wtorek, 27 stycznia 2015

Birdman. Czyli kinem kino po pysku.


W tegorocznym wyścigu po nagrody Akademii kibicuję trzem tytułom: Boyhood, The Grand Budapest Hotel oraz Birdman. Ten ostatni pojawił się na mojej liście dosłownie kilka dni temu, gdy miałem przyjemność obejrzeć go po raz pierwszy. Od razu postanowiłem napisać co o nim sądzę ponieważ jest to film wyjątkowy, zwłaszcza dla ludzi którzy zajmują się kinem od kuchni. Nie oznacza to oczywiście, że prosty widz nie znajdzie tutaj niczego dla siebie, wręcz przeciwnie. Birdman to niebagatelna przygoda, podczas której będziemy świadkami autotematycznego przewartościowania, gorzkich przemyśleń, ale również wesołych(niemalże wariackich) sytuacji, a to wszystko po to żeby każdy z nas mógł zastanowić się nad pytaniem jakie stawiają twórcy: czym jest i dokąd zmierza kino współczesne?
            Obsypywany nagrodami i nominacjami film, jest dziełem Alejandro González’a Iñárritu – meksykańskiego reżysera, producenta i scenarzysty. Iñárritu dał się poznać szerszej publice dzięki thrillerowi 21 Grams(2001), zaś debiutował (o wiele lepszym moim zdaniem) dramatem Amores Perros(2000). Po kolejnych sukcesach jego filmów, w których zagrały takie gwiazdy jak Cate Blanchett, Brad Pitt czy Javier Bardem, pozycja artysty ugruntowała się do tego stopnia, że w niektórych kręgach jest uważany za „Meksykańskiego Tarantino”. Nie będę się kłócił z tym przekonaniem. Myślę nawet, że nieźle oddaje ono pozycję z jakiej Iñárritu jako reżyser spogląda w swym najnowszym obrazie zarówno na widza, jak i na materiał w którym przyszło mu tworzyć swoje dzieło(nie tylko wyreżyserował, ale także współtworzył scenariusz do filmu).
            Technicznie Birdman robi wrażenie, choć nie należy ulegać iluzji, że jest to nieprzerwany żadnymi cięciami film. Cięcia w nim występują, lecz są bardzo sprytnie kamuflowane dzięki czemu sceny gładko przechodzą między sobą. W narracji widz prowadzony jest przeważnie przez jakąś postać, a nawet jeśli ta znika nam z oczu to odpływamy łagodnie pogrążając się w panoramie Nowego Jorku, lub nieba na którego przykładzie obserwujemy upływający czas. Istotnie należy oddać operatorom i montażystom(Emmanuel Lubezki, Douglas Crise, Stephen Mirrione) hołd za ich wyczucie i kunszt. Zaś całej ekipie w ogóle, należałoby pogratulować niesamowitej cierpliwości. Taka forma kręcenia filmu w naturalny sposób wymusza mnóstwo powtórek, możecie sobie więc wyobrazić jak „wesoło” musiało być na planie. Niemniej obrazy, które oglądamy są przejrzyste i dają widzowi swobodne, nienarzucające się wrażenie śledzenia osoby za którą podąża kamera. Kamera, która w tym filmie demaskuje nie tylko psychiczne rozterki bohaterów: aktorów i ich bliskich, ale również idee, trudy i patologie jakimi żywi się sztuka filmowa(bo w istocie cały ten autotematyzm, do którego jeszcze wrócę, właśnie na nią wskazuje najwyraźniej).
         Birdman to również ciekawe studium gry aktorskiej, która podlega w filmie przewartościowaniu dzięki ukazaniu jej różnych aspektów. W zasadzie należałoby napisać, że film Iñárritu każe nam zastanowić się(między innymi) nad postacią aktora w ogóle. Pomyśleć o jego talencie, pozycji, dokonaniach; o jego życiu i uczuciach na i poza sceną; nad tym jak jest odbierany gdy jest sławny i gdy ta sława przemija. Wreszcie zastanowić się nad jego wartością i podejściem do sztuki, czy może zwyczajnie pracy, którą wykonuje. Te ciekawe konotacje płyną z gry znanych nam i lubianych aktorów, których dość kolorową galerię możemy zobaczyć na ekranie.
Michael Keaton wciela się w główną rolę zachodzącej już gwiazdy kina: Riggana Thomsona, o którym dziś śmiało powiedzielibyśmy „aktor jednej roli”. Riggan był niegdyś sławnym Birdmanem, teraz oglądamy go jako aktora i reżysera, który stara się na Broadwayu ratować resztki swojego intelektualnego jestestwa. „Keaton wraca!” – krzyczą amerykański krytycy. W zasadzie nie mam powodów żeby się z nimi nie zgodzić, choć nigdy nie uważałem go za wielkiego aktora. Nie zapomnę mu jedynie ról Batmana, na których się wychowałem – czy to przypadek, że w rzeczywistości mamy sytuację analogiczną do tej w jakiej Riggan znalazł się w Birdmanie? Myślę, że to sprytne zagranie, poza tym faktycznie trzeba oddać Keatonowi, że się w końcu obudził i wykazał przyzwoitą grą aktorską. Zwłaszcza w scenach, w których daje mu się we znaki Birdman – rola, która niegdyś przyniosła mu sławę, aby po latach stać się jego przekleństwem.
U boku powstałego z aktorskiego odrętwienia Keatona, pojawia się między innymi Edward Norton(Mike), który ma uratować przedstawienie Riggana. Niestety z aktorami już tak bywa, że nie zawsze zgadzają się z reżyserami, na co doskonałym przykładem staje się właśnie Mike. Obrazuje on w filmie postać młodego aktora, który nigdy nie wychodzi z jakiejś roli. Niewiele jest sytuacji, w których możemy zobaczyć jego prawdziwą twarz, a nawet jeśli, to i tak nie do końca wiemy, co mamy sobie o nim myśleć. Właśnie dlatego jego postać spodobała mi się najbardziej. Myślę, że każdy może ją interpretować w nieco inny sposób. Bohater Nortona pełni rumieńców nabiera jednak dopiero po zestawieniu z odgrywanym przez Keatona, Rigganem. Dzięki interakcji tych dwóch postaci możemy stać się świadkami niesamowitych starć: starego i młodego pokolenia(na zasadzie ich podejścia do aktorstwa i sztuki), oraz aktora i reżysera. Pół żartem, pół serio ukazywane są dzięki nim dwa różne światy. Dobrym przykładem jest scena, w której Riggan wparowuje do pomieszczenia gdzie Mike kazał ustawić sobie solarium, wyciąga go z niego i zaczyna okładać gazetą. Przez krótką chwilę przypominało to starcie dwóch starych, rozkojarzonych ciotek, które kłócą się co chwila, same nie wiedząc już o co im poszło. Pamiętajmy, że ten film to nie tylko fascynująca lekcja kina „od kuchni”, ale również komedia, w której duet Keaton – Norton, spisuje się wyśmienicie.
W pamięć zapadną mi na pewno jeszcze dwie role: Zach’a Galifianakisa – który zagrał producenta Riggana, Jake’a(i zrobił to zaiste w hollywoodzkim stylu, bo w końcu czego nie zrobi producent, który utopił znaczną sumę żeby nie zmusić aktora do wyjścia na scenę, a reżysera do ukończenia feralnego dzieła), oraz Emmy Stone – która z kolei wcieliła się w rolę córki głównego bohatera, Sam. Uzupełniają oni sylwetki Keatona i Nortona, wprowadzają również kolejne problemy nad jakimi należałoby się zastanowić: relacje między artystą a jego rodziną, oraz jego pracą a tym co chce osiągnąć(czego się od niego wymaga).
Do ścisłej plejady aktorek, które możemy podziwiać na ekranie dołączyły również Andrea Riseborough(Laura), Amy Ryan(Sylvia), Naomi Watts(Lesley) i Lindsay Duncan(Tabitha), które jako postaci drugoplanowe pozwoliły Iñárritu wypełnić brakujące elementy historii Birdmana i zamknąć relację bohaterów filmu w swoistej artystycznej bohemie.
            Wspominałem już na początku, że Birdman to wyjątkowy film. Z uwagi na formę, oraz na problemy o których już pisałem, a przez które przebijało się to co w filmie najważniejsze: jego autotematyczne przewartościowania, która zwracają naszą uwagę na właściwy sens. Zaduma nad ludźmi, którzy film tworzą, oraz nad samą jego formą. Tylko po co to wszystko pokazywać, wywlekać i odsłaniać choćby rąbek tej magii? Tym bardziej gdy stają się to obrazy nieco patologiczne, nawet jeśli czasem zabawne. I tutaj wreszcie mogę zadać pytanie, które celowo pozostawiłem na sam koniec swojej recenzji, a które jest chyba najsilniejszym przekazem tego filmu z jakim wychodzą do nas jego twórcy: teatr czy kino – kino czy teatr? Spór jaki od lat spędza sen z powiek teoretykom, estetom, filozofom. Problem zaangażowania, wartości kulturowej i wzniosłości intelektualnej; problem trwania, bycia sztuką, tego jak sztukę poznawać, oddzielać od tego co nią nie jest i klasyfikować. Wreszcie problemy ludzi, którzy tę sztukę tworzą: teatr czy kino – kino czy teatr?
W jednej ze scen Riggan słyszy głos Birdmana, który mówi: ...górujesz nad tymi głąbami z teatru. Jesteś gwiazdą filmową stary![…]Wystarczy tylko, że… W tym momencie strzela z palców, a wokoło niego wybucha istna orgia kina akcji. Pociski, samoloty, strzelaniny. Podczas gdy w koło zaczyna się piekło, rodem z filmów ze Schwarzeneggerem, Birdman, którego głos jest już niemalże głosem Alejandro González’a Iñárritu, skierowanym bezpośrednio do widza w kinie kontynuuje: To jest to o czym mówię! Bomby[…]spójrz na tych ludzi, spójrz im w oczy, aż błyszczą. Kochają to gówno. Kochają krew, kochają akcje. Nie to przegadane, depresyjne, filozoficzne gówno.
To „…przegadane, depresyjne, filozoficzne gówno.” to teatr w porównaniu do kina w oczach Riggana, Birdmana. Niestety to również zdanie wielu ludzi, którzy nie chcą wysilać swojego intelektu i wolą tworzyć, lub oglądać filmy, które nawet nie zasługują na to miano. To także wniosek z obserwacji jakiej zapewne dokonał tak reżyser, jak i wielu z Was: ludzie nie chodzą do teatru, a filmy robią się coraz bardziej gówniane. Kino przestaje wymagać myślenia(zarówno od widzów jak i od twórców) i stawia wyłącznie na atrakcje. Więcej! Kino uczy nas jak unikać zbędnych przemyśleń, a to już coś na co należałoby przecież uważać.
Jak widzicie odpowiedź na pytanie: dokąd zmierza i czym jest współczesne kino? pada w filmie Iñárritu dość bezpośrednio i jest raczej ostrzeżeniem niżeli prostym wnioskiem. Celowo nie wyróżniam tutaj kina gatunków. Wydaje mi się, że twórcom chodziło o całokształt, stąd moje spostrzeżenie, że jest to uderzenie kinem w kino(filmem w film). To mocny cios zadany aktualnemu stanowi rzeczy. Nie moglibyśmy jednak stwierdzić tego tak jednoznacznie gdyby nie tak szerokie studium przypadku jakie zastosował w swoim dziele, na przykładzie swoich bohaterów, Alejandro González Iñárritu.
Osobiście trzymam kciuki za to, że i Wam ten film da wiele do myślenia i sprawi, że będziecie w dalszym ciągu podobnie jak ja szlifowali i trenowali swoje gusta filmowe, aby były coraz lepsze.


Ocena: 6/6

7 komentarzy:

  1. Mam nieodparte wrażenie, że mamy podobny gust filmowy. Co do samej wiedzy o filmie może być różnie, ponieważ z mojej strony jest to bardziej praktyczne podejście. Recenzja dość celna, chociaż bardzo bym chciał żeby wypowiedział się Pan jeszcze na temat muzyki i reklamy tego filmu. Warto zwrócić na to uwagę w wolnym czasie, jeśli nie na blogu to dla samego siebie :-). Ocena zasłużona, choć dla przeciętnego widza pewnie za wysoka bo film nie da mu tylu przesłanek do przewartościowań o których Pan wspominał co osobie zajmującej się tym tematem teoretycznie lub praktycznie - jak Pan zresztą słusznie zauważył. Czytam wiele recenzji i myślę, że Pańskie teksty zagoszczą na stałe w mojej lekturze. Sugeruję rozszerzenie działalności.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trafna uwaga Gatsby. Plakaty są stylistycznie wzorowane na tych z jakimi widz mógł spotkać się w kinie do lat 70 kiedy to w znaczący sposób zdjęcia zaczęły wypierać malowane tradycyjnymi technikami obrazy. To był dość silny motyw pastelowych, plastycznych i dość kontrastowych kolorów, które miały przyciągać wzrok. Zdjęcia czasem również stylizowano na obrazy, zaś sformalizowana czcionka dostarczała zarówno informacji, jak uzupełniała całą formę - czasem to tekst grał pierwszoplanową rolę w rozmieszczeniu elementów jakie znajdowały się na plakacie. Istotnie marketing tego filmu jest dość przyjemny i dobrze przemyślany. Wprowadza widza w świat z jakim zetknie się na ekranie jeszcze zanim ten zasiądzie w kinowym fotelu.

      O muzyce Antonio Sancheza nie wspominałem, ale nie dlatego, że mi się nie podobała. Wręcz przeciwnie. Jest nieco prymitywna gdyż składa się tylko z perkusji, ale trzeba jej oddać, że w naturalny sposób wypełnia ciszę w filmie. Nie jest narzucająca się i oddaje stany umysłowe bohaterów - przynajmniej takie miałem w kilku momentach wrażenie. Dzięki za celne spostrzeżenia. Mam nadzieję, że tym krótkim dopiskiem rozjaśniłem swoją wcześniejszą pracę. Pozdrawiam.

      Usuń
    2. Satysfakcjonująca odpowiedź. Co do ankiety, to z nią czy bez niej z chęcią dowiedziałbym się co Pan sądzi o filmie Before I go to Sleep.

      Usuń
  2. Dobra recenzja, bo wg mnie otwiera furtkę do dyskusji:) Na początku opisze swój odbiór tego filmu, bo jest on nieco odmienny od tekstu Pana recenzji. Niewątpliwie jest to film z rewelacyjnym aktorstwem, ciekawym sposobem montażu oraz trafną scenografią. Wszystko to jest idealne, perfekcyjne w swojej elementarności. Nic się nie da zarzucić żadnej z wyżej wymienionych cząstek składowych filmu. Problem zaczyna się, gdy spytamy, co z fabułą… Jest ona, co najwyżej średnia, co w kontekście perfekcyjnego mechanizmu tworzy spory dysonans. Moim zdaniem brak tu czegoś, co można by określić sercem. Birdman jest wręcz nieprawdopodobnie idealny w swojej formie, problem zaczyna się, gdy spojrzymy na jej sens. Oprócz efektowności mamy tu historie artysty, który nie może pogodzić się ze zmierzchem swojej sławy. W to miejsce twórcy wrzucają mnóstwo odniesień do współczesnego kina komercyjnych blockbusterów( ostatnio była moda na twórczość Meliesa (Hugo), kina niemego(Artysta), a teraz dostajemy komentarz apropos Iron Mana czy innych marvelowskich filmów. Aktorstwo najwyższej próby, motyw „jednego ujęcia”, ładna scenografia, odwołania do współczesnej kinematografii i czy zostaje tu coś więcej? Wydmuszka, pusta forma. Nie zmienia to jednak, że forma jest przepiękna i idealna, ale bez wnętrza nie może żyć. Birdman przypomina mi robota. Film skrojony na miarę wzoru matematycznego. Mamy V=s*t, wszystko w pewnych okolicznościach idealne, ale niedziałające zawsze. Zabrakło mi serca w tym filmie. W sumie po skończonym seansie nie było, o czym gadać odnośnie przesłania lub fabuły… To film robot, każdy element jest idealny, posiada on wszystko żeby być bogiem, lecz zamiast tego wybiera tworzenie idealnych spinaczy biurowych i chce, aby cały świat robił to samo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za miłe słowa Nocnypingwinie :-) (pisałem już, że masz świetny nick?). Musze jednak zauważyć, że ten film na pewno nie jest idealny. Kontynuuje styl w jakim swoje obrazy tworzy Iñárritu i pokazuje jego kolejne możliwości - nawet jeśli nie w dziedzinie formy, to na pewno w dziedzinie dyskursu jakim się posługuje. Jest ciekawą, zręczną, dobrze zaplanowaną zabawą konwencją i formą filmową. Aktorstwo Keatona jest poprawne, chociaż to Norton moim zdaniem wybija się na tle pozostałych aktorów.
      Idealne mogły być filmy, których motywy rozwinięto lub na których motywach się wzorowano(w materii formy filmowej oczywiście, bo przecież nie mówię tu o zaczepkach do współczesnych filmów o superbohaterach). Ten film to przede wszystkim dobra zabawa , która zmusza do myślenia o filmie, kinie - o stanie tychże w naszych czasach. Nie gloryfikowałbym go, ale również bym go nie sprowadzał do roli wytworu rzemieślniczego, bo tego, że jest to sztuka o sztuce odebrać mu po prostu nie sposób. Pozdrawiam.

      Usuń
  3. Nie odebrałem tutaj mocnego kontrastowania kino vs teatr. Owszem, we wspomnianej scenie jest to poruszane, ale moim zdaniem całościowy wydźwięk filmu pokazuje próbę odszufladkowania. Aktor kina akcji, jednostrzałowiec chce znów być w centrum uwagi, ma jednak problem, bo nie chcą go zatrudnić do żadnej roli. Postanawia, więc zrealizować własną sztukę, raz, aby uzewnętrznić się artystycznie, dwa mieć kontrolę nad wszystkim i wreszcie trzy – znów przebywać w blichtrze sławy. Wybiera teatr a nie film niskobudżetowy. Można spytać, „dlaczego?”. Współcześnie występ w kinie niskobudżetowym pewnie by był zauważony przez krytyków i pasjonatów kina, lecz dla przeciętnego zjadacza popcornu zostałby niezauważony. Sztuka jednak, wystawiana na Broadwayu przyciągnie też snobów, którzy będą chcieli poczuć obcowanie ze sztuką. Co więcej aktor filmów akcji na deskach teatru jest lepszym marketingowym zabiegiem niż występ w niskobudżetówce. Czy nie poszlibyśmy na sztukę, w której grałby Schwarzenegger? Nawet gdyby to był gniot to przyciągnąłby do teatru masę ludzi. Ludzie opisywaliby to na blogach, tweetach, facebook’ach i całym internetowym światku plus gazety, programy TV itp. Moim zdaniem nie ma tu konfliktu kino-teatr, jest chłodna kalkulacja finansowo-marketingowa.
    Ostatnia polemika dotyczyłaby tezy odnośnie miałkości współczesnego kina. Przyznam, że tutaj w pełni się z Panem nie zgadzam. Kino, w mojej optyce nie zmieniło się tak bardzo, w latach 90 królowały w filmy akcji (większość klasy B lub A-), durne komedyjki(np. Głupi i Głupszy), co jakiś czas pojawiały się bajki(król lew) oraz produkcje, które stały się kultowe(Matrix, Forrest Gump czy Pulp Fiction). A reszta to były średnio udane produkcje, o których już się nie pamięta. Współcześnie jest podobnie, ostatnie 10-lecie można podsumować podobnym wyliczeniem(300, seria Niezniszczalni; Haunted House; Frozen, Shrek; Władca Pierścieni, Dzień świra, Enter the void). Może kwestia dotyczy tu dojrzewania świadomości odbioru filmów. Może czas dać szanse kinu europejskiemu, niezależnemu bądź eksperymentalnego?? Może po prostu papka hollywoodzka przestała już smakować tak jak kiedyś i stąd takie tezy?? Nawet 2014 rok przyniósł kilka ciekawszych produkcji mimo zalewu superbohaterskich błysków, strzałów i efektów lub komedii poniżej poziomu, gdzie szczytem wysublimowania jest pierdzenie do fleta. Są to w mojej opinii np. Boyhood, Gone Girl, Blue ruin, Frank czy Dzikie historie.
    Przepraszam za dług post, ale starałem się jakoś rozwinąć swoją myśl i też zaprosić do dyskusji:)
    Pozdrawiam
    PS. Moim zdaniem wpis o Birdmanie jest Pana najlepszą recenzją jak do tej pory pobudza do myślenia i dyskusji, a myślę, że właśnie o to chodzi w recenzji na blogu:) To nie gazeta, gdzie można tylko stwierdzić „hmm, pewnie tak jest”, a tutaj można pozwolić sobie na interakcję:) Post musiałem rozbić na dwa bo za dużo słów było:P

    OdpowiedzUsuń
  4. Cenny wpis. Zgadzam się z tym co Pan napisał, ale muszę dodać do tego jeszcze drugie dno. Jeśli chodzi o teatr, to istotnie ten kontrast nie musi być nawet widoczny dla niektórych widzów. Zapewne niektórzy stwierdzą zwyczajnie: po prostu akcja ma miejsce w tatrze, ot co. Jako kulturoznawca widzę jednak tutaj głębsze konotacje związane z tarciami jakie miały miejsce przy określaniu się kina jako nowej sztuki, naszej X muzy. Dla prostego widza może to nic nie znaczyć, dla zainteresowanych i drążących temat jest to przypomnienie pewnych wartości, historii i idei, które do dziś są w pewnych kręgach tematami spornymi, a którymi zajmowali się ojcowie teorii i historii kina od samego jego początku. Ot, takie mrugnięcie okiem właśnie do tej grupy odbiorców.
    Co do stanu współczesnego kina, myślę, że jedna recenzja to o wiele za mało by móc wyrazić jak się sprawy mają. Skrótem myślowym jest sprowadzenie kwestii do faktu kryzysu duchowego Fabryki Snów, choć i w tym przypadku zgadzam się, że nie jest to całkiem nowe zjawisko. Procesu osłabienia pozycji Hollywood na świecie nie można zamknąć w okresie dekady, czy choćby kilku dekad. Warto również zwrócić uwagę na to w jaki sposób Polscy dystrybutorzy serwują nam zagraniczne filmy: jakie do nas dochodzą, a jakie są pomijane; jak są tłumaczone; jak silna i dalekosiężna jest ich reklama? Mam oczywiście swoją teorię na temat tego kto jest odpowiedzialny za średni stan świadomości filmowej u prostego Kowalskiego czy Nowaka, ale myślę, że to sekret, który ujawnię przy innej okazji. :-) A może tak kończąc swoją odpowiedź i ja zmuszę jeszcze kilka osób do zabrania głosu. Dziękuję za wpis i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń