poniedziałek, 3 lipca 2017

Królewskie porachunki w najnowszym, rewelacyjnym filmie Guy'a Ritchie.


          Gdyby zacytować słynną branżową maksymę Hollywood’u, że „jesteś tak dobry, jak twój ostatni film”, to bez większych wątpliwości należy przyznać, że Pan Ritchie nie traci dobrej formy od początków swojej kariery, a na pewno od roku 2009(Sherlock Holmes). Już jego pierwsze filmy Lock, Stock and Two Smoking Barrels(1998) i Snatch(2000) ugruntowały go na pozycji reżysera o unikalnym podejściu do tematu. Oryginalnego stylu Guy’a Ritchie’go nie złamał nawet rozwód z Madonną i wpadka jaką popełnił kręcąc z nią nieco mdłą komedię romantyczną, Swept Away(2002).
Sensacja(ciągłość narracji w ogóle) miesza się w jego twórczości z lekkością dialogów i zadziornym komizmem sytuacyjnym. Do tego bardzo dosadna praca kamery, która często wespół z narratorem prowadzi nas przez wydarzenia. Liczne retrospekcje objaśniające jak doszło do danego momentu w opowieści i mocno rwany montaż, to również coś czego nie może zabraknąć w obrazach tego reżysera.
Najnowszy film, traktujący o słynnym Królu Arturze idealnie wpisuje się w reżyserski dorobek artysty, łącząc charakterystyczne elementy jego stylu z wszelkimi oczekiwanymi dla tego typu produkcji cechami. Jest więc miejsce na patos i epicką narrację, jest także duch przygody, emocjonujące walki i pościgi, no i wreszcie utrzymująca to wszystko w niepowtarzalnym klimacie lekkość i zawadiackość stylu Gyu’a Ritchie’go za którą pokochali go fani.
Do legend Arturiańskich, Ritchie podszedł na sobie znanym luzie i przedłożył nam tym samym opowieść o Arturze nim ten został królem Brytów. Film na początku nie zdobył przychylności widzów, ale na całe szczęście sytuacja szybko się zmieniła. Nie jest to co prawda kolejna naszpikowana epickością opowieść o Arturze i rycerzach okrągłego stołu(w sumie zależy jak się na to patrzy, zapewne nie jest to ortodoksyjne podejście), ale przecież nie jest  to także typ reżysera, który chciałbym taki film nakręcić. Nie jest to także typowe dla tego filmowca dzieło, gdyż w świat w którym snuje swoją opowieść wkradają się także – jak na Arturiańską Anglię przystało – demony i magowie. Tworzy to klimat łudząco podobny do tego z jakim mamy do czynienia w kultowej serii Gra o Tron, z której zresztą twórcy podkradli kilka pomysłów, nie wspominając już o aktorach(Aidan Gillen). Tak czy inaczej zdali oni egzamin i nawet pomimo paru przegadanych momentów, jest to bardzo przyjemna i satysfakcjonująca przygoda.


W tytułowej roli doskonale sprawdził się Charlie Hunnam, który musiał mierzyć się chyba nie tylko w filmie, ale i w rzeczywistości z kunsztem aktorskim popularnego ostatnio Jude’a Law. Postać Artura jest jednak tak pomysłowo skonstruowana i zarazem tak charakterystyczna dla dzieł Guy’a Ritchie’go, że nie można było odmówić Hunnam’owi uroku i wyczucia w oddaniu jej potencjału. Cała ferajna, która w przyszłości ma zasiadać przy okrągłym stole musiała zostać dopasowana do wizji reżysera i jawią się raczej jako specjaliści od spuszczania łomotu niż honorowi rycerze. W niczym to jednak nie przeszkadza, bo koniec końców do tego służyło rycerstwo prawda?
            Sceny walki nakręcone są naprawdę świetnie! Od masowych, rodem z Lord of the Rings, po efektowne starcie Artura z Vortigernem, które uchwycone zostało niczym ostateczna walka między dobrem i złem. Specjaliści od choreografii i efektów specjalnych zrobili kawał dobrej roboty, zwłaszcza jeśli chodzi o postać wspomnianego Vortigerna, oraz wizje Artura. Na uwagę zasługuje także oprawa dźwiękowa stworzona przez Daniela Pembertona(Steve Jobs; The Man from U.N.C.L.E.). Rockowo-orkiestrowa mieszanka z elementami piosenek, także folkowych, robi ogromne wrażenie. Muzyka doskonale poprawia jakość oglądanych scen przechodząc od spokojnych, niemal sennych akordów po szaleńcze, mocne, rockowe brzmienia.



