czwartek, 6 listopada 2014

Potrójna zapaść filmowa w roku 2014


Miałem nie pisać o filmowych porażkach tego roku, stwierdziłem jednak, że warto pokazać kino również z tej złej strony. Obrazy, o których opowiem są doskonałym przykładem na to jak nie należy kręcić filmów. Zaserwuję Wam trzy krótkie recenzje dzieł, które odebrane w odpowiedni sposób mogą być cenną nauką zarówno dla recenzentów, jak scenarzystów i reżyserów(chciałoby się stwierdzić, że dla każdego kto zajmuje się filmem w jakiś sposób, ale wówczas nie byłyby to krótkie recenzje, a studia nad filmową katastrofą). Po raz pierwszy w swoich opiniach będę bezwzględny, ale nie jest to wypluwanie jadu, a określenie jak naprawdę jest. Bo w końcu kiedy ktoś pluje nam w twarz, to nie możemy mówić, że pada deszcz. Zapraszam do lektury i komentowania.


I, Frankenstein

Shelley zapewne przewróciłaby się w grobie gdyby dowiedziała się jak nieudolnie jej Frankensteina potraktował australijski scenarzysta Stuart Beattie, który tym razem postanowił pobawić się w reżysera. To czego dopuścił się Australijczyk jest dla mnie tym dziwniejsze, że jego pomysły w cale nie były takie złe: Collateral(2004), 30 Days of night(2007). Może to było jednak szczęście, bo w przypadku I, Frankenstein(2014) był to ewidentnie popis braku przygotowania i niezbędnej do realizacji takiego dzieła wiedzy o tym w jaki sposób pewne motywy funkcjonują w kulturze.
Demony, anioły, gargulce, quasi-apokryficzne historyjki, które mają dodać nieco polotu i masa efektów specjalnych. To wszystko przyjęłoby się może jako gra, np. jakiś następca serii Blood[1], ale jako otoczka dla tak wyjątkowego potwora jak Frankenstein nie robi żadnego wrażenia. Jest to po prostu śmieszne i świadczy o głupocie twórców.
Na temat tego „filmu” w ogóle ciężko jest pisać, gdyż niczym poza absurdalnie nieprzemyślanym podejściem do tematu, się nie wyróżnia. W żadnej mierze nie można go łączyć, czy porównywać z tak epickimi obrazami jak Frankenstein(1994) w reżyserii Kenetha Branagha czy z legendarnym dziełem Jamesa Whale’a z 1931, o tym samym tytule – bo czy trzeba czegoś więcej do perfekcji?
Frankenstein zagrany przez Aarona Eckharta nie odstrasza, nie ma ani fizjonomii, ani cech właściwych dla swojego książkowego odpowiednika[2], które kazałyby nam się zastanowić nad sensem jego istnienia. Jego „być albo nie być” w filmie oparte jest na prostym podejściu do tajemnicy nieśmiertelności, którą chcą posiąść demony. Paru znanych i rozpoznawalnych aktorów(łącznie z Eckhartem) zostało zwabionych, chyba na zasadzie obietnicy, że film może odnieść podobny sukces co Underworld(2003), do którego możemy zauważyć wyraźne podobieństwa: tam walczyły wampiry i wilkołaki, tutaj gargulce i demony. I tak oto w pułapkę złapali się: Miranda Otto, która zagrała Leonorę- przywódczynię zakonu gargulców mających bronić ludzkość przed demonami; Yvonne Strahovsky, jej postać nie ma w zasadzie uzasadnienia: pracuje dla demonów, a potem stara się przeżyć(jest doskonałym przykładem na to, że twórcy nie przyłożyli się w ogóle do tego, aby zadbać o spójność logiczną tak postaci jak fabuły); Bill Nighy, jako przywódca demonów, Naberius. Wielka szkoda, że pomimo aktorskich starań Otto i Nighy’ego nie dało się niczego więcej z tego filmu wykrzesać.


Ocena: 1/6



Hercules

Kolejny film, który nigdy nie powinien zostać zrealizowany. Reżyser(Brett Ratner) i jego dwóch scenarzystów(Ryan Condal i Evan Spilliotopoulos) powinni za to solidnie przestudiować mity zanim zabiorą się za podobną produkcję(Boże uchowaj!). Z tytułowego herosa zrobiono neandertalczyka, który biega z ogromną pałą i wali wszystkich po łbach – rozbawiło mnie to, że sam „potężny” oręż Herculesa wykonany był bardzo mizernie czego świadectwem jest odgłos jaki ów maczuga wydaje upadając na kamienną posadzkę(brzmiało to jakby staruszek upuścił na ziemię laskę). W postać legendarnego wojownika wcielił się Dwayne Johnson, który przecież nigdy nie grzeszył talentem aktorskim. W tym przypadku jednak niedoskonałość aktorska zgrała się z niedoskonałością scenarzystów i reżysera sprawiając, że film nie miał żadnych szans na wyjście poza swoją mierność. Z mitów nie zostało tutaj nic, poza efektywnym początkiem. Drużyna z jaką podróżuje nasz pseudo heros doskonale sprawdziłaby się w grach typu hero-rpg, gdzie czwórka bohaterów stawia czoło całym armiom i wychodzi z tego bez szwanku… zaraz, przecież oni właśnie tak postępują w filmie – zero prawdopodobności osłabia legendę i patos Herculesa powodując, że staje się on dla widza napakowanym tępakiem. Głębie naszego bohatera rozwijać ma jego tragiczna historia, niestety sprawia ona, że jest on jeszcze bardziej żałosny, choć trzeba mu przyznać, że da się go lubić. Według zasady: 0% myślenia, 100% walenia – Hercules i jego drużyna ochoczo podejmują się wszelkich, nawet najbardziej absurdalnych misji, byle tylko zarobić nieco złota. Nie ma więc już herosa, jest najemnik(żeby nie określić tego upadku etosu jeszcze gorzej).
Wreszcie dochodzimy do błędów logicznych jak np. fakt, że cesarzowie sami podążają na wojny, a pancerze cudownie się rozmnażają powodując, że wyglądająca jak chłopstwo armia nagle staje się niepowstrzymaną machiną wojenną(warto zauważyć, że film podaje także sposób na szkolenie błyskawiczne, które z lebieg zrobiło niemalże spartańskich bojowników w kilka dni).
Wizualnie film jest przyjemny i dostarcza widzowi rozrywki, choć gdy skupić się na tym bardziej, dochodzi się do wniosku, że to wszystko jest równie przekłamane jak postać tytułowego bohatera. Takich filmowych poczwar jest niestety coraz więcej i zaczynają przyzwyczajać do siebie widownie zaniżając w ten sposób poziom[3].
Na koniec pragnę zwrócić uwagę na to, co sami twórcy uznali za najmocniejszą stronę swojego dzieła: nie pokazujmy Herculesa jako potężnego syna Zeusa, ale zróbmy z niego człowieka, najemnika, o którym krążą legendy(dla ścisłości te legendy bardzo kreatywnie fabrykują na potrzeby opowieści sami towarzysze bohatera). W ten sposób chciano dowieść, że każdy z nas może być takim Herculesem dla innych, potrzeba tylko dobrej bajeczki, w którą wszyscy uwierzą. Moim zdaniem powtarzanie, że „to inna wersja Herculesa” nie ma żadnego sensu. W tym przypadku nie ma mowy o pokazaniu legendy z innej strony, w tym przypadku mamy do czynienia z opluwaniem tego w co wierzyli ludzie przez setki lat. To ignorancja i marnowanie potencjału, gdyby bowiem ten film zrealizować śmielej, opierając się na właściwej postaci Herculesa miałby on szanse powodzenia na poziomie obrazów takich jak Jason and the Argonauts(1963), Clash of the Titans(1981) i ich współczesnych wersji, które nie były takie złe dzięki temu, że nie przeinaczały wzoru.


Ocena: 2/6



Dracula Untold

Wreszcie dochodzimy do ostatniego bohatera, którego w tym roku zmieszał z błotem przemysł filmowy – mowa o Draculi, czy może Vladzie Tepes’u(w zasadzie to jedna i ta ama osoba). Tym razem dla przykładu, to Bram Stoker mógłby rzucać gromy na rozbisurmanionych filmowców, którzy swoimi popisami doprowadzają fanów do białej gorączki. W istocie po obejrzeniu filmu przypomniałem sobie twórczość Irlandczyka i potwierdziłem swoje przypuszczenia, że choć żył on ponad wiek temu, to miał już wtedy większe pojęcie o kulturze, geografii i historii Rumunii niż współcześni twórcy Dracula Untold(2014). Debiutujący reżyser Gary Shore, oraz równie zieloni scenarzyści Matt Sazama i Burk Sharpless chyba nie do końca wiedzieli co dokładnie chcą w swoim dziele pokazać: Draculę, czy może Vlada Tepesa? Legendarnego wampira, czy może naciąganą i do szpiku przekłamaną w ich ujęciu, biografię wołoskiego hospodara z XV wieku?
W tym filmie fakty mieszają się z legendami i podaniami w sposób najgorszy z możliwych. Obskurantyzm w podejściu do tematu, który był badany przez tyle lat i stał się tak chodliwym towarem pop kultury jest w tym przypadku nie do przyjęcia. Było mi naprawdę przykro gdy oglądałem ten film, gdyż po raz kolejny zmarnowano ogromny potencjał. A wszystko przez chęć zysku i brak umiejętności. Zgroza.
Film zaczyna się całkiem ciekawie i generalnie od strony audiowizualnej nie można mu wiele zarzucić, może tylko to, że za bardzo kojarzy się ze światami z filmów fantasy, niżeli z tajemniczą i groźną Transylwanią(właściwie powinno się używać określenia Siedmiogród). Muszę przyznać, że Luke Evans bardzo mi się podobał w roli Tepesa, ale od razu zaznaczę, że tylko powierzchownie. Wykreowano go bowiem na postać tragiczną do bólu. Do tego stopnia, że można by tłumaczyć jego zaprzedanie się diabłu i skazanie się na wieczne potępienie(wampiryzm) jako poświęcenie, czy czyn honorowy. Dracula to potwór, nie bohater tragiczny! Tepes natomiast może i był bohaterem w oczach swojego ludu, ale kochano go równie mocno, co nienawidzono i bano się go.
Błędy w montażu widać gołym okiem na zasadzie cudownie teleportujących się w różne miejsca postaci(syn Vlada, czy tureccy zabójcy, którzy ulegli w dodatku cudownemu rozmnożeniu). Sceny batalistyczne sprawiały, że chciałem wyć ze śmiechu i niedowierzania, że takie rzeczy jeszcze się w kinie robi: ruch kamery był tak szybki, że nic nie było widać, a żeby było jeszcze śmieszniej(i taniej jak sądzę) wszystko odbijało się w ostrzu dyndającej z konającego turka szabli. Najbardziej rozbawił mnie jednak widok Vlada biegnącego samotnie na spotkanie tysiącu Turkom. Coś tak absurdalnego przeszłoby może w mandze czy anime[4], ale w filmie aktorskim wygląda to co najmniej głupio.
W takim filmie jakby się można było tego spodziewać, krew powinna wylewać się hektolitrami, ale niestety i pod tym względem widz nie zostaje zaspokojony. Dracula w ujęciu Shore’a jest bezkrwawy(nieliczne wyjątki), a swoich wrogów zabija szybko i niemalże bezboleśnie. Sceny batalii to prawdziwa komedia. Przypominają mi bezkrwawe potyczki z polskich filmów historycznych. Nam brakowało jednak wyłącznie pieniędzy, hollywoodzkim twórcom najwyraźniej głowy i jaj, bo film opatrzyli klauzulą „od 16 rok życia”. Tych, którzy twierdzą „że przecież film nie musi być krwawy żeby był dobry” zapytam jedynie o to, co by było gdyby Coppola uczynił podobnie ze swoją interpretacją dzieła Stokera? Innymi słowy jeśli nie potrafi się czegoś zrobić, lub nie ma się odwagi żeby zrobić to jak należy, nie powinno się próbować. A już na pewno nie powinno się eksperymentować na czymś, co jest tak silnie zakorzenione w kulturze. Nic dobrego z tego nie wynika.


Ocena: 2/6


Jeśliby nadać omówionym przeze mnie filmom inne tytuły i zapomnieć, że mają one cokolwiek wspólnego z tym co miały przedstawiać, to można by je uznać za ciekawe dzieła. Niezbyt dobre, ale wprowadzające coś nowego, podpartego czymś już dobrze znanym. Wówczas miałyby one jakąś linię obrony. Zmieniając jednak w tak radykalny i często głupawy sposób coś co odbiorcy doskonale znają od wielu lat pod inną postacią, twórcy tych filmów wystawili się na pośmiewisko. Można liczyć jedynie na to, że nie będą brnąć w podobne bagno i że nie wynikało to z przekonania o widowni, która bez namysłu obejrzy każdą szmirę jaką się jej sprezentuje. Bazowanie na pop kulturze bez dobrego przygotowania się i bez znajomości korzeni pewnych motywów kończy się farsą. Mam nadzieję, że i Wy wyciągniecie konstruktywne wnioski oglądając kiedykolwiek podobne produkcje i pozwoli Wam to przypomnieć sobie czemu pamiętamy i kochamy wyłącznie dobre kino.



[1] Blood(1997), Monolith Production, była klasyczną grą FPS w stylu horroru. Klimat I, Frankenstein(2014) jak i wygląd tytułowego potwora bardzo kojarzą mi się właśnie z tą serią i jej głównym bohaterem. Przypomnienie sobie tej gry, było poza widokiem ślicznej Yvonne Strahovski jednym z nielicznych pozytywnych wrażeń jakie wyniosłem po obejrzeniu filmu.
[2] Pamiętajmy, że Frankenstein był przedstawiany raczej jako postać tragiczna, jako „dobry potwór”.
[3] Przy podobnych produkcjach przypominają mi się oskarżenia jakie dawniej rzucano pod kątek telewizji jako medium, które ogłupia widzów. Filmy tego pokroju atakują nas co roku swoją powierzchownością, pustą atrakcją, która nie wymaga, a wreszcie oducza myślenia. Przerażające.
[4] W serii Hellsing OVA(Ultimate) wampir Alucard(czyt. od tyłu J)jest w stanie rozbijać w pył całe legiony wrogów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz