat po premierze czwartego epizodu, gdy w kinach ukazał się, mający kończyć całą historię epizod szósty Return of the Jedi. Do tego czasu Star Wars zyskało sobie tak ogromną liczbę fanów, że nawet w kilka lat po premierze ostatniej jakby się mogło wydawać części, popularność fascynującego uniwersum nie malała. Przechodziła ona na kolejne pokolenia fanów, którzy zaczynali zachodzić w głowę czy dane im będzie powrócić jeszcze do ukochanej galaktyki. I to nie tylko w książkach czy komiksach, ale w filmach[4]. Niezliczone tworzone przez fanów filmiki nie dawały rzecz jasna tego samego efektu, jaki Star Wars nadała ręka ich twórcy[5]. Wreszcie w roku 1997 LucasArts w celu uczczenia dwudziestolecia kultowej już wtedy trylogii wydało jej usprawnioną wizualnie edycję. Kina znów zatrzęsły się w posadach ponieważ rzesze fanów powiększyły się kilkukrotnie od roku 1977, a po premierach w 1997 miały zostać wzmocnione o nowe pokolenia miłośników odległej galaktyki – w tym choćby mój rocznik[6]. W niedługim okresie czasu rozeszło się, że Lucas planuje wielki powrót do swojej kosmicznej sagi, którą uzupełni o brakujące trzy epizody. Reżyser dotrzymał słowa, a plotki okazały się prawdą i tak oto w 1999 świat Star Wars wybuchnął na nowo z pełną mocą. Gry, komiksy, książki i cała otoczka Star Wars były na nowo dostępne na wyciągnięcie ręki, a co najważniejsze wraz z nową trylogią powróciły wszystkie elementy dawnego uroku Star Wars, zarówno pod względem estetycznym jak i marketingowym. Nie było to może to samo szaleństwo co po 1977, ale z pewnością wróciło życie w odległe zakątki galaktyki dając fanom możliwość ponownego przeżycia cudownej przygody. I nawet pomimo tego, że ostatni epizod „nowej trylogii” (jak przyjęło się mówić o częściach I-III), w dużej mierze zawiódł, to wierni fani nie odeszli od tego uniwersum i czekali…



            Wreszcie po długich szesnastu latach (licząc od premiery The Phantom Menace) doczekaliśmy się kolejnej części kosmicznej sagi. I to wszystko po szokującej informacji od samego Lucasa, który złożył już poniekąd broń i oddał swoje magiczne imperium w ręce Disneya.
The Force Awakens, było wyczekiwane przez widzów i fanów jak mało która premiera 2015 roku. Już na wstępie podkreślę, że ogromne nadzieje jakie były pokładane w tej nowej odsłonie Star Wars nie zawiodły, a obawy, które mieliśmy chyba wszyscy, zniknęły po premierze równie szybko jak flota Imperium po bitwie nad Endorem. J. J. Abrams uniósł ciężar jaki spoczął na jego barkach. Dzięki jego energicznemu stylowi kręcenia filmów, oraz nawykowi stwarzania ich według swojej wizji de novo[7](Star Trek; Mission Impossible) również Star Wars po wielu latach mogły ponownie nabrać rumieńców i stać się interesujące dla widzów. Nowe Star Wars to zupełnie świeża idea, stylizacja, można by powiedzieć, że to nowa jakość[8], której dał nam posmakować Abrams. Mam nadzieję, że to tylko próbka, a nie szczyt jego możliwości, lub kogokolwiek, kto zasiądzie na miejscu reżysera przy kolejnych epizodach.
Niektórych odrzuca fakt, że Disney zdecydował się zerwać z wcześniejszymi chronologiami i ustaleniami i budować uniwersum Star Wars zupełnie inaczej niż przewidywaliśmy po lekturach książek czy encyklopedii i podręczników[9]. Uważam, że dzięki temu uniwersum może rozwinąć się na nowo, nie tylko dla weteranów odległej galaktyki, ale przede wszystkim dla nowych poszukiwaczy kosmicznych przygód. Jest to naturalnie pewnego rodzaju policzek dla wszystkich, którzy zainwestowali ogromne fortuny we wszechświat Star Wars, jednak należy go przyjąć ze spokojem Jedi i poczekać na rozwój wypadków.
Pomimo nowej jakości jaką wprowadza Abrams znajdziemy naturalnie w epizodzie siódmym nawiązania, jak i rozwinięcia niektórych elementów z wcześniejszych części. Także o spójność całości nikt nie musi się martwić ponieważ zostało to połączone logicznie i w sposób w miarę płynny. Jedyne czego można się przyczepić w tej mierze jest wprowadzanie tych klasycznych elementów do nowego układu. Sokół Millenium, Han, Chewie i wiele innych mniejszych wątków i postaci zostaje w The Force Awakens wprowadzonych nieco na zasadzie deus ex machina. Rozumiem, że wiąże się to z tempem narzuconym na naszą filmową opowieść, ale przez to nie wyszło tak jakby tego oczekiwali twórcy – moim zdaniem. Zamiast zaskoczenia rodziło się we mnie raczej nieco zawiedzione przeczucie, że zrobiono to w dużej mierze na siłę.
To co mógł zauważyć każdy fan, to fakt, że epizod siódmy jest w ogromnej mierze wzorowany na epizodzie czwartym. W istocie plenery, akcje, postaci i ich wprowadzanie w odpowiednim czasie filmu, pojedynki, a nawet główna linia fabularna na której opiera się oś całości jest ogromną kalką New Hope. Generalnie The Force Awakens to dobrze wykonana kopia klasycznych Star Wars, podkreślam jednak – dobrze wykonana, bo w końcu jeśli już kogoś naśladować, to tylko najlepszych prawda? Abrams napompował galaktykę energią jakiej jej wcześniej brakowało. Zrobił to jednak nie bezmyślnie, ale z wyczuciem i ostrożnością jakiej brakowało już samemu Lucasowi przy kręceniu drugiego i trzeciego epizodu.
Część siódma w dodatku fenomenalnie przewraca o 180° pewne bardzo dobrze znane sceny z klasycznej trylogii[10]. Te proste zabiegi powodują bardzo przyjemne urozmaicenie – banalne, fakt, ale nie głupie, jak pospolite kalkowanie cudzych pomysłów.



            Nieco zaskoczyła mnie warstwa muzyczna. John Williams w tym wypadku stworzył muzykę o wiele spokojniejszą, cichszą zdawałoby się i mniej ilustrującą niż zazwyczaj[11]. Nie mam tego za złe, ale na pewno było to zaskoczenie. W ścieżce dźwiękowej The Force Awakens pojawiają się silne, klasyczne motywy, jak i zupełnie nowe brzmienia. Nie ma jednak w niej żadnego elementu, który by silnie zapadał w pamięć jak wcześniejszy Imperial March czy choćby Victory Celebration. Sprowadzam to jednak do faktu, że to dopiero pierwszy epizod nowej trylogii i musi się zwyczajnie rozkręcić[12].
            Dobór aktorów (poza tymi już doskonale nam znanymi rzecz jasna) był dość trafny, choć miałem nieodparte wrażenie, że nieco przegina się z ich brakiem doświadczenia i młodzieńczą naiwnością. W dodatku ich zachowania często były bardzo radykalnie skontrastowane. Czasem wydawało mi się, że postaci zachowują się przez chwile jak dzieci we mgle, by w następnej scenie podejść do problemu jak prawdziwi profesjonaliści. Coś w tej układance zwyczajnie bije w oczy. I tak dla przykładu rozbudzanie się mocy w Rey(Daisy Ridley) w wielu momentach wyglądało znów jak działanie spod znaku deus ex machina. Kylo Ren(Adam Driver) zachowywał się jak rozwydrzony bachor, a co najlepsze miał problemy w walce na miecze z Finn’em(John Boyega), który w siódmej części wydaje się pełnić rolę kultowego już i obśmianego ze wszech miar Jar Jar Binksa – nie, nie martwcie się Jar Jar nie pojawia się w tej części i nie jest lordem sithów J. Można to wszystko tłumaczyć młodym wiekiem wszystkich nowych głównych bohaterów, pamiętajmy jednak, że Luke też kiedyś zaczynał i w cale nie musiał z siebie robić głupka[13]. Wszystko to sprowadza się jednak do faktu, że nie mogę się doczekać kiedy ci bohaterowie nieco wydorośleją i stoczą prawdziwą walkę, a żywię ogromną nadzieję, że tak właśnie będzie.
            Star Wars The Force Awakens to jak już pisałem nowa jakość, w której dość zręcznie przemycono wiele klasycznych elementów, pielęgnując je i rozwijając; pozwalając im na nowo ożyć dla wszystkich fanów uniwersum Lucasa. Ten film to nowa nadzieja dla wszystkich, którzy chcieli wrócić do czasów swojego dzieciństwa i nie ukrywam, że w tej recenzji obiektywny zwyczajnie być nie mogę. Zawsze mawiam, że Star Wars, to tylko Star Wars, albo aż Star Wars. Niektórzy filmoznawcy twierdzą, że to tylko komercja, puste kino atrakcji, które ma za główny cel oskubać widza i napompować kiesy twórców. Być może w pewniej mierze tak jest, jednak nie wolno ulegać podobnym twierdzeniom ignorantów, którzy widocznie zapomnieli jak wiele mocy kulturotwórczej przyniosło ze sobą uniwersum Star Wars. Poza tym nie można obarczać twórców za ich sukces. Ludzie dobrowolnie chcieli tworzyć kolejne, własne opowieści, nawet jeśli Star Wars działa silnie uzależniająco. Pisali książki i kręcili krótkometrażowe filmy i animacje. Dla wielu film stał się prawdziwym dekalogiem zachowań jak i galerią ludzkich osobowości. To nie słowa fanatyka, ale uważnego obserwatora, który również przez wiele lat był i jest nadal częścią tego wszystkiego. Nowego epizodu czepiać się naturalnie będą niektórzy zatwardziali weterani starego porządku, lub zwyczajnie hejterzy, moim zdaniem należy jednak poczekać bo The Force Awakens będzie można finalnie ocenić dopiero po ukazaniu się kolejnego epizodu, a kto wie, czy nie dopiero wówczas gdy zbierzemy już pełną nową trylogię? Na dzień dzisiejszy otrzymaliśmy dzieło, które było warte oczekiwania i które wskrzesiło żywą dyskusję i zainteresowanie Star Wars. Kolejnych kilka lat w atmosferze domysłów, oczekiwania i kolekcjonowania nowinek rysuje się bardzo malowniczo. I tak jak młodym bohaterom, którzy godnie zastępują swoich wielkich poprzedników, tak Star Wars The Force Awakens należy dać czas na udowodnienie pewnych pokładanych w nim nadziei.

Ocena: 6/6

Na zakończenie tego roku chciałbym Wam wszystkim bardzo serdecznie podziękować za zaglądanie tutaj i czytanie moich recenzji. W nadchodzącym roku 2016 życzę Wam wszystkim kochani, zdrowia, szczęścia i spełnienia postanowień noworocznych! Szmpańskiej zabawy i niech moc będzie z Wami!

Recenzja ukazała się również w skróconej wersji na portalu Grabarz Polski





[1] Lucas spodziewał się zysków rzędu 16 milionów dolarów, ale film przerósł jego najśmielsze oczekiwania zarabiając już w osiem tygodni później sumę 54 milionów dolarów, a po pierwszym okresie dystrybucji kinowej, bagatela 125 milionów dolarów! Środę przed Memorial Day nazwano później Dniem George’a Lucasa.
[2] Jeśli Chcecie lepiej poznać klasyczną trylogię i wszystkie jej techniczne oraz realizatorskie niuanse, to gorąco polecam Wam książkę Olivera Denkera Gwiezdne Wojny. Jak powstawała kosmiczna trylogia. To naprawdę bezcenne źródło wszelkich informacji z planu przed, w trakcie oraz po zakończeniu zdjęć do każdego z klasycznych epizodów Star Wars.
[3] Lucas nie był oczywiście jedynym, który przyczynił się do ukształtowania New Hollywood. Należy pamiętać słowa Orsona Wellesa, który stwierdził, że Hollywood lat siedemdziesiątych to „starsza znerwicowana dama, koniecznie potrzebująca kogoś, kto by ją podtrzymywał”. Tym kimś mieli być młodzi reżyserzy, autorzy scenariuszy filmowych i realizatorzy, szkoleni dla Hollywood w amerykańskich akademiach filmowych. Drogę utorował im Easy Rider Dennisa Hooppera. Grupa, którą później okrzyknięto mianem New Hollywood, to przede wszystkim: Francis Ford Coppola (Deszczowi ludzie; Ojciec chrzestny), Paul Mazursky (Alicja w krainie czarów), Peter Bogdanovich (Ostatni seans filmowy), Bob Rafelson (Pięć łatwych kawałków), Steven Spielberg (Sugarland Express), Martin Scorsese (Mean Streets), John Milius (The Wind and the Lion), Terrence Malick (Badlands), Brian de Palma (Phantom of the Paradise), John Hancock (Bang the Drum Slowly), Michael Richie (Smile), i wreszcie George Lucas (American Graffiti).
Piszę o tym żeby silniej podkreślić zamieszanie jakie miało miejsce po premierze i przeliczeniu zysków z Gwiezdnych Wojen. Przemysł filmowy zaczął sobie zdawać sprawę, że na gadżetach i zabawkach również można zbić majątek, a co najważniejsze do lamusa odeszło przekonanie, że z filmem s-f nie można odnieść sukcesu. To było prawdziwe przewartościowanie systemowe w Hollywood.
[4] Wychodziły naturalnie telewizyjne i kinowe serie z Ewokami, rewie na lodzie, animacje i kreskówki etc., ale nie było to jednak to samo co pełnometrażowy film skupiony na nowych przygodach ulubionych bohaterów, lub po prostu rozwijający jakieś nowe tematy. Ukazywały się chronologie i opisy postaci, statków, planet, które w znacznym stopniu przyczyniły się do ugruntowania wiedzy i poszerzenia uniwersum Star Wars. Wszyscy jednak czekali na kolejny film ze stajni LucasArts. Tym bardziej, że trwał zagorzały wyścig między fanami Star Wars a Star Trek. Każdy chciał mieć swój film. Nowy film.
[5] Fan-movies w dużej mierze były napędzane przez ukazujące się z dużą częstotliwością gry komputerowe. Wprowadzały one na ekrany nowe postaci, lub nadawały filmowe życie tym o których mowa była w niezliczonej ilości literatury jaka ukazywała się pod marką Star Wars. Polscy fani również nie marnowali czasu. Pamiętam różne krótkie filmy nakręcone w klimatach Star Wars właśnie przez naszych rodaków. Jedne śmieszne, inne poważne. To doskonały dowód na to jak oryginalne filmy wpływały na ludzi – byli oni nie tylko biernymi widzami, chcieli mieć swój jak największy udział w świecie, który pokochali.
[6] Może gdybym jako pierwszy film obejrzał Star Trek moje myślenie dzisiaj byłoby zupełnie inne? Może wówczas studiowałbym nauki ścisłe, a nie humanistyczne? Kto wie? Jedno jest pewne, jako dziecko nie miałem najmniejszych szans żeby obronić się przed magią Star Wars, ale w cale tego nie żałuję. Te filmy pomogły mi ukształtować część siebie i za to je kocham. W cudowny sposób wpłynęły na dzieciństwo nie tylko moje, ale również moich najbliższych przyjaciół. Po tylu latach nadal udowadniają mi, że kino to istotnie forma magicznego wehikułu, który może nas w mgnieniu oka zabrać w najlepsze dla nas chwile.
[7] Żeby nie powtarzać tego co zostało już powiedziane, w dodatku nieco bardziej profesjonalnie niż bym mógł to sam ująć, polecę Wam film, który mówi nieco o tym w jaki sposób styl J. J. Abramsa mógł, i jak się okazało po premierze wpłynął, na nowe Star Wars
https://www.youtube.com/watch?v=fsp6fTtsey4
[8] Do tworzonego na nowo uniwersum Star Wars ma co roku dochodzić jeden film, który będzie opowiadał o wydarzeniach i postaciach z sagi. I tak oto mamy mieć możliwość śledzenia losów Dartha Vadera, Hana Solo czy choćby ekipy Rogue Squadron. Nie biorę tego wszystkiego za pewniak, bo wiem, że Disney może nas jeszcze zaskoczyć, ale skoro do tej pory dali radę, to zyskali moje zaufanie w tej kwestii. Pozostaje tylko cierpliwie czekać na nowe filmy, których tak bardzo nam wszystkim brakowało.
[9] Tym z Was, którzy mają podobne obawy przypomnę pewien spór jaki toczył się między Tolkienem i C. S. Lewisem. Otóż Tolkien(gorliwy katolik, mąż i ojciec) zdumiał się ogromnie gdy dowiedział się, że jego kolega po fachu w swojej książce umieścił na raz postaci pewnego Lwa, Czarownicy i Świętego Mikołaja, a na dodatek całą swoją fantastyczną opowieść okrasił wątkami religijnymi. Tolkien nie mógł pojąć jak można wypisywać podobne kalumnie i tak nadużywać wiary w Boga. Lewis odparł mu krótko: przypuśćmy, że. Ta odpowiedź po latach staje się nie tylko odpowiedzią na istnienie fantastyki, ale może być równie dobrą odpowiedzią na istnienie Boga. Bo przecież wiara, to również pewien zbiór domysłów i przypuszczalnych faktów, w które jeśli wierzymy, umacniają nas. Skoro Tolkien nie miał po tym nic do powiedzenia(a przyjął to jako dobrą odpowiedź), to ja również nie wątpię w podobne podejście do tematu. Przypuśćmy więc, że w odległej galaktyce jest miejsce na nowe, swobodnie się rozwijające uniwersum, które tchnie życie w jej skostniała strukturę i stanie się wartościową pożywką zarówno dla weteranów Star Wars, jak i dla zupełnie nowych zainteresowanych.
[10] Nie mogę chwilowo napisać dokładnie o jakie sceny chodzi, bo wiem, że część z Was jeszcze nie oglądała The Force Awakens i nie chciałbym zepsuć Wam zabawy. Dodam jednak wpis o tych ekranowych fikołkach pod koniec stycznia żeby nie zostać gołosłownym.
[11] Nikomu chyba nie trzeba przedstawiać tak wybitnego kompozytora muzyki filmowej jak Williams. W przypadku siódmej części Star Wars, artysta zdecydował się jednak na nieco inne rozwiązania. Muzyka nie jest już tak silnie podkreślona jak w pozostałych częściach. Jest mroczniejsza, spokojniejsza i przede wszystkim bardzo cicha. W niektórych scenach niemal niewykrywalna. Subtelnie prowadzi widza przez obraz, i nasyca go powodując napięcie.
[12] To się tyczy wielu elementów nowego filmu. Żywię nadzieję, że moje przeczucia są prawidłowe i ta chwilowa stagnacja niektórych elementów, lub ich zbyt wolny rozwój wynika wyłącznie z rozpędzania się fabuły i napięcia, jakie mają być rozłożone na trzy, a nie jeden film.
[13] Humor w części siódmej wraca do łask i znów nadaje rumieńców całości. Nie jest przesadzony, a niektóre zachowania postaci cudownie balansują na krawędzi śmiechu i powagi.

wtorek, 17 listopada 2015

Widmo Jamesa Bonda



            Nigdy nie sądziłem, że o filmie-marce, jaką z całą pewnością jest stworzony w 1953 roku przez Iana Fleminga agent specjalny James Bond, napiszę źle. Nie podejrzewałem również, że ktoś może być na tyle nieodpowiedzialny żeby taką serię zniszczyć. A jednak. Stało się. To chyba pierwsza recenzja jaką piszę z naprawdę ciężkim sercem. To jakby wydać wyrok na przyjaciela, ale cóż… skoro 007 posiada licencję na zabijanie, to ja sięgnę po swoją, na pisanie prawdy.
W Spectre(2015) skończyły się pomysły, sugestie i scenariusze, zaczęło[1] się wydziwianie, psucie konwencji i absurdalne zmienianie na siłę czegoś co samo w sobie jest idealne i skończone(jeśli chodzi o pewne formalne, obowiązkowe elementy, które wiążą się z postacią Bonda[2]). Naturalnie seria ma na koncie swoje słabsze odsłony o czym świadczą przychody z filmów z udziałem George’a Lezenby czy Timothy’ego Daltona, ale przecież Daniel Craig zbudował już sobie świetną pozycję jako Agent 007 i moim zdaniem przekonał widzów do siebie. Tym bardziej dziwi miałkość jego najnowszej aktorskiej kreacji[3]. Do tej pory udawało mu się pokazać Bonda w jego prywatnym, wyjątkowym wykonaniu. Podkreślił to najwidoczniej w Skyfall(2013) gdzie jego Bond został poniekąd zdemaskowany i sprezentowany widzowi z perspektywy niebywale dotąd bliskiej - to demaskowanie i odsłanianie ludzkich cech agenta rozpoczęło się oczywiście od pierwszego występu Craiga w Casino Royale(2006). To było do przyjęcia bez większych wątpliwości, ale czy wyobrażacie sobie, że film o 007 może być nudny? Cóż, jeśli nie, to zapraszam do kin. Ostrzegam jednak, że możecie doznać sporego szoku, lub w najlepszym wypadku zawodu.
            To za co należy pochwalić Spectre to solidnie zmontowane sceny walki i pościgów. Choć to marna pochwała, bo po tej serii oczekujemy tego w naturalny sposób. Do tych nielicznych zalet można zaliczyć jeszcze muzykę w wykonaniu Thomasa Newmana oraz piosenkę otwierającą, którą zaśpiewał Sam Smith, a do której przekonałem się, ale nie od samego początku. Dopiero analizując ją sobie w domu zwróciłem uwagę, że w sumie pasuje do całości obrazu. Nie jest to znów poziom Adele, ale jest do przyjęcia i ma szansę coś sobą ugrać. Naprawdę nie ma tutaj wiele więcej(choć tutaj podkreślę, że to oczywiście subiektywna opinia). Po prostu solidnie zrobiony film. Kolejna ładna, lecz niestety pusta szkatułka.
Potencjał aktorski był zaprawdę niesamowity, ale niestety zawiodłem się na całej linii i miałem nieodparte wrażenie jakby Bellucci i Waltz pokazali się w Bondzie tylko na zasadzie zdobycia fejmu, czy pstryknięcia sweet foci w fajnym miejscu. Katastrofalne marnotrawstwo wielkich nazwisk, ale kogo to obchodzi – widz dla nich pójdzie do kina, więc film zarobi swoje[4].
            Wracając do klasycznej konwencji, o której pisałem: w Spectre znajdziemy bez problemów te stałe fragmenty układanki, lecz nie stworzymy z nich pełnego, zadowalającego nas obrazu. Wszystkiego jest zwyczajnie za mało. Miałem wrażenie jakby cały film był robiony na przysłowiowe „pół gwizdka”. Pytanie, komu się nie chciało zrobić tego jak należy?



Idąc za tropem tytułu można stwierdzić, że kreacja postaci, pomysł scenariusza i jego przeniesienie na ekran dają jedynie cień, widmo tego za co kochamy świat Jamesa Bonda. Mało, że obraz jest przeciągnięty(senne, sentymentalne scenki z życia, które miały chyba na celu oddanie głębi postaci – całkowicie nieodczuwalne i chybione zabiegi), to rozwiązania jakie serwuje się nam w momentach napięcia są dziecinne, naiwne i daleko odstające od oczekiwanego poziomu. Po Skyfall każdy widz miał prawo domagać się czegoś spektakularnego, tymczasem otrzymaliśmy film do bólu przewidywalny, przeciętny i gubiący ducha całej serii. Zakończenie przybiło ostatni gwóźdź do trumny, ale o tym musicie się już sami przekonać. Od siebie dodam tylko, że było to po prostu niedopuszczalne i może się obronić jedynie jeśli ten 24 film ma być ostatnim, ale na to nie ma najmniejszych szans. Można zatem liczyć jedynie na to żeby kolejne filmy z Agentem 007 wróciły honor serii i dobre imię Jamesa Bonda.

Ocena: 2/6




[1] Zaczęło się dokładnie przy produkcji filmu Casino Royale(2006), kiedy to postanowiono de novo spisać biografię Jamesa Bonda.
[2] Pewnymi stałymi elementami w przygodach Bonda są oczywiście jego kobiety, samochody, drinki oraz nierozerwalny mariaż ze śmiercią . Do tego można zaliczyć jeszcze specyficzne poczucie humoru oraz jego wrogów i sojuszników, którzy również są w pewien sposób niezmienni. To wszystko buduje postać Agenta 007 nie tylko jako super szpiega, ale jako marki, symbolu, czegoś w rodzaju super bohatera. Tych elementów zwyczajnie nie wolno zmieniać, bo to właśnie je pokochali widzowie wiernie śledzący przygody Bonda.
[3] Szok jest tym większy, że osobiście uważam Skyfall(2012) za najlepszą w historii część Bonda(rekordowy przychód 1 108 561 008 $) – paradoksalnie poprzez zagranie odwróconą(ale jednak konsekwentną wobec klasycznej)konwencją.
[4] Ostatnimi czasy wydaje mi się, że coraz więcej produkcji bazuje na takim niskim poszanowaniu inteligencji widza i jego przyzwyczajeń. Niewybaczalne.

sobota, 10 października 2015

Vampire happens...



            What we do in the shadows opiera się na formie swobodnego reality-show. Już na początku filmu jesteśmy informowani, że będziemy mieć do czynienia z formą dokumentu. Wraz z ekipą telewizyjną wkraczamy do domu czwórki charakterystycznych, różnych od siebie, bohaterów, którzy są wampirami. Nie ma się jednak czego obawiać bowiem chronią nas krzyże i zapewnienia gospodarzy o naszym bezpieczeństwie – szaleństwo? Może, ale czego się nie robi żeby zdobyć dobry materiał. Tym bardziej, że nie co dzień ma się okazję spotkać skorego do rozmowy i wyjawienia swych sekretów wampira. W ten sympatyczny i niecodzienny sposób poznajemy grupę żyjących, a może lepiej napisać zwyczajnie, mieszkających razem amatorów ludzkiej krwi: Deacona[1], 183 lata(Jonathan Brugh); Viago[2], 379 lat(Taika Waititi); Vladislava[3], 862 lata(Jemaine Clement) i Petyra[4], bagatela ok. 8000 lat(Ben Fransham). Nic nadzwyczajnego dla współczesnego widza jakby się mogło wydawać. Nadzwyczajne w tym wszystkim jest jednak zestawienie bohaterów i umieszczenie ich w jednym miejscu, wspólnie zmagających się z problemami codzienności.
Chłopaki, choć są zupełnie z innych bajek, mają najzupełniej poważne, ludzkie problemy jak na przykład: kto ma zmywać zakrwawione naczynia, jak się ubrać skoro nie ma się odbicia w lustrze, kto powinien wycierać kurz i sprzątać tru… to znaczy to co zostało po gościach. Do tego dochodzą oczywiście rozterki związane z ich jestestwem, a więc w jaki sposób uśmiercać swoje ofiary, jak socjalizować się z ludźmi lub na przykład problem ghouli[5], które potrafią być dla swoich wampirzych panów równie przydatne co kołek w sercu. Więcej na ten temat jednak pisał nie będę, bo po prostu trzeba te komiczne zmagania obejrzeć na własne oczy, a sam film jest ich pełen. Bardzo fajne jest w tym wszystkim to, że pomimo komediowego podejścia do sprawy, wampirom jako takim niczego się nie ujmuje. Nadal potrafią być przerażające. To spora sztuka pokazać postaci z horrorów, w komedii i to w taki sposób. Trzeba zatem przyznać, że cechą charakterystyczną tego filmu jest nie tylko to, że bardzo dobrze wyczerpuje wątki związane z wampirami, ale również bardzo umiejętnie nimi operuje. Nie ma w tym wszystkim przesady i chyba właśnie ten balans formą i treścią jaki opanowali twórcy pozwala na pełnię radości z oglądanego obrazu.
            Ten niezwykły film mieści w sobie niemal wszystkie stałe, powtarzalne elementy związane z wampirami, zarówno pod względem ich literackich jak filmowych wyobrażeń. Mamy więc całą procesję stereotypów, domysłów i wierzeń, które łączą się z postacią wampira na przestrzeni wieków. Nasi bohaterowie potrafią latać, nie mają swojego odbicia w lustrze, mogą wpływać na ludzkie umysły, zmieniać formę, a ich odwiecznymi wrogami są łowcy(w tym wypadku rzecz jasna niezbyt rozgarnięci) i oczywiście wilkołaki. Żeby tego było mało każdy z wampirów, których losy śledzimy, odzwierciedla w pewien sposób ducha czasów, w których narodził się na nowo jako nieśmiertelny krwiopijca. Zróżnicowanie postaci dodatkowo podkreśla ich wyjątkowość i podejście do problemów z jakimi wspólnie się zmagają. Nie zabrakło niczego. Na te, silnie utrwalone w kulturze elementy, twórcy filmu nakładają problemy rzeczywistości. Problemy, które dla każdego z żyjących są oczywiste do tego stopnia, że stanowią rutynę dnia powszedniego. Dla wampirów jednak to nie takie proste i to na tym kontraście w dużej mierze bazuje humor w filmie. To trochę tak jakby Dracula obudził się dziś, rozejrzał dookoła i nie mogąc rozpoznać świata w którym się ocknął, zapytał: jak mam żyć… albo może lepiej, nie żyć? Budowany na mocnym fundamencie komizm sytuacyjny i dialogowy jest najsilniejszą stroną obrazu What do we do in the shadows. Sprawia, że widz lepiej identyfikuje się z bohaterami, ale również tłumaczy oraz uzasadnia powtórzenie, z którym w przypadku filmów o wampirach mamy tak często do czynienia – wampir kontra świat w którym przyszło mu egzystować.
            Konsekwentna, choć miejscami nieco uboga(wilkołaki) charakteryzacja, oraz klimatyczne scenografie pozwalają wczuć się w niewidzialny dla żyjących świat nieumarłych, który koegzystuje i rządzi się swoimi prawami, niezauważony, tuż pod naszymi nosami.



Panowie Clement i Waititi poradzili sobie rewelacyjnie w każdej kwestii związanej z obrazem. Żeby tego było mało zaangażowali się w produkcję na całego łącząc rolę reżyserów, scenarzystów i głównych bohaterów filmu w jedno na swoich przykładach. Będę mile zaskoczony jeśli ktoś w przyszłości nakręci podobny obraz z tej kategorii, równie gustowny i zrównoważony, pozwalający wejść w skórę wampira w naszych czasach. What we do in the shadows wyczerpuje bowiem temat do tego stopnia, że kolejnym filmowcom biorącym się za tego typu próby będzie bardzo ciężko przebić dzieło nowozelandzkich artystów. Film gorąco polecam nie tylko fanom horrorów, ale każdemu kto lubi się dobrze pośmiać.

Ocena: 4/6





[1] W postaci Deacona możnaby dopatrywać się serialowych odpowiedników młodych, rozzuchwalonych przedstawicieli wampirzego gatunku. Podciągnąłbym pod to również Zmierzch, ale chyba nawet Clement i Waititi uznali, że to zbyt banalne do parodiowania.
[2] Pamiętacie Wywiad z wampirem i książki Anne Rice? Viago na swoim przykładzie doskonale oddaje ich przesłanie. Naturalnie tak, jak pozostali jego „koledzy po fachu”, w krzywym zwierciadle.
[3] Karykatura hrabiego Draculi ze wszystkimi jego wadami i zaletami, które możemy znaleźć zarówno w dziele Stokera, jak i w jego późniejszych filmowych adaptacjach.
[4] Chyba najlepiej ucharakteryzowany wampir ze wszystkich. Od razu nasuwa się skojarzenie z Hrabią Orlokiem z Nosferatu Symfonia Grozy.
[5] Oczko w stronę gier fabularnych związanych ze światem wampirów. Podobnie jak w Vampire: The Masuerade nasi bohaterowie(w tym przypadku Vladislav) posiadają swoich ludzkich sługusów, którzy jeśli będą im posłuszni zostaną przemienieni w wampiry. Ta konwencja również została w filmie doskonale skarykaturowana.

czwartek, 8 października 2015

6 FESTIWAL KAMERA AKCJA WYSTARTOWAŁ



W tym roku postanowiłem spróbować kilku wolontariatów, aby móc po wszystkim porównać sobie dobre i złe różnice jakie je charakteryzują. Jak dotąd Biennale Sztuki Mediów 2015 TEST EXPOSURE we Wrocławiu (po raz drugi z resztą) zostawia w mojej pamięci i sercu szczególnie dobre wrażenia, ale dziś miałem okazję brać udział w przygotowaniach do festiwalu Kamera Akcja. Zapowiada się naprawdę dobra zabawa. Świetna atmosfera i sympatyczni ludzie. Do tego znakomicie goście i mnóstwo filmów, których bez tego festiwalu pewnie jeszcze długo bym nie obejrzał. Zachęcam więc wszystkich do przyjścia i poczucia filmowej atmosfery naszego miasta na żywo. Nie traćcie czasu, nie wahajcie się, po prostu przybywajcie na 6 Festiwal Kamera Akcja! Czekamy na Was! :-)


Po festiwalu postaram się napisać co nieco o swoich przeżyciach w związku z całym wydarzeniem. Jestem jednak po dzisiejszym dniu przekonany, że źle nie będzie.


Strona festiwalu w internecie: http://kameraakcja.com.pl/ 
Strona festiwalu na Facebook: https://www.facebook.com/kameraakcja?fref=ts 

ZAPRASZAMY

wtorek, 6 października 2015

Jesus Christ Superstar w Łódzkich plenerach



            O legendarnej rock operze napisano teoretycznie już chyba wszystko, dlatego nie będę powtarzał encyklopedycznych informacji, które każdy z Was może bez problemu znaleźć. Skreślę za to kilka słów na temat mojego własnego odbioru widowiska i naturalnie polecę je Wam do jak najszybszego obejrzenia. Będziecie mieli tę możliwość w najbliższym czasie, gdyż Jesus Christ Superstar będzie wystawiana ponownie na deskach Teatru Muzycznego w Łodzi w dniach 9-11 października. Tego po prostu nie możecie przegapić!



            Po pierwsze sztuka oglądana na żywo robi nieporównywalnie większe wrażenie do filmu Jewisona z 1973 roku. Nawet odgrywana w Łódzkich plenerach, w pasażu Schillera, rzucała na kolana. Ujmę to tak: po obejrzeniem tej sztuki na żywo, film, który być może jak ja widzieliście przed jej obejrzeniem, po prostu znika z pamięci. Bądźcie zatem gotowi na ucztę wrażeń jaką z całą pewnością zafunduje wam kunszt aktorów i widowiskowość samego przedsięwzięcia, które na deskach teatru będzie wyglądało zapewne jeszcze lepiej. W przypadku spektaklu na żywo również siła oddziaływania na widzów jest o wiele większa. Odsłony jaką Łodzianie mili okazję oglądać pamiętnego 2 października, nie powstydziłby się nawet Broadway. Nie umniejszając temu co widziałem, mogę sobie tylko wyobrażać jak cudownie musi to wyglądać za oceanem…
Uniwersalność Jesus Christ Superstar i forma w jakiej opowiada się nam o ostatnim tygodniu z życia Chrystusa, sprawdza się nieprzerwanie od wielu lat. Ta historia podczas wspólnego oglądania po prostu łączy pokolenia. Forma nie tylko wzmacnia ten związek, ale sprawia, że opowiadanie staje się atrakcyjne i co najważniejsze, zrozumiałe dla każdego. Stojąc tam i przyglądając się temu, z niekrytym zachwytem, pomyślałem sobie, że ludzie chętniej słuchaliby opowieści z Pisma Świętego, gdyby podać im je w takiej właśnie formie.



            Największe wrażenie zrobiły na mnie wejścia Jezusa i Judasza, oraz spokojne wystąpienia Marii Magdaleny. Z pewnością nie zapomnicie również fragmentu z Herodem, oraz słynnych Jesus Must Die i Superstar. Chwała należy się zaprawdę WSZYSTKIM aktorom, którzy energicznie, z niesamowitym zaangażowaniem i uczuciem odegrali swoje role. Potwierdza to fakt, że publiczność nie dała im spokojnie przechodzić od sceny do sceny i musieli oni zawsze chwilę czekać na ucichnięcie braw – zasłużonych naturalnie za każdym razem. Dodatkowym faktem przemawiającym za świetnością Polskiej wersji jest to, że została ona nagrodzona Złotą Maską za najlepsze role wokalno-aktorskie w minionym sezonie.
Na koniec, przy okazji tego tekstu pragnę podziękować Teatrowi Muzycznemu w Łodzi, oraz Łódzkiemu Centrum Wydarzeń. Był to pierwszy plenerowy spektakl, który obie instytucje zrealizowały wspólnie i mam nadzieję, że ten mariaż będzie rozwijał się w dalszym ciągu zapewniając Łodzianom podobne, cudowne, niezapomniane przeżycia. Dobra robota i zarazem piękne otwarcie sezonu dla Teatru Muzycznego.




Wszystkich natomiast gorąco zachęcam do obejrzenia rock opery Jesus Christ Superstar na żywo. Prawdziwym grzechem byłoby to przegapić…

poniedziałek, 21 września 2015

Mission: Possible



Dla wszystkich fanów Mission: Impossible niestety nie będę miał dobrych wieści. Seria upada! Może nie z wielkim hukiem, bo akurat najnowsza odsłona przygód agentów IMF daje się oglądać z niekrytą przyjemnością, to jednak coś tu jest nie tak. Rogue Nation, okazuje się bowiem być wydmuszką, której brak polotu poprzedniczek(pomijając w tym korowodzie może wyłącznie trzecią część, której nie dało się już bardziej spartolić). Po seansie byłem co prawda usatysfakcjonowany, bawiłem się na tym filmie nieźle, ale szybko przyszło mi na myśl, że bawiłbym się jeszcze lepiej gdybym mógł wyłączyć myślenie, lub chociaż obejrzeć ten film będąc o jakieś dwadzieścia lat młodszym. Może wówczas dałbym się bardziej nabrać na absurdy jakie widziałem na ekranie, a które dorosłemu człowiekowi zwyczajnie odbiorą radość z oglądania filmu. Tak więc, już na wstępie, muszę zaznaczyć, że Mission: Impossible – Rogue Nation, to atrakcyjna i miła oku wydmuszka kina szpiegowskiego, którego tutaj zabrakło i to na boleśnie dużą jak dla tak znamiennej serii skalę.
Tym co najbardziej przykuwa uwagę są heroiczne wręcz popisy Cruise’a, które zasługują na wielkie brawa. Nie da się ukryć. Po raz kolejny złote dziecko Hollywoodu nie zawiodło publiczności i pokazało, że nie da się go łatwo zastąpić ani przez podstawionych kaskaderów, ani tym bardziej przez tak bardzo gaszone ostatnimi czasy CGI. To bez wątpienia mocna strona filmu, która sprawia, że widzowi skacze adrenalina, a samemu obrazowi oglądalność i to w najlepszym tego słowa znaczeniu. Opiewają to wszyscy krytycy i recenzenci robiąc z tego faktu niebywałe halo. Halo! Cruise zawsze wolał sam wykonywać popisy kaskaderskie niczym Jackie, więc czym się tutaj podniecać? Normalka, chciałoby się powiedzieć. Wielka szkoda, że ta największa zaleta najnowszej odsłony Mission: Impossible wydaje się być jedyną zaletą po bliższym przyjrzeniu się faktom.



Nie zabrakło w filmie standardowych elementów, które zapoczątkowała pierwsza, a na dobre wpisała w serię druga część Mission: Impossible. Te charakterystyczne, powtórzone elementy grają naturalnie na korzyść filmu. Szczegół, który obciążą tę część, to sposób w jaki te elementy zostały uchwycone w najnowszej przygodzie Ethana Hunta. Mamy więc: wartką i dobrze prowadzoną (zarówno z uwagi na fabułę jak pracę kamer) akcję obfitującą w wybuchy i popisy kaskaderskie – naprawdę przyjemnie się na to patrzy; rozładowujący, znikome niestety, napięcie humor sytuacyjny; czarującego Toma Cruise’a w towarzystwie przygłupich kumpli i pięknej dziewczyny; wielkiego złego, który niestety w tej części zupełnie moim zdaniem traci na atencji widza w miarę oglądania filmu – gość jest po prostu śmieszny i wygląda jak przerysowana wersja schwartz charakterów z komedii; no i oczywiście sekwencję rozpracowywania tytułowej „niewykonalnej misji”. Nie wiedzieć czemu, ale akurat na te sceny zawszę daję się nabrać. Poza tym po raz kolejny planowanie i omawianie jak ciężko jest się gdzieś dostać i ile przy tym trzeba obejść zabezpieczeń sprawia frajdę porównywalną do oglądania najnowszych odcinków Myth Busters(piszę to bez zbędnej ironii, poważnie).
O postaciach nawet nie chcę się rozpisywać, bo są okrutnie jałowe, a poza Cruisem nikt się tam niczym nie wyróżnia. Tom starał się chociaż reanimować film swoimi popisami, polot reszty można zrównać grą aktorską i wpisaną w film rolą do stołków kuchennych. Najgorsze, że to nawet nie wina aktorów, tylko tego jak ich postaci muszą się zachowywać w filmie. Scenariusz, ziemia, powietrze, hemoglobina? Przyczyn może być wiele. Przyjemnie ogląda się Rebecce Ferguson(Ilsa) czy Ving’a Rhamesa(weteran M:I już od pierwszej części grający Luthera), ale cała reszta stanowi tło, które z pewnością nie zapadnie nikomu na dłużej w pamięć.
Podsumowując tę część mojego wywodu, przedstawia się to tak, że widzimy pięknie pomalowaną wedle wcześniejszego wzorca skorupkę, która jednak w środku jest całkowicie pusta. Nie wiem czy starania twórców rozbiły się o chęć zarobienia na najmłodszych i dlatego film jest komicznie pacyfistyczny, czy może poszło o potrzebę podtrzymania gatunku(filmowego rzecz jasna, bo nie da się ukryć, że Mission: Impossible, to jednak ikona; szargana od kilku ładnych lat, ale jednak), ale otrzymujemy właśnie to: wydmuszkę. Miało być pięknie, wyszło przeciętnie i do bólu naiwnie.



W jednej ze scen Ethan mówi: Nie od razu Rzym zburzono. To powiedzenie wydało mi się o tyle zabawne, o ile odniosłem je raczej do tego co oglądałem niżeli do tego co mieli zamiar zrobić bohaterowie filmu. I choć nie jest to najgorsza część Mission: Impossible(za taką uważam część trzecią), a może nawet chętnie obejrzałbym ją ponownie gdy będę miał okazję, to na pewno nie jest to już ten sam poziom, który prezentowały sobą kinowe, pierwsza czy druga część przygód agenta IMF. Mocno irytująca staje się swoista, naiwna wręcz, „nieśmiertelność” bohaterów. Ethan Hunt zmienia się pomału z super agenta w super bohatera, któremu żaden typ obrażeń nie straszny i którego w żaden sposób nie można powstrzymać. Nie ima się go grawitacja ani ograniczenia, które zabiłyby nawet Jamesa Bonda. Jeśli już chcemy zbudować, bądź podtrzymać legendę, to proszę, róbmy to tak aby dorosły widz również mógł choć na chwilę w to uwierzyć i wstrzymać oddech. Do tego dochodzi nieznośna wręcz przewidywalność, która jest chyba najsłabszą, najbardziej rozczarowującą stroną filmu. Postaci wychodzą obronną ręką z każdej opresji, a czarny charakter, który pretenduje do wielkiej roli, zdaje się być nie lepszy w swoich knowaniach od pospolitego przestępcy, zdolnego co najwyżej ukraść niepostrzeżenie cukierka w supermarkecie. Przez dziwaczne rozwiązania, które wydały się po czasie wręcz kumulować w Rogue Nation, obraz częściej przyprawiał mnie o wybuch śmiechu, lub rozczarowujące westchnienie, niż nerwowe oczekiwanie na koniec którejkolwiek akcji. Po kilku takich wpadkach nie odczuwałem już żadnego napięcia, po prostu wiedziałem, że cokolwiek nie wymyślą i tak musi im się udać, choćby nie wiem jak niesamowity zwrot akcji nagle nastąpił. Niestety, jeden aktor i jego starania nie pociągną całego filmu. Nawet jeśli jest to taki słodziak jak Tom Cruise.
I tak oto Mission stał się całkowicie i w najgorszy możliwy sposób Possible.


Ocena: 3/6

wtorek, 10 marca 2015

Polska (B)Ida na Oskara?!


Do tej pory Polakom udało się zdobyć 12 Oskarów. Wygrywaliśmy nagrody głównie za muzykę i zdjęcia. Od czasu do czasu ktoś otrzymał Oskara honorowego, lub za całokształt twórczości czy po prostu reżyserię. W 1982 Zbigniew Rybczyński otrzymał statuetkę za najlepszy film animowany(Tango) i od tamtego czasu pomału przestawaliśmy wierzyć, że sen o Oskarach dla najlepszego filmu w naszym wykonaniu może się spełnić. Do czasu gdy na drogę po legendarną figurkę nie wstąpiła Ida(2013), Pawła Pawlikowskiego. Od festiwalu, do festiwalu, zdobywając coraz to więcej nominacji, a finalnie również nagród[1](w tym tych najbardziej prestiżowych), Ida wywalczyła sobie upragnionego przez naszych rodaków Oskara[2]. Była radość, a nawet euforia[3], w niektórych miejscach niemalże nabożne celebracje tryumfu Polskiej kinematografii, na którą wcześniej rodzimy rząd skąpił uwagi i pieniędzy. Na krótką chwilę wszyscy zamienili się w kinomanów, krytyków i filmoznawców pierwszego sortu, byle tylko móc w jakikolwiek minimalny sposób uczestniczyć w tym jakże podniosłym wydarzeniu, lub zwyczajnie wykorzystać sprzyjającą mu uwagę dla własnych celów[4].
Po okresie upojenia sukcesem obrazu Pawlikowskiego przyszedł w końcu czas wytchnienia, który umożliwia podejście do tematu na trzeźwo. Wykorzystując ten burzliwy okres od czasu uhonorowania Idy Oskarem, do dnia dzisiejszego rozmawiałem z kim tylko mogłem, pytając ludzi o ich własne zdanie na temat tego filmu. Ku mojemu zdziwieniu osoby z którymi rozmawiałem nie różniły się bardzo w swoich poglądach dotyczących Idy, pomimo, że różniło je wszystko inne(wykształcenie, wiek, wyznanie, zawód etc.). Dzięki swojemu małemu śledztwu mogłem przewartościować własne spostrzeżenia i wreszcie mogę się tym wszystkim z Wami podzielić. Nie będę jednak powtarzał tego co możecie zobaczyć w wywiadach czy innych recenzjach, skupię się na tym czym ten film jest dla mnie i, jak się przekonałem, dla wielu innych, podobnie myślących osób.


Jako pierwsze rzuca się w oczy zestawienie dwóch kobiet(głównych bohaterek), które bez wątpienia są swoim przeciwieństwem. Młodziutka Ida, dla zakonu siostra Anna(Agata Trzebuchowska) przed złożeniem ślubów otrzymuje polecenie od przeoryszy aby spotkała się ze swoją ostatnią żyjącą krewną, ciotką Wandą(Agata Kulesza). Ta ujawnia siostrzenicy prawdę o niej samej, zaś scena w której po raz pierwszy Pawlikowski stawia je naprzeciwko siebie nawet nieco mnie rozbawiła. Oto bowiem kontrastuje się czystą cnotę z dekadencją; świat zakonu znika w mgnieniu oka, aby ustąpić pola rzeczywistości. W radiu gra muzyka, a Wanda popala papierosa z wyuczoną nonszalancją. Nie ma tu ostrych cięć czy gwałtownych efektów dźwiękowych. Pozostają różniące się od siebie, a zestawione w niezwykle naturalny sposób zdjęcia. Ten kontrast charakterów, tak pięknie zobrazowany przez Ryszarda Lenczewskiego i Łukasza Żala, będzie widoczny niemalże przez cały film, aby wreszcie pokazać jak cnota zderza się, a następnie łamie w obliczu tłumionych uczuć i brutalnej rzeczywistości. Przejścia Idy są bowiem niczym próba silnej woli(wiary, jeśli ktoś woli w tę stronę), przy czym piękne jest to, że tej próbie poddany jest właśnie zwyczajny człowiek, a nie święta figura, za jaką na początku Ida może uchodzić w oczach widza. W całości przemawiają do mnie wypowiedzi Pawlikowskiego mówiącego o tym, że jest to film o zwyczajnych ludziach w zwyczajnym świecie, nie zaś o ikonach, które miałyby odzwierciedlać jakieś większe, napompowane idee. Tu nie ma męczenników, ani świętych; ofiar ani katów; wszyscy bohaterowie są rozgrzeszani i równi sobie[5] poprzez ciszę(czyt. brak sprzeciwu wobec rozgrzeszenia bohaterów i rozliczenia się z przeszłością).
Te proste losy, które odkrywamy na szlaku Idy i Wandy są zarówno największą zaletą, jak i wadą filmu. Pozwalają na luźną, nie przytłoczoną wielką światową historią, kontemplację przeżyć jednostki, ale mogą również powodować znużenie. Tym znużeniem najprędzej zarażą się osoby młodsze, które nie mają wielkiego pojęcia o tym jak Polska kiedyś wyglądała, lub mogła wyglądać jeśli spojrzymy na to z punktu wyjścia reżysera filmowego. Znużenie to chwyci również tych z nas(tutaj muszę dopisać siebie i swoich rozmówców), którzy zwyczajnie w przeszłości babrać się nie lubią(a przynajmniej nie w takim stopniu w jakim mamy do tego tendencję w naszym kraju): pamięć to rzecz fundamentalna, ale nie możemy sobie pozwolić na życie przeszłością, to do niczego nie prowadzi.[6] W tym przypadku nikt z kim rozmawiałem nie miał, podobnie jak ja, wątpliwości, że Ida to zwyczajnie piękna pocztówka ze starych lat, za którą kryje się jakaś dawno zapomniana opowieść.
            Zaraz po fabule i zanurzonych w niej bohaterkach, należy uwzględnić formę. I tym razem prostota gra na korzyść filmu. W tym przypadku to właśnie w technice filmowania znajdujemy najważniejsze dla całości przesłanie, oraz pytanie jakie stawia nam Paweł Pawlikowski. Magia tego obrazu broni go również przed tak zwyczajną historią, którą obrazuje. Nieruchome kadry zostały ujęte standardowym dla akademii formatem 1:37:1[7], a charakter zdjęć kojarzy się z wielkimi dziełami Antonioniego, Godarda czy Morgensterna, choć tych skojarzeń każdy będzie mógł znaleźć o wiele więcej z uwagi na uniwersalność w stylu kadrowania mise-en-scène. Czarno-biały, kadrowany stacjonarnie obraz[8] podkreśla, że nadrzędnym jego celem jest sama obserwacja, nie zaś wysnuwanie daleko idących wniosków. Każdy niemalże kadr nadawałby się na osobne zdjęcie do galerii, co sprawia, że film przypomina album z fotografiami z dawnych lat. Reżyser dzięki tym zabiegom przed każdym widzem z osobna stawia swoje ulubione pytanie: kim jesteś? Odpowiedzi udzielamy w sposób w jaki ustosunkujemy swoje podejście do problemów postaci w filmie. Tych problemów nie brakuje, a dzięki temu, że są one silnie zindywidualizowane, nasza odpowiedź pozwala nam przewartościować swoje myślenie co do wielu palących kwestii[9].
Świat Idy może przypominać zdjęcie, na tle którego poruszają się bohaterowie. Nie możemy jednak zapominać, że to także film drogi. Rzeczywistość w nim przedstawiona może sprawiać wrażenie brudnej, smutnej i zastałej[10], tak jednak nie jest: to świat pełen emocji, wydarzeń, ruchu i przemian. We wszystkim co oglądamy przebija się bowiem w jakiś niezrozumiały sposób pewien optymizm. Może wywołuje go fakt, że to co najgorsze już za nami? Może to sentyment wywołany powrotem do przeszłości? Na dłuższą metę ciężko jednak jasno odpowiedzieć sobie na to pytanie. Ten niczym nie uzasadniony optymizm symbolizuje zarówno postać młodego Lisa(Dawid Ogrodnik) jak i muzyka pojawiająca się w tle(piosenki Koterbskiej, Mariniego, Kulig). Oba te elementy są nieco nie z tej bajki, pozwalają jednak widzowi na chwilowe wytchnienie podczas wędrówki Idy.


Pierwsze wrażenie po obejrzeniu Idy było dla mnie nijakie. Szargało mną odczucie, że to film biedny fabularnie i stylistycznie. Film o niczym i chyba dla nikogo, bo ileż razy można opowiadać podobne historie? Dopiero po trzeciej projekcji zacząłem uświadamiać sobie przesłanie i wartości jakie niesie ze sobą ten film. Teraz już wiem, że w jakiś sposób ten film zapamiętam(pozytywny rzecz jasna), tym bardziej po werdykcie Akademii Oskarowej. Wiem również, że jest zrobiony po mistrzowsku, a decyzja o zastosowaniu w nim starszego stylu była strzałem w dziesiątkę. Niestety historia jaką ze sobą niesie zupełnie do mnie nie przemawia. Tę wątpliwość w materię fabuły Idy potwierdził każdy z moich rozmówców, co musi przecież o czymś świadczyć. Może jesteśmy zmęczeni podobnymi historiami? Może jednak w ten dobry sposób pogodziliśmy się z przeszłością i nie potrzebujemy dowodu na to, że to możliwe? Może boimy się w ogóle wdawać w dyskusję na tematy, które ten film porusza, ale nie z braku wiedzy, czy postawy, ale z braku chęci szarpania się z krzykaczami, którzy i tak wiedzą swoje? A może tak bardzo pochłonęła nas zagraniczna perspektywa filmowania rzeczywistości, że nie umiemy doszukać się sensu w czymś co ma większą wartość artystyczną?
Te i wiele innych pytań stawia dla mnie Ida. Zadając je jednak, sama sobą udowadnia, że jest filmem wartościowym i ważnym – cudownie byłoby rzec, zamykającym pewien rozdział w historii naszej kinematografii, ale to pewnie niemożliwe. Mogę mieć tylko nadzieję, że kolejni twórcy uciekający się do podobnych tematów zrobią to równie kunsztownie i gustownie co twórcy Idy, którzy nie szarpiąc się z historią na siłę, skłonili nas do poważnych przemyśleń na temat tego co nam dała i kim dzięki niej jesteśmy?

Ocena: 4/6




[1] Aż 36 różnych nagród! W tym oczywiście Oskar i BAFTA.
[2] Muszę przyznać, że ten Oskar dał mi tyle samo radości i satysfakcji, co powodów do zastanowienia się nad sobą i swoim podejściem do filmu w ogóle. Nie będąc zawistny, bez zbędnych porównań i uzasadnień, w jakiś sposób odczułem to jako mało wartościowe, bądź zbyt proste zwycięstwo. Nie wspominając już o opiniach w stylu: żebraliśmy, żebraliśmy i w końcu wyżebraliśmy tą samą kwestią od wielu lat, swojego małego Oskara.
[3] W Łodzi sprzedawano nawet „ciastka filmowe” Ida.
[4] Zawrzało na temat czy Ida, to film antypolski, czy może antysemicki? Jałowe spory na ten temat mogły wiele osób dodatkowo zniechęcić do obejrzenia filmu, który jakby nie patrzeć stał się w Polsce popularny dopiero po otrzymaniu Oskara, lub w ostateczności po nominacji. Nie jest to jednak nic dziwnego, krótkowzroczność i egoizm w podejściu do wielu tematów to chyba nasza cecha narodowa: widzimy tylko dwa punkty, pośrodku których znajduje się to czego dostrzec nie jesteśmy najczęściej w stanie – właściwy sens.
[5] Jeśli bohaterowie filmu Ida sami nie udzielają sobie swoistego rozgrzeszenia, to robi to za nich ich własna przeszłość. Zdawać by się mogło, że ich życiem rządzi fatum, które sprowadzili na siebie wcześniejszymi wyborami.
[6] Mógłbym w tym momencie napisać kolejną pracę o tym w jaki sposób postrzegam przeszłość i jaki ma ona wpływ na nasze teraźniejsze bytowanie, ale nie o to tutaj chodzi. Paradoksalnie Ida broni się przed nadętym historyzmem tym, że osobom interpretującym ten film przez pryzmat wojen i holokaustu zaburza właściwy odbiór siebie, gubiąc je w labiryncie znaczeń, do których Pawlikowski w cale nie dążył, a od których usilnie się odżegnuje.
[7] Format academy: 1:33:1 (4x3) – Uznany przez Akademię Filmową w 1932 roku za standardowy format filmowy 35 mm. Obecnie częściej stosowany w odniesieniu do taśm 16 mm. Jest to zarazem tradycyjny format telewizyjny(przed pojawieniem się ekranów panoramicznych).
Pełna klatka taśmy 35 mm ustalona przez Akademię Filmową to tak naprawdę 1:37:1. Niemniej jednak w czasie projekcji filmu maska na projektor zmienia współczynnik kształtu obrazu do 1:85:1(w przypadku filmów z USA) lub 1:66:1(dla filmów europejskich). Kinooperatorzy amerykańscy, którym nie udaje się dostosować maski do filmów europejskich ukazują często niepożądane elementy – kurz, brud, włosy, a nawet mikrofony – w okolicach krawędzi kadru.
Tom Kingdon, Total directing: integrating camera and performance in film and television, Silman-James Press, Los Angeles 2004
[8] Jeśli dobrze zaobserwowałem to z ruchomym kadrem mamy do czynienia dopiero pod koniec filmu.
[9] Nie należy jednak myśleć, że Ida to film, który ma na celu cokolwiek, czy kogokolwiek rozliczać. Równa, pokazuje, że czasem najlepiej przebaczyć, zapomnieć i po prostu iść dalej jeśli to możliwe, ale z całą pewnością nie osądza.
[10] Wiele zdjęć powstało w Łodzi, która jako jedno z niewielu, jeśli nie jedyne miasto w Polsce zachowuje w pewnych miejscach klimat lat 50-60. Uzasadnianie tym faktem wyboru planu zdjęciowego mnie osobiście w równiej mierze cieszy, co smuci. Czasem mam wrażenie, że Polska w filmie to jedynie brudna Łódź i przekolorowana Warszawa. Ze skrajności w skrajność.