            Polecam Wam gorąco obejrzeć film Król Artur: Legenda miecza i nie zrażać się negatywnymi opiniami zawiedzionych frustratów. Nie znajdziecie tu co prawda opowieści jakiej się spodziewaliście, ale może odkryjecie ją na nowo w nieco bardziej oryginalnej odsłonie? Fanom Guy’a Ritchie’go nie muszę już chyba po tej recenzji niczego więcej pisać żeby ich nakłonić na wycieczkę do kina. Osobiście z chęcią zobaczył bym kontynuację przygód Artura, ale wiem, że Pan Ritchie może być wkrótce pochłonięty pracą nad filmem o pewnym Czarnianinie… już nie mogę się doczekać.

Ocena: 4/6
Recenzję można przeczytać także na portalu Grabarz Polski

Mumia, krzyżowcy i doktor Jekyll... najnowszy potworek Fabryki Snów ma szansę zostać najgorszym filmem tego roku!



            To będzie krótka recenzja. Liczę, że po jej przeczytaniu zaoszczędzicie nieco czasu i nie będziecie musieli doświadczać tortur jakich przysporzyło mi oglądanie najnowszego potworka Pana Kurtzmana(Star Trek; Transformers: Zemsta Upadłych). Mumia, bo o tym „filmie” mowa, na chwilę obecną zajmuje zdecydowanie pierwsze miejsce na liście najgorszych filmów tego roku.
Ciężko jednoznacznie stwierdzić co poszło nie tak, bo zarówno obsada, jak i twórcy to całkiem doświadczeni ludzie, którzy mają już na koncie sukcesy w branży. Poważnie, zajmowali się tym faceci, którzy tworzyli dla przykładu Park Jurajski czy Stowarzyszenie Umarłych Poetów! Tymczasem scenariusz Mumii, wydaje się być pisany na kolanie. Kłębią się w nim idiotyczne pomysły i luki narracyjne, a w dodatku za dużo w nim rozwiązań w stylu deus ex machina. Naiwne, tanie, a sfilmowane równie powierzchownie co zagrane. Tom Cruise i Russell Crowe muszą mieć niezłe dziury w domowych budżetach skoro zgodzili się wziąć udział w tej pokręconej paradzie.
Zastanawiacie się pewnie o co tyle szumu i skąd te fale krytyki? Naprawdę nie wiem od czego zacząć. Otóż wyobraźcie sobie film, w którym super tajna agencja pod przywództwem Doktora Jakylla/Pana Hyde’a ściga wszelkie znane z kultury potwory(Draculę, Monstrum z Bagien, Krakeny, kosmitów etc.). Wreszcie trafiają na trop Mumii, która rozbija się po Londynie i wskrzesza armie nieumarłych krzyżowców, którzy dawno temu buchnęli jej świecidełko niezbędne do sprowadzenia na świat boga śmierci. Mało? Dopowiem Wam tylko, że naszą antagonistkę z wiecznego snu wybudza chciwy i niezbyt elokwentny rabuś grobowców(to byłoby nawet na miejscu), który chwilę później kasuje swojego najlepszego kumpla – tylko po to aby ten mógł wrócić i podpowiadać mu co robić w najtrudniejszych momentach. Widać, że twórcy oglądali Amerykańskiego Wilkołaka w Londynie, szkoda że nie poszanowali tego obrazu i prostacko ukradli jego pomysł. Trochę jakby pisał to podjarany kinem grozy grafoman z piątej klasy szkoły podstawowej co? A jednak, to właśnie z grubsza jest opis „obrazu” na jaki z wielkim poświęceniem się dla Was wybrałem.



Po raz kolejny fabryka snów zrobiła mnie w konia. Z zapowiadającego się całkiem ciekawie horroru została jedna charakterystyczna dla stylu cecha, choć może nieco inaczej się przejawiała: chciałem jak najszybciej uciekać z kina. Wszyscy, którzy wzięli w tym udział powinni się wstydzić niskiego i prostacko wykonanego skoku na kasę. Wam natomiast szczerze obraz odradzam i polecam poczekać na prawdziwe horrory, których premiery już niedługo(jak zwykle w okresie wakacyjnym) zaczną napływać do kin.

Ocena: 1/6
Recenzję można przeczytać także na portalu Grabarz Polski