czwartek, 12 maja 2016

Stary Howard farmę miał... czyli o tym co się wydarzyło na 10 Cloverfield Lane




10 Cloverfield Lane ma szansę zostać jednym z najlepszych filmów tego roku. Robi piorunujące wrażenie, i zaskakuje równie przyjemnie jak dwa lata temu udało się to Whiplash, a rok temu Ex Machina. Czemu o tym piszę? Te trzy jakże różne filmy łączy świeżość w podejściu i niesamowita siła przebicia ich twórców zarówno na poziomie obrazu jak i opowiedzianej historii. I nawet jeśli wysiłki marketingowe Abramsa w roli producenta, które skłaniały nas do myślenia, że mamy do czynienia z kolejną odsłoną słynnego Cloverfielda(2008)[1] były nieco zbyt na pokaz, to pieniądze z reklamy na pewno się zwrócą, bo na ten film opłacało się wydać każdego centa.



Reżyserski debiut Dana Trachtenberga, okraszony fenomenalnym scenariuszem Matthew Stueckena, Josha Campbella i Damiena Chazelle(jego wyróżniłbym najbardziej) zrobi wrażenie zarówno na miłośnikach kina grozy, jak i na fanach dobrego thrilleru czy wreszcie amatorach kina w którym prym wiedzie psychologia postaci i napięcie jakie się między nimi wytwarza. Oglądając ten film ma się wrażenie, że to kolejne rewelacyjnie zekranizowane opowiadanie[2] Stephena Kinga. Chodzi mi oczywiście o oddziaływanie przestrzeni na bohaterów dramatu, które zostało tutaj perfekcyjnie zespojone z ich charakterami. Mało tego film idealnie wpisuje się w słynne powiedzenie mistrza suspensu, Alfreda Hitchcocka, który mawiał że: film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć. To porzekadło wzięli sobie chyba aż nadto do serca twórcy 10 Cloverfield Lane, ponieważ ich film to nieprzerwana fala wstrząsów opartych na emocjach, podejrzeniach i tarciach między bohaterami. Nawet jeśli większość filmu dzieje się w niewielkim schronie, a akcji jest tutaj niewiele, to podobnie jak we wspomnianej Ex Machinie atmosfera dzieła Trachtenberga zagęszcza się z minuty na minutę nie pozostawiając czasu na nudę. Co prawda w połowie filmu następuje swojego rodzaju rozładowanie napięcia, to jednak wciąż czujemy, że pod powierzchnią pozornie gładkiego jak lustro jeziora czai się wir, który może nas w mgnieniu oka wciągnąć z powrotem w otchłań szaleństwa. Takie chwilowe odprężenia, są bowiem w idealnym momencie przełamywane nowymi szokującymi odkryciami czy sytuacjami jakie wyniknęły między bohaterami. Całą elektryzującą widza atmosferę jaka płynie z obrazu wypełnia prosta, aczkolwiek utrzymująca nas w niepewności muzyka Bear McCreary’ego, znanego z komponowania muzyki do znanych seriali jak Battlestar Galactica, czy The Walking Dead.



            Kolejną mocną stroną 10 Cloverfield Lane jest bez wątpienia obsada. I bez tego, że postaci dramatu są po prostu świetnie napisane, cała nasza shelter’owa rodzinka z Johnem Goodman’em(Howard) na czele zagrała fenomenalnie. Mary Elizabeth Winstead(Michelle) oraz John Gallagher Junior(Emmet) stworzyli kreacje do których widz bardzo szybko się przywiązuje i których emocje może odczuć niemalże na własnej skórze. Stary, dobry John Goodman przypominał mi natomiast swoją rolę z filmu braci Cohen, Barton Fink(1991), w którym zagrał równie pokręconego co Howard, Charlie’go Meadows[3]. W 10 Cloverfield Lane, Goodman daje z siebie naprawdę wszystko(a może ta rola po prostu na niego czekała?), a jego gra potrafi skutecznie zwieźć widza, sprawiając, że nawet najczujniejszy z Was w końcu zacznie zadawać sobie pytanie: czy to wszystko w ogóle może się dziać?
I to właśnie prawdopodobieństwo wszystkich przedstawionych zdarzeń staje kluczem do całej tej historii – nawet do jej niezwykłego zakończenia[4]. Pogmatwanej, utrzymującej nas w ciągłej niepewności, ale w jakichś niewytłumaczalny sposób prawdopodobnej. Bowiem na dziesiątej alei Cloverfield, wszystko jest możliwe…

Ocena: 6/6
Recenzja ukazała się również na portalu Grabarz Polski









[1] Nie jest to oczywiście do końca przekłamany chwyt marketingowy, tak więc ci z Was, którzy liczą na mały powrót do tematu nie będą czuli się zawiedzeni.
[2] Celowo odnoszę się do opowiadań, nie do powieści Kinga. Były one bowiem rzadko kiedy porządnie przenoszone na ekran.
[3] Do końca życia nie zapomnę sceny, w której Goodman biegnie przez płonący hotelowy korytarz krzycząc „I will show You the life of the mind!”, aby w następnej scenie wypalić facetowi z obrzyna w twarz.
[4] Samo zakończenie filmu nieco burzyło mi całą jego koncepcję, ale rozumiem, że zabiegi marketingowe, oraz „3 grosze” Abramsa jako producenta musiały zrobić tutaj swoje. Samo w sobie zakończenie nie jest złe, wytrąca jednak nieco z równowagi i może zostawiać mały niesmak dla niektórych widzów. Gwarantuję jednak, że tym z Was, którzy słusznie dopatrują się czegoś w tytule Cloverfield, znajdą w końcówce filmu Trachtenberga coś dla siebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz