środa, 14 marca 2018

Kształt Oskara Guillermo del Toro


       Bardziej od samego faktu, że Kształt wody, Guillermo del Toro wygrało Oskarową galę, zdumiało mnie właśnie, to ogromne zaskoczenie jakie tej sytuacji towarzyszyło. Europejczycy najwyraźniej zapomnieli, że Oskary to nagroda Amerykańskiej Akademii Filmowej i że kryteria oraz warunki poznaniowe towarzyszące temu zdarzeniu, są zupełnie inne od tych jakimi możemy kierować się w Starym Świecie. Del Toro podarował Akademii twór niemalże idealnie sprofilowany i dostosowany do jej wymagań- nawet jeśli według niektórych są one pozakulisowo dyktowane politycznymi pobudkami. W tym wypadku to raczej pomost polityczny, niżeli konkretne zarzuty.
Kształt wody, to połączenie zimnowojennego, klasycznego horroru o potworze(konkretnie: Potwór z Czarnej Laguny, Jack’a Arnolda z 1954 roku) z bajką w stylu Disneyowskim(Piękna i Bestia), oraz moralnym zapleczem rodem z filmów o ucisku mniejszości rasowych i seksualnych(wybierzcie sobie). Jeśli miałoby być tego więcej, to należałoby tylko żałować, że główne postaci nie są żydami. Coś tu źle sformułowałem? Wybaczcie, nie chciałem skrzywdzić nikogo wrażliwego na szaleństwo ogarniające świat.
Na szczęście Del Toro obył się w swoim najnowszym obrazie bez zbędnej przesady i nawet jeżeli uderzał w mocne tony, to tylko  po to aby zwrócić uwagę komisji Oskarowej- samych widzów przy tym oszczędził, darując nam dzieło ze wszech miar estetyczne, ciekawe i koniec końców nietuzinkowe(w latach 60, dobrym okazał się „ten” inny/ruski), takie o którym jesteśmy w stanie stwierdzić, że choć szyte pod Oskara, może przypasować każdemu.
        Przede wszystkim oglądamy niemal klasyczny romans, umieszczony w latach 60., ze wszystkimi ich(tychże) wadami i zaletami włącznie: walka o prawa człowieka; szalejący rasizm i ksenofobia; zimnowojenne strachy na lachy, oraz cała ta wiekopomna zabawa w tajne laboratoria i szpiegowskie gadżety; na przedmieściu tego wszystkiego zmieściły się jeszcze obrazki z życia rodziny realizującej plastikowy Amerykański Sen.
Gdzieś w tym całym bałaganie orientują się dwa samotne serca, wyrzutków, innych od reszty świata, które łączy zwierzęcy magnetyzm zainicjowany jak zawsze przychylnym zrządzeniem losu. Wspólne kolacje, wspólne miejsce „pracy”, zagęszczająca się atmosfera i wreszcie przełamywanie kolejnych barier, oraz przeszkód na swojej drodze. I wszystko byłoby całkiem klasycznie, gdyby nie fakt, że Eliza(Sally Hawkins) jest niema, a jej nowy chłopak to człekokształtny stwór(Doug Jones), którego rząd przetrzymuje w tajnym laboratorium i pieszczotliwie nazywa „Zasobem”(The Asset). Cóż, nikt nie mówił, że dobry romans musi być usłany różami, prawda? Tak chyba nawet jest lepiej. Dzięki temu zachowujemy pikantność, egzotyczność i… seksizm(?), jak to strasznie przemawia: teraz, wtedy i… zawsze(bo wszyscy to lubimy, ale nikt się do tego nie przyznaje).


Na reżysera posypały się głosy krytyki oskarżające go o propagowanie dziwacznych związków. Ciekawe czemu nekrofilia w filmach o wampirach, lub dendrofilia(patrz: gra aktorska) w filmach o Grey’u, nikogo nie odrzucała do tej pory? Niektórzy stwierdzili nawet dość jawnie, że to po prostu zoofilia(hic!).
To zbyt dosłowne i absurdalne jak dla mnie, ale oczywiście każdy ma prawo wyrażania sądów na tyle naiwnych jak chce. Powodów dla którego Guillermo del Toro stworzył tak niecodzienną parę należy się doszukiwać zupełnie gdzie indziej. Po pierwsze reżyser od dawna chciał nakręcić własną wersję Pięknej i Bestii, o czym niejednokrotnie mówił. Po drugie jego czerpanie ze wzorców mitologicznych czy fantastycznych, gdzie związki ludzi i zwierząt nie są niczym dziwnym wydaje się powtarzalne i naturalne. Nikogo przecież nie dziwią starożytni bogowie często przyjmujący postać zwierzęcia aby zwieść w ten sposób naiwne panny. Wreszcie argument, który uderza najsilniej: ten obraz jak się domyślacie ma mówić o inności i wprowadzenie tutaj związku kobiety z potworem(?) doskonale to podejście ilustruje. Jeśli do tego dodamy fantazyjną wizualną ekstrawagancję całego obrazu, to otrzymujemy zaiste dzieło wybijające się ponad inne. Z całą pewnością nie jest to kolejny niskobudżetowy pastisz science-ficktion. Ten film, jak i związek w nim ukazany ma wdzięk i formalne ambicje do bycia czymś więcej niż tylko kolejną opowieścią o miłości.
Lata 60-te nie były kolorowe(nie, to nie żarcik polityczny, więc nie szykujcie na mnie wideł): jeśli ludzie nie potrafili zaakceptować kogoś o innej orientacji seksualnej czy o innym kolorze skóry, to jak mieliby zaakceptować „coś” co tak bardzo nas przypomina, ale nie jest nawet z naszego gatunku- to niemożliwe. Taką właśnie postawę oddaje w filmie agent Strickland(Michael Shannon), który mianowany został na główne nemezis Zasobu. Realizuje on wizję „wzorowego” obywatela: mieszka w podmiejskim kompleksie idealnie identycznych domków, uprawia beznamiętny seks z żoną, kupuje Cadillaca dla podkreślenia swojej pozycji społecznej, a gdy to nie wystarcza terroryzuje pracowników laboratorium, których ma pilnować(jak i wspomniany Zasób) elektrycznym pastuchem. Richard Strickland jest doskonale prawdopodobnym złoczyńcą tamtych czasów, w jego najbardziej diabolicznej, ogólnoamerykańskiej postaci.


Problem(tamtych i naszych czasów- co łączy w przekazie film Del Toro) w tym, że Zasób, nad którym tak ulubował się znęcać rząd i jego kat, jest niczym schwytane, dzikie zwierzę: jest niewinny, zdany na łaskę bezwzględnych oprawców- nas, ludzi. Z których najbardziej ludzka okazuje się ta „inna” warstwa społeczeństwa, którą tak lubimy gardzić: szara, żadna, niema Eliza, jej czarnoskóra koleżanka z pracy, Zelda(Octavia Spencer), oraz homoseksualny artysta Giles(Richard Spencer). Ludzie marginesu społecznego, którzy niczym Jesse(Uwolnić Orkę 1993), próbują ratować życie innej istoty, która podobnie jak oni potrafi czuć, rozumieć i odwzajemnić darowaną jej miłość.
W Kształcie wody, sceny z podobnych filmów(poznanie: E.T.) narzucają się same przez się. Między innymi dlatego- i dla wątków, które opisałem wcześniej- film jest na wskroś Amerykański i klasyfikuje się do głównej nagrody. Jeśli dodamy do tego cudowną grę aktorską panny Hawkins, która w filmie dźwiękowym odgrywa niemą rolę, z nonszalancją i wdziękiem samego Chaplina, to otrzymujemy dzieło nie tylko bardzo dobre estetycznie, ale nawet poetycznie. Jedyną sceną, która była źle namalowana moim zdaniem w tym misternie stworzonym obrazie jest ta śmieszna wręcz operetka(haha) gdzie Eliza produkuje się w świetlistym musicalu wyrażając swoje uczucia do Potwora. Scena ta, jest absurdalna, wydarta rodem z musicali Vincente Minelli’ego(niczym z komiksowej prozy Will’a Eisnera), tych w których kamera nigdy nie chciała, lub nie mogła się zatrzymać. Przesada i gruba praca pod Oskarową publiczkę, która była absolutnie zbędna niczym ostatnie sceny 10 Cloverfield Lane.


Pomimo tego wszystkiego Pan Del Toro serwuje nam mocne, dobrze dograne intelektualnie i emocjonalnie podparte kino, które zatrzymuje się w głównym nurcie(main stream). Źli stają się dobrymi(inni i Rosjanie: patrz epoka), a miłość… miłość zwycięża wszystko. Bo czy może być inaczej? Bo czy w coś innego, nawet przy naszym pędzie życia i chorym pragmatyzmie, chcielibyśmy wierzyć? Koniec końców niewiele nas różni, nawet to w jaki sposób i jakim powietrzem oddychamy.

Moja ocena: 5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz