wtorek, 14 listopada 2017

Aronofsky - twórca i niszczyciel



„Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi…” jak mawiał Alfred Hitchcock. I tak właśnie zaczyna się Mother! Wielki pożar trawi wszystko co widzimy, aby po chwili ze świata w ogniu mógł wyłonić się ład; aby po chwili z końca mógł powstać dla nich nowy początek: Ona – Matka(Jennifer Lawrence), ostoja i idea, którą, On – Ojciec(Javier Bardem) i poeta karmi swoje zmysły. Mieszkają w domu, w który Ona wkłada całą swoją energię, zaś On niczym w twierdzy jej miłości i troski próbuje odnaleźć natchnienie dla swojej twórczości, w której piekle muszą oboje egzystować. To żyje pod powierzchnią ich związku, który zdaje się być spokojny, ułożony, idylliczny, tym bardziej jeśli weźmiemy pod uwagę warunki w jakich ta mistyczna para funkcjonuje. Nie da się jednak ukryć, że jak dla większości poetów mających nieść słowo całej ludzkości, także jego twórczość to żarłoczna, niewdzięczna otchłań. Czasem piękna, czasem słuszna, ale przeważnie nienasycona pożądaniem wysłuchania i uwielbienia; chęcią dotarcia do wszystkich. Skierowana do ludzi, ale w swojej istocie odległa od człowieczeństwa, goniąca niedościgniony ideał. Ten zastany domowy mir zakłóca wizyta nieznajomego, która podobnie jak wiele innych sytuacji w świecie jaki obserwujemy jest zapowiedzią czegoś większego, czegoś co zaczyna drażnić nie tylko Ją, ale i widza. Przestajemy być biernymi odbiorcami, zaczynamy przeżywać Jej niepewność i starania o wyrwanie dla siebie części Jego uwagi. Od człowieka do człowieka, od słowa do słowa, dochodzi wreszcie do pierwszego wstrząsu kończącego się brutalnym zabójstwem dokonanym przez brata, na bracie(motywy biblijne są tutaj bardzo wyraźne, ale nie dajcie się zwieść, to nie wszystko!). Spirala zdarzeń nakręca się, eskaluje i napina w hipnotycznym transie w jaki swoim opowiadaniem, ukierunkowanym na tłumaczenie wątków będących ciągłym rozwinięciem głównego założenia, wprowadza nas Pan Aronofsky. Tej hermeneutyki nie znajdziemy tutaj jednak zbyt wiele więc musimy wysilić swoje zmysły i z charakterystycznym dla prowadzonego tu suspensu niepokojem oczekiwać na rozwój wydarzeń. Jest ona nastawiona głównie na wspieranie głównego wątku i realizacji jego pomysłu.
Mother! to, jak słusznie zauważył A. O. Scott: Boska Komedia odziana w thriller psychologiczny. Najwyższych lotów – dodam od siebie. Dzięki wieloletniej współpracy Aranofsky’ego(scenariusz i reżyseria), Matthew Libatique’a(zdjęcia) i Andrew Weisblum’a(montaż), otrzymujemy niepowtarzalną ucztę kinową, która zapada w pamięć na długo po zakończonej projekcji. To dzieło intensywne, niepokojące i jak przystało na jego głównego twórcę, prowokujące. Zmusza do myślenia i zostawia po sobie trwałe piętno na każdym kto je obejrzy. Motorem napędowym fabuły jest eskalacja szaleństwa i degradacji, które są odpowiednikami kondycji ludzkości. Eksplorujemy je niczym kolejne kręgi piekła. Choć może lepiej byłoby napisać, że spadamy w nie, gdyż widz nie jest tutaj całkowicie bezpieczny. Nie da się do końca uchronić choćby przed empatią dla postaci Matki. Z drugiej strony można to jednak czytać wyłącznie jako naszą(ludzką) ułomność, gdyż sama Matka nie może osiągnąć pełni człowieczeństwa. Jest Ona ideą, ikoną: nie ma możliwości bycia tak ludzką jak pozostali bohaterowie. To brzemię jakim reżyser obarcza postać Lawrence, która staje się przy okazji kluczem do zawartego w jego obrazie przekazu. Sam nie udziela nam jednakże konkretnych odpowiedzi, a jego przekaz czytam raczej jako ostrzeżenie lub zabawę konwencjami, niżeli prorokowanie czegokolwiek. Pan Aranofksy nie po raz pierwszy sięga po motywy biblijne, ale robi to ze znanym tylko sobie wyczuciem: bez kurczowego trzymania się doktryn. W jego najnowszym filmie widać wyraźnie wpływy Kubricka(przestrzeń i hierarchia postaci) czy Polańskiego(ten film to swojego rodzaju parafraza Rosemary’s Baby), motywy biblijne, literackie(Dante), a także inspiracje włoskim malarstwem renesansowym(kontrasty jakimi rysuje postaci za pomocą światła). Są tu również pokłady humoru, jednak tak zręcznie zawoalowane i subtelnie przekazane, że prawdopodobnie nie dotrą do każdego. Czerpią one swoją energię ze wspomnianej już eskalacji szaleństwa i kilku ledwo namacalnych scen opierających się na komizmie sytuacyjnym(rzadziej werbalnym, gdyż reżyser nie nauczył się jeszcze dystansu do słowa w swoich dziełach).
Obawiam się, że ten niecodzienny spektakl wypełniony znaczeniami i obrazami, często niezwykle sugestywnymi i mocnymi, może zostać źle odebrany w naszym kraju. Jednakże wyłącznie osoba ograniczona poglądowo dojdzie do(w tym wypadku absurdalnie niesłusznego) wniosku, że może to być film obrazoburczy, potępiający czy przeczący pewnym odwiecznym wartością, na przykład religijnym. Piszę „na przykład” gdyż w cale nie o to musi tutaj chodzić, pomimo bardzo silnych cech obrazu o tym świadczących. Osobiście wolę skupić się na wartościach epistemologicznych i sygnalizacyjnych, a przede wszystkim estetycznych, bo to właśnie one budują piękno filmu Darrena Aranofsky’ego.

Ocena: 6/6
Recenzję można przeczytać także na portalu Grabarz Polski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz