środa, 21 lutego 2018

Sweet dreams are made of this...


      Najnowszy obraz Pana Guadagnino’ego jest piękny i wodzący na pokuszenie jak jego poprzednie filmy(Jestem miłością; Nienasyceni). I nawet jeśli reżyser znalazł drogę na skróty do wskrzeszania klasyków kina Włoskiego, to nadal warto go oglądać(jeszcze w tym roku powinniśmy ujrzeć legendarną Suspiria – polecam śledzić informacje odnośnie tego wydarzenia, gdyż zapowiada się wyjątkowy „remake”). Tym razem artysta postanowił zabrać nas do zakazanego ogrodu, w którym na przykładzie dwójki bohaterów po raz kolejny dowiedzie jak zamienić piękno w uczucie. Jeśli już teraz czujecie miętę, to czytajcie dalej, jeśli nie wiecie o co tutaj chodzi, to ryzykujecie. Podobnie jak ryzykuje się zagłębiając się w świat Call Me by Your Name. Świata tysiąca i jednej nocy, który może zostać opisany krótko, płytko i jednoznacznie. Świata, który może zostać z drugiej strony opisany zbyt interpretacyjnie głęboko. We wszystkim bowiem warto zachowywać odpowiednią miarę. Tę dobrą „miarę” przyłożył bez wątpienia do swojego najnowszego filmu Pan Guadagnino. Ciężko to wyrazić słowami, więc jak tylko mogę spróbuję Wam opowiedzieć, co widziałem.
       Całą fabułę i jej interpretację sobie daruję, gdyż mądrzejsi ode mnie już lepiej ją zanalizowali. Przejdę jak nigdy wcześniej „do rzeczy”. Do Elio(Timothee Chalamet) i Olivera(Armie Hammer). Ta dwójka miga się między sobą przez niemal jedną czwartą filmu. Ich uniki i spotkania wypełniają cały obraz. Przypadkowe performance w odniesieniu do miejscowych  dziewcząt, które wykonują mniej lub bardziej przekonująco(schadzka Elio i Marzii) sprowadzają się wyłącznie do tematu „kto się lubi, ten się czubi”, który z kolei dotyczy tylko tej dwójki. Tutaj nie da się nikogo oszukać, tym bardziej, że ten „ktoś”, to po prostu nieokiełznana rządza; natura sama w sobie. Nie do sądzenia, nie do okiełznania. Tacy możemy być, tacy jesteśmy zdaje się wyrażać poprzez swój obraz Pan Guadagnino. Nieważne jak głęboko ukrywamy swoje popędy, one mniej lub bardziej nami kierują(odwołujcie się tutaj do wszelkich filozofii, a i tak tego nie oszukacie). W tej relacji można doszukać się subtelności jakie ujawniają się poprzez wahanie, eksperymenty i niezwykłą odwagę obu bohaterów, okupioną właściwym dla tego kroku cierpieniem. Ich uczucie, to próba która daje wiele do myślenia i pozostawia widza z zapytaniem: ile byłbym w stanie zaryzykować dla spełniania swoich potrzeb i co zrobiłbym z tym później? Genialne. Tym bardziej, że dla obu kochanków nie jest to w tym przypadku jednoznaczne określenie ich tożsamości płciowej!


         To co nie umknie uwagi, to piękno przestrzeni w jakiej rozgrywa się ten tragiczny(?) romans(?). Wszystko jak w półśnie, idylli, sielance(?). Wydarzenia, które obserwujemy zostają zamknięte cudownie w świetle i cieniu przepięknych krajobrazów, które same sobą narzucają estetykę piękna i miłości. Całe Włochy zaklęte w obiektywie Pana Guadagnino stają się z każdą kolejną sceną, pejzażem dla zdolnego malarza(willa, jej nieprzypadkowe umeblowanie i wypełnienie, które staje się w dużej mierze świadectwem ludzi ją zamieszkujących – nic tu nie jest na pokaz). To wszystko staje się idealną scenerią dla dwójki kochanków. Nienaganny smak namaszczony jakością obrazu, podrasowanego pasją i dramatem kierującymi głównymi postaciami sprawiają, że całość staje się erotycznym dziełem sztuki uwiecznionym na taśmie – czy można lepiej określić styl tego niepowtarzalnego reżysera?. Poza tym, że film jest zrobiony po prostu ze smakiem i nie wciska widzowi nachalnie pewnych wątpliwych kwestii(jak chociażby różnica wieku obu bohaterów), jego twórca potrafi zachować dystans od odpowiadanej historii. I tak oto jankeskie „later” Olivera, czy choćby klasyczna „ucieczka” kamerą przez okno gdy zaczyna się robić gorąco udowadniają nam, że reżyser przez cały czas czuwa nad lekkością swojego obrazu i dla zachowania równowagi w ten lub inny sposób doprawia go specyficznym poczuciem humoru.

Gdy antyczne posągi wyznaczają granice piękna i pożądania, niemal wołając: patrzcie na nas, stworzono nas po to, by nas podziwiać i pragnąć poprzez wieki! Jaki wrażliwy śmiertelnik mógłby się temu oprzeć? Nie bez powodu od wieków Dawid czy Wenus z Milo są wzorami wdzięków. Pot spływający po stymulująco wyrzeźbionym ciele Olivera sprawia, że zatapiamy się w całość tego zakazanego ogrodu niemal naturalnie odczuwając gorąc leniwych wakacyjnych dni na prowincji. Wszystko jak z obrazka: rodzi się więc pytanie o to, czy to może być w ogóle realne? Może to tylko wyobrażenie, rzeźba, abstrakcja? Coś do czego możemy tylko dążyć, coś czego możemy tylko pożądać i coś po co tylko odważni(Elio) mogą sięgnąć. Rzeczywistość musi jednak zawsze brutalnie przypomnieć o sobie i o świecie poza tamtymi dniami i nocami. I tak jak nasze wyobrażenia nie zawsze są tym co otrzymujemy w świecie rzeczywistym, tak decyzje, które czasem podejmujemy kierowani szalonym urokiem nie zawsze przynoszą pożądane skutki. Gorąco polecam Wam historię Elio i Olivera: odprężą, wzrusza, oczarowuje i daje do myślenia.

Moja ocena: 5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz